Zolojka/Ryb niema!
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zolojka |
Druk | Księgarnia św. Wojciecha. |
Miejsce wyd. | Poznań - Warszawa - Wilno -Lublin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tomasz pisał szczerze, nie wspominał tylko o tem, że to oderwanie się od świata i ludzi kosztowało go bardzo wiele.
Z rybakami przestawać nie umiał, za wiele i za szczerze mówił, zapominając, iż prości ludzie nie mogą go zrozumieć. Obcowanie z Kułakiem wpływało na niego przygnębiająco. Sposób myślenia handlarza ryb był dla niego zbyt brutalny, a zimowe morze stało się złe, groźne i równocześnie jakby chore, cierpiące. Wiatr morski katował półwysep, wiatr południowy ziębił go — a to wszystko było dzikie, swą surowością, przysłaniającą niebo, zawsze chmurne, chmury zawsze czarne, świat bez słońca, nic, tylko ryk morza, wichru i lasu. W oberżach nie było czego szukać, nikt do nich nie zaglądał, Kułak nie wędził, ale korzystając z czasu, na wielki post zasolone wprzód szprotki marynował „po kaszubsku”.
— Robię ci to z bukietem dziewięciu korzeni! — chwalił się, przesypując różnemi wonnemi, korzennemi ingredjecencjami szprotki, pięknie ułożone w blaszanych puszkach, i zalewając je octem. — Robię, bo doch muszę coś robić, ale czy ta hołota na lądzie będzie to źreć? Co oni się znają na rybach, zwłaszcza na swoich! Daj im bukiet dziewięciu korzeni — nie poznają się. Masz — dostęp do morza! Raz zrobiłem świetną marynatę z brzon, to ją musiałem za bezcen do kryminałów dla więźniów oddać, bo się nikt na niej nie poznał.
Ryb nie było żadnych. Coś czasem wyskrobał ktoś na Helu. Pokazały się szproty w zatoce, ale wtedy zatoka jak na złość zamarzła. Rybacy próbowali wyrąbać baty z lądu i przepchnąć je dalej na zatokę, gdzie lodu nie było — napróżno, przestrzeń lodowa rozszerzała się coraz bardziej. Wtenczas część rybaków przeniosła się do Helu, ale i to było daremne, bo szproty zniknęły bez śladu.
Dni były bardzo piękne, dochodzący do dwunastu stopni suchy mrozik orzeźwiający, niebo jasne, zachody słońca przebogate w barwy i przepych złotych zórz, na zamarzniętych kałużach nadbrzeżnych ślizgały się gromady dzieci w pstrych ubrankach zimowych, niebo w nocy skrzyło od gwiazd — ale ludzie chodzili przygnębieni, smutni, milczący.
— Adwent przegrałem! — mówił Kułak. — Ja nie zginę, mam na przetrzymanie sezonu. Ale rybacy z węgorzy mieli tego roku mało, ze szprotów w adwencie po parę złotych, a teraz — nic. W Helu nic niema. Rozpacz. Niektórym już się chleb kończy. Dzieciom dają na śniadanie ziemniaki podlane lakiem z pod śledzi...
O tem Tomasz też wiedział. Było źle i z każdym dniem robiło się gorzej. Rybacy bezczynnie patrzyli z wybrzeża na pokrytą lodem zatokę, „feszując oczami”. Strach ludzi ogarniał. Spodziewali się szprotów na Trzech Króli, ale święto dawno minęło, nie było nic. A teraz znów lód...
— Psiakrew! — klął Kułak. — Gdańsk ma szproty z Niemiec! Sprowadziłbym, tylko, że moi odbiorcy przyzwyczajeni są do szprotów świeżych, a tamte pewnie mało że już nie śpiewają... Wszystkich kolorów, tęczowe... i wszystkich zapachów... I prócz tego będę się musiał zarobkiem z Gdańskiem podzielić...
— A jak lody pękną i pokażą się świeże szproty? — odezwał się Ignacy.
— E, to nie prędko...
— A ja widzę, że choć jest zyda, błony górą idą do ostu... West je pędzi...
— Prawda! — przyznał Kułak. — Ale konkurencja chce ryby z Gdańska sprowadzić...
Smutno robiło się w wiosce. Ludzie prawie nie wychodzili z domów, chyba tylko wieczorem, do kościoła, gdzie modlili się długo, śpiewając i w głos odmawiając litanję.
— Ty też beczysz razem z nimi? — zawołał Kułak, ujrzawszy go raz wychodzącego z kościoła.
— Uczę się od nich rzeczy, bez których z tobą trudno byłoby rozmawiać.
— And that’s?
— Cierpliwości i pokory.
— O bratku, tem ze mną daleko nie zajedziesz...
— Ty bez tego daleko nie zajedziesz. A ten kościół jest w prostocie swojej śliczny. Gdy pomyślę, że tu była ostatnia i niezłomna twierdza polskości rybaków, że tu dzieci, nie umiejące jeszcze dobrze po kaszubsku, już modliły się w czystym, polskim języku, dałbym temu kościołowi odznaczenie — gdyby on go potrzebował... Ale czyż nie wystarcza, że to kościół? Co może być więcej! Ale jeszcze więcej rozrzewnia mnie panujący w kościele nastrój... U nas, na lądzie, nabożeństwa wieczorne odbywają się zawsze pod przewodem kapłana... I mnie z początku nawet dziwno było, że tu księdza nie zastałem... Ale teraz rozumiem... Oni, rybacy, stan zupełnie odrębny, świat sam dla siebie, dzieci morza, chcą z Bogiem być sam na sam... Tu wszelkie pośrednictwo jest wykluczone.
— Jo, człowiecze! — wykrzyknął Kułak. — Ty ich nie znasz! Teraz, jak niema ryb, to oni godzinami będą beczeć i klepać modlitwy... Na morzu — boją się Boga, bo tam żadnej stacji ratunkowej niema... Tam tylko Bóg nad nimi! W chwili niebezpieczeństwa ślubują Jemu i rozmaitym świętym różne prezenty i nagrody!... Mówisz, że oni się modlą, że kochają Boga? Nie, oni się Boga boją jak wszechwiedzącego i wszechmocnego żandarma, dlatego starają się mu przypochlebić ale w chwili niepowodzenia niejeden zgrzytnąłby zębami i pogroziłby niebu pięścią, tylko — nie śmie.
Tomasz roześmiał się.
— I to jest właśnie cudowne! — rzekł. — Bo to znaczy, że oni wierzą, jak dzieci!
Jednakże mimo tej dziecięcej wiary Opatrzność ciężko rybaków doświadczyła.
Tomasz chodził smutny. Dopiero teraz zaczął rozumieć, dlaczego rybacy nazywają swój półwysep „wyspą”.
Tam gdzieś, nie tak znów bardzo daleko, leży bogata Polska. Szczyci się swem odzyskanem morzem, po swojemu kocha je, ale nie wie o niem nic, nie stara się wiedzieć... Tej Polsce zdaje się, że morze to plaża słoneczna, fląderki, węgorze i śledziki, wycieczki żaglówkami i już. Tam „dancing”, karnawał, a tu — chleba niema.
Zima wyła, jak stara, zła wiedźma, morze rzucało się niespokojnie. Rybacy zaczynali ciężko stękać.
Ale codzień rano, gdy dzwony odezwały się na wieży kościelnej, matki ciche i pokorne spokojnie szły się modlić.