Zolojka/Taniec węgorzy

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Zolojka
Druk Księgarnia św. Wojciecha.
Miejsce wyd. Poznań - Warszawa - Wilno -Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Taniec węgorzy.

Tuż przed Wszystkimi Świętymi wichury, które w ostatnich czasach coraz częściej się zrywały, zmieniły się w groźną, dziką, rozsrożoną burzę.
Rozpoczął się okres gwałtownych burz jesiennych, zwanych Burzami Wszystkich Świętych. Niebo pociemniało, las wył, morze ryczało, na maszcie sygnałowym koło łazienek wciąż czerniał okrągły bal, zapowiadający zbliżanie się burzy „z niewiadomej strony”. W dzień nie robiło to tak wielkiego wrażenia, zwłaszcza na Tomaszu, który, jako człowiek lądowy i miejski, wiatr wogóle lekceważył, uważając go za zwykłe w naszym przykrym klimacie nieprzyjemne zaburzenie atmosferyczne, normalne, nie pociągające za sobą poważniejszych następstw. Według pojęć lądowych pogoda była znośna. Było wietrzno, pochmurno, ale ciepło, deszcz nie padał. Dolatujący od strądu ryk fal, bezustannie przypominający morze, nadawał życiu i myślom człowieka lądowego pewien — imponujący mu i wprawiający go w dumę koloryt egzotyczny i usposabiał go tak dobrze do czytania, pisania listów lub rozmyślań, jak na lądzie zawieja zimowa lub wielkie śniegi. Wieczorem czy w nocy, gdy w domu zapadła już zupełna cisza, od morza dolatywał huk, jakby tętent olbrzymich koni, a ziemia drżała. Z przyjemnością myślał wówczas Tomasz o białych grzywiastych, rwących rumakach Pozejdona, trójzębem bijącego w oporny, twardy ląd.
Było to bardzo przyjemne, ale po niejakim czasie ten bezustanny szum w powietrzu, to ciągłe wybijanie pokłonów aż do ziemi przez drzewa, nie mogące się nawet na chwilę wyprostować, ten niemilknący krzyk lasu i łoskot fal stawał się przykry i niepokojący. W dzień i w nocy odwiedzał Tomasz wzburzone morze, aby oczy jego widokiem nasycić, aby się wżyć w duszę burzy morskiej, gdy ona jest sam na sam ze sobą, nieskrępowana ani obecnością ludzi, ani nawet słońca. Ale wkrótce znużyło go to monotonne przedstawienie. Nie było w tej burzy żadnego stopniowania, żadnej namiętności, żadnych wybuchów, nic, prócz demonstracji bezrozumnej, brutalnej siły niewiadomego pochodzenia i niewiadomo do czego dążącej. Jak na to, hałasu i gwałtu w przyrodzie było za dużo.
Nastrój też był niemiły, uliczki puste, nigdzie ani człowieka, ani psa, kury tulące się pod ścianami, drzewa tańczące jak oszalałe — czasem tylko przebiegnie ulicą kobieta w szalu, piersi rękami osłaniając, lub rybak. Nieliczni, którym jeszcze plątały się po kieszeniach jakieś grosze, siedzieli w oberżach i popijając piwo, prowadzili długie rozmowy o wiatrze i jego pożądanych zmianach. Ten chciał, żeby mu tak obdało, ów zaś inaczej, i coraz to ktoś wypadał z gospody — zobaczyć, dokąd wiatr idzie. Owszem, „szedł” to jest odchylał się to w tę stronę, to w tamtą, zasadniczo jednak miał wciąż jeden i ten sam kierunek.
Większość rybaków podczas burzy przeważnie spała ciężkim rybackim snem, wstając tylko do jedzenia.
Kiedy wiatr ścichał, rybacy gorączkowo stawiali żaki. Wyzyskiwali każdą chwilę, nietylko dlatego, że połów węgorzy miał się już ku końcowi, ale ponieważ teraz było węgorzy najwięcej. Już i tak wobec nadchodzącego końca sezonu węgorzowego priz znacznie poszedł wgórę, wiedziano, że potem będzie szedł wgórę z dnia na dzień, a dyktować go będą nie kupcy, lecz rybacy. Więc zależało na tem, aby nałowić teraz jak najwięcej ryb, przechowywać je jak najdłużej w skrzyniach na wodzie, wreszcie solić — bo to był żywy kapitał, od którego z każdym dniem rosły procenty.
Wybuchła tedy zawzięta walka z żywiołem, wysunęli się na pierwszy plan rybacy. Już w grubych trojerach i kurtkach, nieraz w eltychach, chroniących od przemoczenia, i w zydwestkach, pracowali z uporem, nieustępliwie, niezmordowanie, chytrze. Znając doskonale każde załamanie wybrzeża, umieli, kierując się instynktem, doświadczeniem i zżyciem się z morzem, stawiać linki żaków tam, gdzie to się wydawało niepodobieństwem — bo teraz opłacało się już ryzyko — więc stawki przepadały nieraz i coraz to słyszało się, że komuś tam tyle a tyle żaków morze porwało. Brzmiało to groźnie, bo żaki są drogie i cenne, ale w rzeczywistości nie było takie straszne, zwłaszcza w zatoce, gdzie woda zawsze niewody do brzegu przynosiła, że zaś, jak wiadomo, na każdym sprzęcie rybackim znajduje się „merk” czyli znak właściciela, przeto nikt ich sobie nie przywłaszczał, lecz zwracał komu należało, choćby za wynagrodzeniem. Na Bałtyku było gorzej, ale i te straty nie były tak wielkie, bo żaków stawiano tam w porównaniu z zatoką niewiele.
Jak na złość na Wszystkich Świętych — rybacy nasi w niedzielę i święta na rybołówstwo nie wyjeżdżają — burza ucichła i z za chmur wyjrzało słońce. Nastał dzień, uśmiechnięty trochę płaczliwie, jak przez łzy, lecz ciepły i cichy. Choć niby nic się podczas burzy nie zmieniło i wszystko wyglądało jak wprzódy, zdawało się, że samo nawet powietrze jest zmęczone. Zdeptane i zmiętoszone było niebo, stratowane przez całe wojska ciężkich chmur, zmierzwiony był las, drzewa w wiosce wyglądały, jakgdyby je kości bolały, a skatowany strąd, zryty, miejscami posiniaczony, leżał jak nieżywy i spał.
Kiedy Tomasz, wracając z przechadzki porannej nad zatoką, stanął na „swym” placu, rozległ się dźwięk dzwonów i naraz otwarły się szerokie kwadratowe, drewniane wrota kościoła tak, iż w czerwonym murze zrobił się wielki, czarny, kwadratowy otwór. Zrazu nie było w nim widać nic, po chwili błysnęło złoto, zamajaczyły barwne plamy — z kościołka wyszli w czerwonych sukienkach i białych komeżkach chłopcy z krzyżem i chorągwiami, za nimi panienki ze złocistym feretronem — z ciemności buchnął mocny, żałosny śpiew, ukazał się na progu ksiądz w czerwonym ornacie — Wszystkich Świętych, dzień męczenników, barwa czerwona! — a za nim, jakby samo przez powietrze płynące, zakołysało się wysoko To — czarne, twardych, ostro ściętych kantów — wyłoniło się na słońce i błysnęło mokrą farbą.
A potem ze śpiewem wysypali się za trumną żałobnicy — rybaczki w czarnych strojach i szalach, zgięte wpół od ciężkiej pracy, wielu porodów i dźwigania worków z piaskiem, starzy rybacy na zgiętych w kolanach nogach, w wytartych już ze starości świątalnych, modrych żakietach, młodsi mężczyźni, mocni jak dęby, wyprostowani, o ogorzałych, surowych twarzach — pół wsi co najmniej! Przeciąwszy ukośnie plac Trupią Drogą, wiodącą na cmentarz, orszak zniknął wkrótce za domami.
Dzień minął spokojnie, lecz na maszcie sygnałowym czarna, okrągła tarcza zapowiadała wciąż burzę z niewiadomych stron. Wieczorem wywieszono zamiast tarczy czerwoną latarnię. W nocy wichura zleciała znów na półwysep.
Przez kilka dni borykano się z morzem — nadaremnie. Wszystkie wybiegi i podstępy zawodziły, morze coraz liczniejsze żaki unosiło, wreszcie energja ludzka naddała, maszoperje uznały oficjalnie połów węgorzy za skończony i rzuciły hasło:
— Żaki na kraj!
Zaczęło się zbieranie linek i zwożenie krowami do wioski żaków, lejprów i niezliczonych pali bukowych. Łączki pod lasem i torfiaste rozległe pażyce nad zatoką pokryły się setkami lejowatych, białych więcierzy.
— Lecz zanim jeszcze skończy się połów węgorzy — opowiadał Kułak w swej wędzarni Tomaszowi — rybak już ogląda się za wiatrem bretlingowym, czyli szprotowym, przygotowuje niewody, stela, to jest listwą linową obramowuje mance szprotowe, opatruje dobrze odzież, specjalną watą uszczelnia łodzie, „dychtuje” je smołą lub dziegciem, osadza nowe maszty, łata żagle lub sporządza nowe, a potem czeka już pomyślnego wiatru i przymrozku. Węgorze się skończyły.
— Zupełnie?
— No, nie, będą jeszcze do Bożego Narodzenia, głównie już z kist. Ale połów się skończył, a teraz zaczną się szproty. Zima!
Tomasz słuchał, patrząc na wielkie koryto, pełne czarnych, wijących się kłębiących węgorzy. Powolnym, falistym ruchem ocierały się o siebie, niektóre prężyły się, chwilę stały chwiejąc głowami i padały bezsilne, inne starały się wpełznąć na ścianę koryta, od której jednak odpadały, a wszystkie okryte były jakby białawym śluzem.
— Ile żywotności ma ta ryba! — odezwał się Tomasz. — Inne ryby jużby dawno posnęły, a te węgorze wciąż się wiją, rajdoszą, kręcą, chwili spokojnie nie uleżą.
— O, węgorz jest cholerycznie silny! — odpowiedział Kułak. — Ale te tu wiją się tak dlatego, że są posypane grubo solą. Sól je szczypie, a one z bólu tak się o siebie trą i w ten sposób wydzielają z siebie wszystek brud i szlam.
— Żywcem solone! — wykrzyknął Tomasz.
— Inaczej nie można! Przecie muszą się, chłopie, wytrzeć, inaczej nie może być.
— Ależ to straszne! — zawołał Tomasz.
— Cóż robić! — mówił Kułak, posypując solą ryby. — Węgorze byłyby inaczej niesmaczne i psułyby się prędko.
Tomasz zrozumiał, że byłby śmieszny, gdyby się zaczął nad cierpieniem ryb rozczulać, ale zamyślił się nad ich losem.
— Jakiż straszny byłby jęk, krzyk i lament, gdyby te wijące się z bólu biedactwa, z oczami, pełnemi żrącej soli, mogły krzyczeć.
To ryby, niewątpliwie tylko ryby. Mogą się tak wić w męce, póki nie skonają! Nie wiemy nic o ich cierpieniach, nie słyszymy ich skarg, nic nas to wszystko nie obchodzi, jesteśmy istotami wyższemi, mamy prawo robić, co chcemy, daremna była skarga!
Ale jeśli inna jakaś istota, wyższa i silniejsza od nas, rzuci dusze nasze w takie koryto i żywcem je zasoli, jeśli i my będziemy wówczas niemi, i będziemy musieli pomyśleć sobie: — Daremna skarga! — a w wyżerane solą, ślepnące oczy bezlitośnie twarde, ostre promienie rzucać nam będzie słońce, obce naszemu życiu i obojętne, jak ta tu acetylenowa lampa?
Zrozumiemy wówczas całą okropną treść tego ostatniego tańca węgorzy, ujętych w drodze do krainy słońca...
Wyszedł smutny.
— Smętny z tego wszystkiego wynika morał! — rzekł sobie w duchu. — Nie chciały zdychać w bagnie, zdychają w soli.
Zaś po namyśle dodał:
— Ale stąd nie wynika, by do słońca nie dążyć, bo przecie walna ich większość stąd się wydostała i teraz bezpiecznie już wędruje do swego raju przez głębiny morskie, gdzie żadne żaki zdradliwe nie czyhają.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.