Zolojka/Skorzenie! Skorzenie!

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Zolojka
Druk Księgarnia św. Wojciecha.
Miejsce wyd. Poznań - Warszawa - Wilno -Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Skorznie! Skorznie!

Frau Kunegunde Kuhnke bardzo prędko oswoiła się ze swem nowem miejscem pobytu, w którem po nędzy gdańskiej i przykrej sytuacji „towarzyskiej” w całem znaczeniu słowa odpoczywała. W tym Gdańsku to znów nie było nic wielkiego. Genjalny szewiec, korzystając ze szczęśliwej konjunktury, nabrał nieco zadatków, które przepił, a gdy, uspokoiwszy się trochę, chciał się zabrać do pracy, nietylko znikąd nie mógł wydostać ani odrobiny pieniędzy na niezbędny materjał, ale w dodatku jeszcze klienci zaczęli go nachodzić i grozić mu sądem. Nie mogąc zarobić, a bojąc się siedzieć, i nie widząc żadnego wyjścia z sytuacji, biedak drapnął.
Małżonka jego mogła uchodzić za kobietę stateczną, ponieważ była skończenie głupia, mówiła mało i tylko utartemi frazesami, a pracowała niezmordowanie. Tego przynajmniej zdania byli o niej wszyscy. Nikt jednak nie wiedział, iż ta rzekoma praca była czysto fizycznym wysiłkiem, pozbawionym wszelkiego planu a często i sensu, a pochodzącym z jedynej potrzeby, jaką owa dama odczuwała, mianowicie z potrzeby ruchu, który jej wystarczał za całą treść życia. Wciąż coś nosiła, dźwigała, przestawiała, przynosiła, odnosiła, omiatała, myła, ale to nigdy do niczego nie prowadziło. Rozumie się, że gdy się wzięła do mycia podłogi, to ją umyła, gdy jednak raz w Gdańsku wynajęto ją do umycia jakiegoś lokalu, który był okrągły, przez godzinę chodziła nieprzytomna i przerażona pod ścianami, a wkońcu rozpłakała się i oświadczyła, iż myć tu nie może, bo nie wie, w którem miejscu zacząć. Był to poprostu niezmordowany, lecz bezmyślny mechanizm, obdarzony w dodatku czarnemi oczami, głębokiemi jak studnia i jak one pełnemi wody, i głosem głuchym, rzekłbyś, również ze studni się wydobywającym a rozwijającym chętnie swą potęgę w trenach, żałosnych jak skarga Gudruny.
Mimo wszystko z jej przybyciem wiele w życiu genjalnego szewieca zaczęło się zmieniać na lepsze. W pokoju zrobiło się czyściej, szewiec zaczął regularnie jadać, swoją drogą chmurnem okiem patrząc na marnowanie denaturatu, niezbędnego w improwizowanem gospodarstwie. Ponieważ jednak pieniądze narazie były — tolerował to.
Niemka prędko zaklimatyzowała się w wiosce. Porobiła znajomości, wystarała się o zapas strzępów ze starych sieci — na ścierki do podłogi i do mycia — nauczyła się kraść zręcznie chróst w lesie, zakopywać śmieci na gościńcu i nosić piasek ze strądu. To ostatnie najwięcej lubiała, raz dlatego, że przyjemnie jej było, zgiętej wpół, stękać pod worem piasku, a potem jęczeć w domu, wzmacniając się kawą, syrpaną przeciągle z kubka i łykaną z głośnem, żałosnem grzdykaniem, powtóre, ponieważ dobrze było z pustym worem kucnąć na strądzie i bezmyślnie gmerząc w piasku, patrzeć na mieniące się morze i spienione fale.
A tymczasem genjalny szewiec oprowadzał po okolicy swą ubóstwianą Agnes, która zachwycała się wszystkiem na każdym kroku. Była tak drobna, że wyglądała zaledwie na siedem lat, gdy w rzeczywistości miała dziesięć. Żywa, wesoła, wychowana w dusznej dziurze miejskiej, w zaduchu wódki, cygar i skór, wśród brudnych czterech ścian, czuła się szczęśliwa na świeżem powietrzu, na tym wąskim skrawku ziemi, gdzie nietylko były aż dwa morza, ale krowy i barany i owieczki i piesków dużo, a przedewszystkiem mnóstwo ładnych, złotowłosych dzieci w różnokolorowych sweaterkach i pstrych czapeczkach na głowie. I w dodatku jeszcze był las z górami i dolinami, a na strądzie tyle piasku i takich ślicznych muszelek i kamyczków!...
Chodzili tak razem nieskończenie szczęśliwi. On jej opowiadał niestworzone historje, ona jemu — i śmiali się, uganiali za sobą, bawili w chowanego... Szewiec był tak szczęśliwy, że coraz mniej pił. Oczy mu błyszczały, cera stawała się coraz zdrowsza, nawet rumieńce zaczęły się na twarzy pokazywać. O skorzniach zapomniał.
Tę zwłokę w realizacji genjalnych planów rybacy rozumieli. Oni też kochają swe dzieci. Dlatego w ich stosunku do szewieca nie zmieniło się nic, prócz tego, że teraz nie oni już przychodzili do niego z zadatkami, prosząc, aby je raczył wziąć, lecz on do nich, prosząc, aby mu je raczyli dać. Nie były to już tak hojne zadatki, jak przedtem, ale rybacy nie odmawiali mu ich.
— Brekuje! — powtarzali. — Potrzebuje detków!
Tak to trwało jakiś czas, lecz powoli źródła dochodów zaczęły wysychać i w pokoiku szewieca robiło się coraz posępniej. Głodu nie było, co więcej, Agnes paradowała w nowych trzewiczkach i w nowym sweaterku i nie była gorzej ubrana od innych dzieci, z któremi się bawiła, zato ojciec jej z każdym dniem więcej pochmurniał. Była już późna jesień, rybacy potrzebowali skorzni. Był „west”. Naddawszy, poszedł do „nordy” — „bretlindzi” mogły się pokazać lada dzień — skorzni na gwałt potrzebowano, bo jakże wyjeżdżać „na mjerze” w dziurawych i podartych!
Szewiec to rozumiał — i zląkł się. Teraz, kiedy zaczął żyć jak człowiek, i gdy go biała gorączka opuściła, w niewytłumaczony sposób genjalny pomysł rozpłynął mu się w jakiejś mgle. Wszystko, tak jasne do niedawna i proste, wydawało mu się głupstwem, niedorzecznością lub niepodobieństwem. Nie mógł pojąć, co się stało. Przestał się odzywać do żony, która, instynktownie zaniepokojona, bezustannie myła garnki, lub biegała po piasek na strąd, z przymusem tylko i jak nieprzytomny gawędził z córeczką i całemi godzinami nad czemś rozmyślał.
Dobrze mu było w wiosce, cicho, spokojnie. Pił i tu, ale przecie żył zdrowiej i lepiej niż w Gdańsku — a z pewnością bardzo dobrze było tu dziecku i żonie. Agnes była szczęśliwa, zdrowa, wesoła. Nie ruszałby się stąd, pozostałby tu na zawsze... Tylko te skorznie z jednym szwem...
Jeśli ich nie wymyśli, nie zrobi... Nie stanie się nic wielkiego! Nie! Zbierze jeszcze trochę pieniędzy i zpowrotem ucieknie do swoich, do Gdańska, gdzie tymczasem już może zapomniano. Cóż mu kto zrobi? Jeśli go stąd zaczną niepokoić, skarżyć, on powie, że wszystko to jest skutkiem nieporozumienia. Przyjmował zamówienia na skorznie i chciał je robić, ale „die dummen Kaschuben” uparli się, żeby on im koniecznie robił skorznie o jednym szwie... Czy widział kto coś podobnego? Czy można sobie wyobrazić skorznie o jednym szwie? „Unsinn” — który mógł się wylęgnąć tylko w polskiej głowie, gorzej, prześladowanie, ucisk biednego, niewinnego Niemca! Z tem można będzie nawet pójść do redakcyj niemieckich gazet. On, dzielny majster niemiecki, zyskał sobie w krótkim czasie taką renommée, że konkurencja wymyśliła ten trick z jednym szwem, żeby się go pozbyć.
To będzie reklama. Jeśli powiedzą, że on ofiarował się z robieniem tych cudownych skorzni — zaprzeczy z czystem sumieniem... Nie, w Gdańsku nic mu nie grozi!...
Ale co zrobić z bialką i z dzieckiem? Ze sobą wziąć ich nie może, boby go rybacy nie puścili. Bialkę i dziecko... trzeba będzie... zostawić!
— Boże!
Szewiec opuścił głowę na piersi.
— Samemu uciec, a Agnes z tą głupią gęsią zostawić! Das geht ja nicht! Tam, w Gdańsku, między swoimi, to było możliwe, ale tu, między tymi dzikimi ludźmi, którzy z pewnością będą się chcieli mścić... Zbiją mi dziecko, zabiją, utopią!...
Przerażenie ogarnia biednego szewieca, ale w głębi duszy głos jakiś mu szepce:
— Wilhelm! Nie bój się, to są ludzie dobrzy. Ani bialce, ani dziecku nic nie zrobią. Szimpfować będą, to jo, ale z głodu im umrzeć nie pozwolą... Oni nie są źli, nie są mściwi... To nie „swoi” — to Polacy!
I szewiec uspokojony uśmiecha się, sam sobie przykiwuje głową, zaciera ręce i powtarza:
— Dobrzy ludzie! Dobrzy ludzie!
Ale to tylko gdyby się nie udało zrobić skorzni o jednym szwie... co przecież jest możliwe i musi być możliwe, bo on widział, widział je w głowie!... Gdyby zrobił te skorznie, mógłby tu zostać i żyć spokojnie między dobrymi ludźmi, i Agnes miałaby świeże powietrze, codzień mleko prosto od krowy...
— To się musi udać! Musi! Bóg pomoże! Tylko...
Zabulgotał denaturat w butelce. Aby dusza przy robocie nie drżała, jak dawniej podczas golenia ręka.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.