<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Zwierciadło morza
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Mirror of the Sea
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II

Niektórzy kapitanowie odrywają się od brzegu ze smutkiem, pełni żalu i niezadowolenia. Mają żonę, może dzieci, lub w każdym razie jakieś przywiązanie czy poprostu ulubiony nałóg, który trzeba porzucić na rok lub więcej. Pamiętam tylko jednego człowieka, co przemierzał swój pokład sprężystym krokiem i dał pierwszy kurs podróży głosem radosnym. Ale, jak się później dowiedziałem, człowiek ów nie zostawiał poza sobą nic prócz mnóstwa długów i wezwań sądowych.
Skądinąd znałem wielu kapitanów, którzy natychmiast po opuszczeniu wąskich wód kanału Angielskiego znikali zupełnie z oczu załogi na jakieś trzy dni lub więcej. Dawali niby długiego nurka w swoją kabinę, aby po kilku dniach się wyłonić w usposobieniu mniej lub więcej pogodnem. Z tymi ludźmi łatwo było sobie poradzić. Pozatem takie zupełne odcięcie się od życia statku dowodziło w pewnej mierze, że kapitan ma dość dużo zaufania do swych oficerów, a zaufanie musi się spodobać każdemu marynarzowi godnemu tej nazwy.
Podczas pierwszej podróży, którą odbyłem jako starszy oficer z zacnym kapitanem MacW—, pamiętam że bardzo mi to pochlebiło; wykonywałem radośnie swe obowiązki, wyobrażając sobie iż jestem sam dowódcą. Ale wielkość mych złudzeń nie zmieniała faktu, że prawdziwy dowódca znajdował się na okręcie, podtrzymując moje zaufanie do samego siebie, choć był niewidzialny dla mych oczu; kryły go drzwi o białej porcelanowej klamce, fornirowane drzewem klonowem.
W czasie tego wstępnego okresu duch dowódcy, oderwawszy się od brzegu, porozumiewa się z oficerami stłumionym głosem, który wychodzi jakby z sanctum sanctorum świątyni; czy bowiem nazwiemy statek świątynią, czy też „pływającem piekłem“ — jak określano niektóre statki — kajuta kapitana jest z pewnością najwznioślejszem miejscem na każdym okręcie.
Zacny MacW— nie przychodził nawet na posiłki i pożywiał się samotnie w swem świętem świętych z tacy nakrytej białą serwetą. Nasz steward spoglądał ironicznie na doszczętnie puste talerze, które stamtąd wynosił. Żal za domem, ogarniający tak wielu żonatych marynarzy, nie pozbawiał kapitana MacW— przysługującego mu apetytu. I rzeczywiście, steward podchodził do mnie prawie za każdym razem, gdy siedziałem na krześle kapitana na pierwszem miejscu i szeptał z powagą: „Pan kapitan prosi jeszcze o kawałek mięsa i dwa kartofle“. My, jego oficerowie, słyszeliśmy jak się przewracał na koi, albo chrapał zlekka, albo wzdychał głęboko, albo pluskał się i parskał w łazience; raporty zdawaliśmy mu jakby przez dziurkę od klucza. Szczytem jego miłego charakteru było to, że odpowiedzi, które nas dochodziły, wypowiadał zupełnie łagodnym i przyjaznym tonem. Niektórzy z dowódców w swoim okresie odosobnienia są stale opryskliwi, jak gdyby brali za złe sam dźwięk głosu swych oficerów, odczuwając go jako obrazę i zniewagę.
Lecz burkliwy odludek nie może dokuczać swoim podwładnym, gdy tymczasem człowiek o silnem poczuciu obowiązku (a może tylko własnego znaczenia), człowiek, który tkwi na pokładzie i popisuje się uporczywie przez cały dzień, albo i pół nocy, swoją zrzędnością — staje się dotkliwym Bożym dopustem. Chodzi tam i z powrotem po rufie, rzucając ponure spojrzenia, jakby chciał zatruć morze, i każdemu, kto mu się napatoczy, zmywa głowę z wściekłością. A takie dziwactwa tem ciężej znosić cierpliwie, jak przystoi mężczyźnie i oficerowi, iż żaden marynarz nie jest właściwie w dobrym humorze przez kilka pierwszych dni podróży. Napastują go żale, wspomnienia, wrodzona tęsknota za minioną bezczynnością, wrodzona nienawiść do wszelkiej pracy. Pozatem nic się z początku nie klei na okręcie, szczególniej jeśli chodzi o irytujące drobnostki. W dodatku nie opuszcza człowieka myśl o tem, że czeka go cały rok mniej lub więcej ciężkiego życia; albowiem jeśli chodzi o morze „wczorajsze“, nie było prawie południowych podróży, któreby nie trwały dwunastu miesięcy. Tak; po oderwaniu się od brzegu załoga potrzebowała kilku dni, aby się utasować i poddać kojącemu wpływowi dobroczynnej rutyny panującej na statkach dalekich wód.
Rutyna okrętowego życia jest lekiem zbawiennym na zbolałe serca i chore dusze; widziałem jak uśmierzała — przynajmniej na pewien czas — najburzliwsze umysły. Jest w niej zdrowie, i spokój, i zadowolenie z codziennego kręgu pracy; bo każdy dzień życia na okręcie zdaje się tworzyć zamknięty krąg wewnątrz rozległego pierścienia obejmującego morski horyzont. Majestatyczna jednostajność morza użycza okrętowemu życiu pewnej godności zabarwionej monotonją. Ten, który kocha morze, kocha także rutynę na statkach.
Dni, tygodnie i miesiące nigdzie nie zapadają tak szybko w przeszłość jak na morzu. Rzekłbyś zostawia się je za rufą równie łatwo jak lekkie bańki wirów na szlaku okrętu; znikają w wielkiej ciszy, wśród której okręt sunie niby za sprawą czarów. I tak mijają dnie, tygodnie, miesiące. Tylko sztorm może zakłócić normalne życie na statku; a czar niewzruszonej jednostajności — który odbija się nawet na głosach załogi — bywa zakłócony jedynie przez bliskie zaoczenie lądu.
Wówczas dowódca statku jest znów poruszony do głębi. Ale nie ciągnie go wcale samotność, nie zamyka się, ukryty i bezczynny, w małej kabinie, pocieszając się dobrym apetytem. Przed zaoczeniem lądu duch kapitana jest wydany na pastwę niepokoju, który nie da się przezwyciężyć. Dowódca nie może usiedzieć i paru sekund w sanktuarjum kajuty nawigacyjnej; wychodzi na pokład i wpatruje się przed siebie wytężonym wzrokiem, gdy przewidziana chwila się zbliża. Nie opuszcza go czujność napięta do ostateczności. Natomiast ciało kapitana słabnie od braku apetytu; taki jest przynajmniej wynik mego doświadczenia, choć „słabnie“ nie jest może właściwem określeniem. Trzebaby raczej powiedzieć, że ciało kapitana uduchawia się, zaniedbując pożywienie, sen i wszystkie zwykłe wygody jakie daje życie na morzu. W paru znanych mi wypadkach to oderwanie od pospolitych potrzeb życia nie dotyczyło niestety alkoholu.
Ale oba te wypadki należały, właściwie mówiąc, do zakresu patologji i były jedyne z jakiemi się spotkałem na morzu. W jednym z nich stwierdziłem że to uciekanie się do środków podniecających, poprostu aby zagłuszyć niepokój, nie przyniosło najmniejszego uszczerbku marynarskim zaletom dowódcy. A przytem działo się to wśród bardzo groźnych okoliczności, ponieważ ląd odsłonił się nagle, blisko, w nieoczekiwanym kierunku, podczas złej pogody i silnego wiatru na brzeg. Wkrótce potem zszedłem na dół aby pomówić z kapitanem, i tak się fatalnie złożyło, że zastałem go właśnie w chwili gdy odkorkowywał śpiesznie butelkę. Wyznam że struchlałem na ów widok. Chorobliwa wrażliwość tego człowieka była mi dobrze znana. Na szczęście udało mi się wycofać niepostrzeżenie; zatupałem głośno morskiemi butami u stóp schodów kajutowych i wszedłem poraz drugi. Ale gdyby nie tamten widok niespodziewany, postępowanie kapitana podczas następnych dwudziestu czterech godzin nie byłoby mi nasunęło najlżejszego podejrzenia, że władza nad sobą go zawiodła.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.