Zwierciadło morza/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zwierciadło morza |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aniela Zagórska |
Tytuł orygin. | Mirror of the Sea |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Z biednym kapitanem B. było zupełnie inaczej; trunki wcale tu w grę nie wchodziły. We wczesnej młodości cierpiał na ciężką migrenę za każdym razem gdy się zbliżał do brzegu. Kiedy go znałem, miał dobrze po pięćdziesiątce; krępy, tęgi, pełen godności, może zlekka pompatyczny, odznaczał się niezmiernie wszechstronnym umysłem; nie wyglądał ani trochę na marynarza, choć był to z pewnością jeden z najlepszych dowódców, pod jakimi miałem szczęście służyć. Pochodził zdaje się z Plymouth, był synem wiejskiego lekarza i obaj jego starsi chłopcy studjowali medycynę. Dowodził wielkim statkiem londyńskim, wcale dobrze znanym swojego czasu. O kapitanie B. trzymałem bardzo wysoko i dlatego właśnie wspominam ze szczególnem zadowoleniem ostatnie słowa, jakie wypowiedział do mnie na pokładzie swego okrętu po półtorarocznej podróży. Było to w doku w Dundee, dokąd odstawiliśmy pełen ładunek juty z portu w Kalkucie. Wypłacono nam pensje tego samego dnia rano; wróciłem na statek aby się pożegnać i zabrać swoją marynarską skrzynkę. Kapitan B. zapytał w zwykły swój sposób, trochę wyniosły lecz uprzejmy, jakie są moje plany. Odrzekłem że zamierzam udać się koleją do Londynu tegoż popołudnia, aby zdać egzamin na kapitana. Miałem za sobą właśnie tyle służby ile było potrzeba. Kapitan B. polecił mi abym czasu nie tracił i okazał przytem tak wyraźne zainteresowanie się moim losem, że to mię wręcz zaskoczyło; potem rzekł, wstając z krzesła:
— Czy pan ma na widoku jakiś statek po zdaniu egzaminu?
Opowiedziałem że nie mam wogóle nic na widoku.
Uścisnęliśmy sobie ręce, przyczem kapitan B. wypowiedział te pamiętne słowa:
— Gdyby pan szukał miejsca, proszę pamiętać że póki ja mam statek, i pan go ma także.
Żaden komplement nie umywa się do takich słów, jeśli je wypowie kapitan statku do młodszego oficera u kresu podróży, gdy praca ukończona i podwładny dostał odprawę. Ale jest tragizm w tem wspomnieniu, gdyż biedny mój kapitan nigdy więcej na morze nie wypłynął. Niedomagał już, kiedy mijaliśmy św. Helenę; leżał w łóżku przez pewien czas, gdyśmy się znaleźli za wyspami Zachodniemi, ale wstał aby być obecnym przy zaoczeniu lądu. Wytrwał na pokładzie aż do Downs, gdzie zakotwiczył się na kilka godzin, wydając rozkazy wyczerpanym głosem; posłał stamtąd telegram do żony i wziął na pokład pilota z morza Północnego, aby mu pomógł żeglować w górę wzdłuż wschodniego wybrzeża. Nie czuł się na siłach sam temu podołać, gdyż zajęcie tego rodzaju trzyma na nogach kapitana dalekich wód cały dzień i całą noc mniej więcej.
Kiedy zawinęliśmy do Dundee, pani B. już tam była i czekała na kapitana aby go zabrać do domu. Jechaliśmy do Londynu tym samym pociągiem; ale nim zdałem egzamin, statek nasz odpłynął w podróż bez kapitana B., i zamiast się nań zaciągnąć, skorzystałem z zaproszenia aby odwiedzić mego dawnego dowódcę. Jest to jedyny z moich kapitanów, u którego byłem w jego własnym domu. Wstał już podówczas z łóżka i był „rekonwalescentem“, jak mi oświadczył, podchodząc ku mnie chwiejnym krokiem aby mię spotkać u drzwi salonu. Widać nieśpieszno mu było określić swą ostatnią pozycję na tej ziemi przed wyruszeniem w podróż — jedyną podróż o nieznanym kierunku, w jaką się żeglarz udaje.
Wszystko tam było bardzo przyjemne — duży, słoneczny pokój; głęboki fotel w wielkiem sklepionem oknie, zaopatrzony w poduszki i stołeczek pod nogi; spokojna, czujna opieka starszej, łagodnej kobiety, która urodziła kapitanowi B. pięcioro dzieci, a z którą może nie żył dłużej niż pięć całych lat z trzydziestoletniego mniej więcej okresu ich małżeństwa. Była tam także i druga kobieta, zupełnie już siwa, w skromnej czarnej sukni; siedziała bardzo prosto na krześle i szyła coś, spoglądając niekiedy z pod oka na kapitana, przyczem nie odezwała się ani słowem w ciągu całej mojej wizyty. Nawet gdy — jak wypadało — zaniosłem jej filiżankę herbaty, skłoniła tylko głowę, milcząc, a na jej zaciśniętych ustach pojawił się najniklejszy odblask uśmiechu. Przypuszczam, że musiała to być niezamężna siostra pani B. i że przybyła aby pomagać siostrze w pielęgnowaniu szwagra. Najmłodszy z synów państwa B., chłopiec mniejwięcej dwunastoletni, który im się późno urodził — podobno świetnie grający w cricketa — rozprawiał z zapałem o bohaterskich czynach W. G. Grace’a. Pamiętam że najstarszy z synów domu, świeżo upieczony doktór, zabrał mię do ogrodu na papierosa i szepnął, potrząsając głową z powagą fachowca a jednocześnie z prawdziwym niepokojem: „Tak, ale ojciec ani rusz nie odzyskuje apetytu. Nie podoba mi się to — wcale mi się to nie podoba“. Odwróciłem się aby zamknąć frontową furtkę, i zobaczyłem kapitana B. po raz ostatni; kiwał ku mnie głową z wielkiego okna.
Odniosłem wówczas wyraźne i dokładne wrażenie, tylko nie wiem jak je określić; czy to było Zaoczenie lądu, czy też Oderwanie się od brzegu? Pamiętam że ten kapitan, który wyglądał nie na miejscu w głębokim fotelu, wpatrywał się niekiedy przed siebie wytężonym, czujnym wzrokiem, jak przy zaoczeniu lądu. Nie mówił ze mną wówczas o posadzie, o statkach, o tem że gotów jest objąć inne dowództwo; słabym głosem rozwodził się długo o swej młodości, gawędząc jak kapryśny rekonwalescent. Obie kobiety, najwidoczniej skłopotane, siedziały spokojnie, a ja podczas tej rozmowy dowiedziałem się więcej o swym kapitanie niż w ciągu osiemnastu miesięcy, któreśmy razem przeżeglowali. Okazało się że kapitan B. „wysłużył swój czas“ w handlu rudą miedzianą, w sławnym handlu rudą miedzianą dawnych lat, między Swansea i chilijskiem wybrzeżem, kiedy to wywożono węgiel i wwożono rudę na statkach ciężko załadowanych w obie strony, jakby rzucając swawolne wyzwanie wielkim falom u przylądka Horn; była to praca dla mocnych okrętów i dobra szkoła tężyzny dla zachodnich marynarzy. Cała flota niezrównanych statków o kadłubach obitych miedzianą blachą, o potężnem owrężeniu i odylowaniu, o trafnie rozwiązanym osprzęcie, statków obsadzonych przez mężne załogi pod dowództwem młodych kapitanów — cała flota takich statków pracowała w tym handlu, który dawno już wygasł.
— Oto szkoła, w której się wykształciłem — rzekł do mnie prawie z przechwałką kapitan B. wsparty na poduszkach, z kolanami okrytemi derką. W tym handlu dostał także swe pierwsze dowództwo, kiedy był jeszcze bardzo młody. I właśnie podczas moich odwiedzin opowiedział mi, że jako młodziutki kapitan chorował zawsze przez kilka dni, zanim przybił do lądu po długiej podróży. Ale to niedomaganie mijało na widok pierwszego znanego znaku orjentacyjnego. Kapitan B. dodał jeszcze, że z latami nerwowość ta zupełnie go opuściła, a ja przyglądałem się jego zmęczonym oczom, wpatrzonym spokojnie w przestrzeń, jakby nie było nic między niemi a prostą linją morza i nieba, linją, na której musi się najpierw pojawić to, czego marynarz wygląda. Ale widziałem także jak oczy kapitana spoczywały z czułością na twarzach ludzi znajdujących się w pokoju, na obrazach, na wszystkich znanych mu dobrze przedmiotach tego domu, którego drogi i jasny wizerunek musiał często stawać mu przed oczami w dniach napięcia i niepokoju na morzu. Czy kapitan B. oczekiwał chwili, w której dostrzeże nieznany Ląd, czy też w spokoju ducha określał swą pozycję przed ostatniem Oderwaniem się od brzegu?
Trudno to powiedzieć; albowiem w tej podróży, z której żaden człowiek nie wraca, Zaoczenie lądu i Oderwanie się od brzegu są błyskawiczne i zlewają się w jedną chwilę najwyższej i ostatecznej uwagi. Nie przypominam sobie abym zauważył kiedy objaw wahania na spokojnej, wycieńczonej twarzy kapitana B. — znak zdradzający nerwowy niepokój młodego dowódcy, który ma przybić do niezbadanego brzegu. Zbyt wiele już przeżył oderwań do brzegu i zaoczeń lądu! I czyż nie „wysłużył swego czasu“ w sławnym handlu rudą miedzianą poczynającym się z kanału Bristolskiego — w tem dziele najtęższych okrętów, w tej szkole dzielnych marynarzy?