<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Zwierciadło morza
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Mirror of the Sea
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V

Od początku aż do samego końca rejsu marynarz troszczy się bardzo o swoje kotwice. Obchodzą go nietyle jako godła nadziei co jako najcięższe przedmioty, z któremi ma do czynienia na pokładzie podczas codziennych swych obowiązków. Początek i koniec każdej podróży wyróżnia się pracą przy kotwicach. Statek w kanale Angielskim ma stale kotwice w pogotowiu i łańcuchy kotwiczne zaszaklowane, a ląd jest prawie zawsze widoczny. Kotwica i ląd złączone są nierozdzielnie w myślach marynarza. Ale z chwilą gdy okręt wychodzi z ciasnych mórz i dąży w świat szeroki, nie mając między sobą a biegunem Południowym żadnego porządnego kawałka lądu — z tą chwilą kotwice się wciąga a łańcuchy znikają z pokładu. Lecz kotwice nie znikają. Mówiąc technicznie, są zamocowane na pokładzie, czyli przywiązane na przedniej części dziobu do haków zapomocą lin i łańcuchów; pod napiętemi płachtami przednich żagli wyglądają bardzo leniwie, jakby spały. Godła nadziei, spętane lecz strzeżone starannie, bezwładne a potężne, dotrzymują towarzystwa człowiekowi stojącemu na oku podczas nocnej służby; i tak mijają dni, przynosząc długie wytchnienie tym kawałom żelaza o charakterystycznym kształcie, co wypoczywają na dziobie, widzialne prawie z każdej części pokładu, i oczekują na swą pracę gdzieś po drugiej stronie świata — tymczasem zaś statek niesie je nad skłębioną kipielą, a bryzgi otwartego morza pokrywają rdzą ciężkie ich członki.
Pierwszą oznaką zbliżania się do lądu, jeszcze niewidzialnego dla oczu załogi, jest szybki rozkaz pierwszego oficera, wydany bosmanowi: „Przygotujemy kotwice dziś popołudniu“, albo „jutro z samego rana“, zależnie od okoliczności. Gdyż pierwszy oficer jest opiekunem kotwic na statku i stróżem łańcuchów. Bywają statki dobre i statki złe, wygodne, lub takie, na których od pierwszego dnia podróży aż do ostatniego niemasz wypoczynku dla ciała i duszy głównego oficera. A statki są tem, co z nich ludzie uczynią; jest to wyrok marynarskiej mądrości, w zasadzie napewno słuszny.
Jednak trafiają się statki, na których — jak mi raz powiedział stary, osiwiały oficer — „wszystko idzie zawsze naopak!“ Staliśmy obaj na rufie (złożyłem mu w doku sąsiedzką wizytę); spojrzał wzdłuż pokładu i dodał: „On właśnie jest taki“. Popatrzył na moją twarz, która wyrażała należyte fachowe współczucie i sprostował naturalny mój domysł: „O nie; ze starym wszystko w porządku. On nigdy nie przeszkadza. Uczciwa marynarska robota zawsze go zadowoli. A jednak wszystko jakoś na tym statku idzie naopak. Wie pan co? On jest z natury niesprawny.“
„Stary“, był to oczywiście kapitan statku; zjawił się właśnie na pokładzie w cylindrze i brunatnem palcie; uprzejmie skinąwszy nam głową, zeszedł na brzeg. Z pewnością nie miał wyżej trzydziestki; jego oficer, dobrze już w latach, szepnął do mnie: „To mój stary“, poczem zaczął mi wyliczać przykłady wrodzonej niesprawności okrętu, jakby chciał uzasadnić swoje słowa i powiedzieć: „Niech pan nie myśli, że mam do statku żal o to“.
Mniejsza o przykłady. Chcę zaznaczyć że są okręty, na których doprawdy wszystko idzie naopak; ale na każdym statku — dobrym czy złym, szczęśliwym czy pechowym — dziób jego, oto część, w obrębie której pierwszy oficer czuje się najbardziej zadomowiony. Podkreślam, że to jest jego część statku, choć oczywiście ma pieczę nad całością. Są tu jego kotwice, jego przedni osprzęt, jego przedni maszt, jego stanowisko manewrowe, kiedy kapitan jest na mostku. I tutaj również mieszka załoga okrętu, ludzie między których pierwszy oficer ma obowiązek rozdzielić pracę dla dobra statku, w dobrą czy złą pogodę. Gdy zabrzmi rozkaz: „Wszyscy na pokład!“ nie kto inny tylko pierwszy oficer — jedyny człowiek z rufy — biegnie na dziób, przejęty ważnością swego zadania. Jest satrapą tej prowincji w autokratycznem królestwie okrętu i co więcej, ciąży na nim specjalna odpowiedzialność za wszystko, coby się wydarzyło na dziobie.
Tam również — gdy się statek zbliża do lądu — starszy oficer z pomocą bosmana i cieśli przygotowuje kotwice wespół z ludźmi swej własnej wachty, których zna lepiej od innych. Tam pilnuje aby łańcuch został wyklarowany, winda wyłączona, kompresory otwarte; i tam — na dziobie — wydawszy ostatni rozkaz: „Uwaga przy kotwicy!“ wyczekuje bacznie na milczącym statku — który sunie zwolna naprzód ku wybranej przystani — wyczekuje przenikliwego okrzyku z rufy: „Rzuć!“ Przechyla się natychmiast przez burtę i patrzy jak wierne żelazo spada z głośnym pluskiem w jego oczach, które śledzą czy kotwica jest czysta.
Kotwica jest „czysta“, gdy nie zawadziła o swój łańcuch. Musi spadać z dziobu tak, aby łańcuch nie okręcił się o żaden z jej członków, gdyż inaczej okręt stanie na źle rzuconej kotwicy. Nawet na gruncie trzymającym najlepiej można ufać kotwicy tylko wówczas, gdy łańcuch ciągnie prosto za ucho. Dobrze rzucona kotwica w chwilach ciężkich dla statku będzie ustępować powoli; z narzędźmi i ludźmi trzeba się obchodzić uczciwie, aby wydali z siebie siłę, która w nich tkwi. Kotwica jest symbolem nadziei, lecz źle rzucona kotwica jest gorsza od najbardziej zwodniczej z fałszywych nadziei, jakie kiedykolwiek mamiły ludzi lub narody poczuciem bezpieczeństwa. A poczucie bezpieczeństwa, nawet najbardziej usprawiedliwione, jest złym doradcą. Podobnie jak nadmierne poczucie błogości zwiastuje nadejście szału, poczucie bezpieczeństwa wyprzedza szybki cios klęski. Marynarz, który pracuje w bezpodstawnem przeświadczeniu o bezpieczeństwie, traci odrazu więcej niż połowę swej wartości. Dlatego też ze wszystkich mych pierwszych oficerów ten, któremu najbardziej ufałem, nazywał się B. Miał rude wąsy, chudą, czerwoną twarz i niespokojne oczy. Był to marynarz pełnowartościowy.
Analizując teraz, po wielu latach, odblask uczuć, które wynikły z zetknięcia się naszych indywidualności, odkrywam w nich bez wielkiego zdziwienia coś w rodzaju niechęci. W gruncie rzeczy sądzę że dla młodego dowódcy był to najprzykrzejszy kolega jakiego sobie można wystawić. Jeśli wolno krytykować nieobecnych, powiedziałbym że miał trochę zanadto tego poczucia niebezpieczeństwa, które w marynarzu jest tak bezcenne. Robił wrażenie bardzo niepokojące, gdyż zdawało się że gotów jest ustawicznie zmagać się z jakąś zagrażającą klęską, nawet gdy siedział przy stole po mojej prawicy nad talerzem pekeflajszu. Pośpieszę dodać, iż posiadał także ową drugą cechę niezbędną dla odpowiedzialnego marynarza — pełną wiarę w siebie. W tem sęk że posiadał obie te zalety w stopniu niepokojącym. Jego wiecznie czujne zachowanie, urywana, nerwowa rozmowa, nawet jego jak gdyby umyślne milczenia mogły nasuwać podejrzenie — i sądzę że je nasuwały — iż jego zdaniem statek nie jest ani chwili bezpieczny w mych rękach. Takim był człowiek pilnujący kotwic na barku o niespełna pięciuset tonach — mojem pierwszem dowództwie — stateczku, który nie istnieje już na tej ziemi, lecz który z całą pewnością będzie tkliwie wspominany, póki ja żyję. Żadna kotwica nie mogłaby przy rzuceniu zaplątać się w łańcuch pod przenikliwem okiem pana B. Przyjemnie było mieć to poczucie, gdy na otwartej redzie słyszało się w kabinie wycie wiatru; ale były chwile, kiedy niecierpiałem pana B. całą duszą. Po sposobie, w jaki czasem na mnie spoglądał, sądzę że odpłacał mi to nieraz z nawiązką. Tak się złożyło, że obaj kochaliśmy mały bark bardzo serdecznie. I była to właśnie odwrotna strona nieocenionych zalet pana B., iż w żaden sposób nie mógł się zdobyć na przeświadczenie że statek jest w moich rękach bezpieczny. Po pierwsze, pan B. był o pięć lat starszy ode mnie, w epoce życia kiedy pięć lat naprawdę coś znaczy, albowiem ja miałem dwadzieścia dziewięć a on trzydzieści cztery; powtóre, zaraz po opuszczeniu portu (nie widzę powodu aby taić że to był Bangkok), niektóre z moich manewrów na wodach zatoki Sjamskiej napędziły panu B. strachu, czego mi nie mógł zapomnieć. Od tamtej chwili żywił stale tajemną, gorzką myśl o mej bezwzględnej, zuchwałej lekkomyślności. Lecz wnoszę iż polubiliśmy się po upływie dwóch lat i trzech miesięcy wspólnego życia — chyba że męski uścisk dłoni przy rozstaniu nic nie znaczy.
Ogniwem między nami był okręt; i w tem właśnie okręt — choć posiada cechy kobiece, choć miłość do niego nie ma nic wspólnego z rozsądkiem — w tem właśnie okręt różni się od kobiety. Byłem strasznie przejęty swem pierwszem dowództwem, czemu się dziwić nie można, lecz muszę przyznać że uczucia pana B. były wznioślejsze. Każdemu z nas oczywiście zależało niezmiernie na pięknym wyglądzie ukochanego objektu; a choć ja byłem tym, który zbierał na lądzie pochwały dla statku, panu B. przypadło w udziale uczucie głębszej dumy, podobne do uczucia oddanej panny służącej. W tem wiernem, pełnem chełpliwości przywiązaniu do małego stateczku, B. posuwał się tak daleko, że chodził i otrzepywał kurz osiadły na politurowanej poręczy z tikowego drzewa — i to jedwabną chustką do nosa, darem pani B., jak mi się zdaje.
Oto jak się przejawiała jego miłość do statku. A w swem wspaniałem poczuciu niebezpieczeństwa posunął się raz do oświadczenia: „No, panie kapitanie, z pana to doprawdy jest szczęściarz!“
Powiedział to tonem znaczącym, choć niekoniecznie zaczepnym i chyba wrodzony takt powstrzymał mię od zapytania: „Co pan chce właściwie przez to powiedzieć?“
Zrozumiałem lepiej znaczenie jego słów po jakimś czasie, gdy pewnej mrocznej nocy znaleźliśmy się w ciężkiej opresji podczas wściekłego sztormu na brzeg. Wezwałem pana B. na pokład, aby mi pomógł rozpatrzyć nasze bardzo przykre położenie. Nie mieliśmy wówczas czasu namyślać się głęboko i pan B. streścił się w słowach: „Tak czy owak paskudnie to wygląda; ale pan, panie kapitanie, ze wszystkiego się zawsze wyplącze.“



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.