Zwierciadło morza/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zwierciadło morza |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aniela Zagórska |
Tytuł orygin. | Mirror of the Sea |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tak więc skracano żagle mniej więcej w porę nawet i na tym okręcie, a jego wysokie maszty nie poszły za burtę w czasie gdy na nim służyłem. Ale kapitan S. i pan P. niezbyt się z sobą zgadzali przez cały ten okres. P. sadził żagle „jak szalony“, ponieważ zanadto był głuchy aby zdać sobie sprawę z siły wiatru, a kapitan S. (który, jak już powiedziałem, niezdolny był niejako z natury do wydania oficerom rozkazu by skrócili żagle), odczuwał dotkliwie konieczność narzuconą mu przez warjackie praktyki pana P. W tradycji kapitana S. leżało, aby raczej wyrzucać swym oficerom że sadzą zbyt mało żagli, że — jak się wyrażał — „nie wyciągają aż do ostatka korzyści z silnego wiatru“. Ale wchodził tu również w grę pewien motyw psychologiczny, który utrudniał niepomiernie obcowanie z kapitanem S. na tym żelaznym kliprze. Kapitan S. opuścił był właśnie zdumiewający Tweed, statek, jak słyszałem, ciężki na wygląd lecz chyżości fenomenalnej. W środku lat sześćdziesiątych Tweed pobił raz o półtora dnia parowiec pocztowy między Hong–Kongiem a Singapurem. Może jego maszty rozmieszczone były wyjątkowo szczęśliwie — któż to wie? Oficerowie statków wojennych przychodzili na pokład aby brać szczegółowe wymiary jego planu ożaglenia. A może przy kształtowaniu zarysów dziobu i rufy powiało tchnienie genjuszu lub uśmiechnęło się szczęście? Niepodobna tego rozstrzygnąć. Zbudowano go gdzieś w Indjach Wschodnich; był cały z tikowego drzewa, oprócz pokładu. Miał wysoki przód i przysadzistą rufę. Ludzie, którzy go widzieli, mówili o nim, że „na oko nie było to nic szczególnego“. Lecz podczas wielkiego głodu w Indjach w latach siedemdziesiątych ten statek, stary już wówczas, zrobił kilka niezwykle szybkich rejsów poprzez zatokę Bengalską z ładunkami ryżu, od Rangunu do Madrasu.
Zabrał do grobu tajemnicę swojej ścigłości, i choć był niepokaźny, wizerunek jego tkwi z pewnością na honorowem miejscu w zwierciadle starego morza.
Otóż rzecz w tem, że kapitan S., który mawiał często: „Od czasu jak go opuściłem, nie zrobił ani jednego przyzwoitego rejsu“, myślał zapewne że tajemnicą szybkości statku był jego znakomity dowódca. Tajemnica doskonałości wielu statków zawarta jest w ich szyprach, lecz kapitan S. usiłował bezskutecznie podciągnąć swój nowy żelazny kliper do poziomu czynów, za których sprawą nazwa Tweed stała się pochwałą w ustach marynarzy mówiących po angielsku. W tych wysiłkach kapitana było coś wzruszającego, jak w dążeniu artysty, który na starość usiłuje dorównać arcydziełom młodości — bowiem rejsy Tweeda słynęły jako arcydzieła kapitana S. Więc było to wzruszające i może odrobinę niebezpieczne. W każdym razie jestem szczęśliwy, że wzięty w dwa ognie między tęsknotę kapitana S. za dawnemi triumfami i głuchotę pana P., widziałem niektóre z pamiętnych faktów stawiania żagli w podróży. I sam też sadziłem żagle na wysokich masztach tego arcydzieła warsztatów okrętowych rzeki Clyde, jak nie sadziłem ich nigdy ani przedtem ani potem.
Ponieważ drugi oficer zachorował w ciągu podróży, awansowałem na oficera wachtowego, czuwającego samodzielnie nad pokładem. To też olbrzymia siła pędna wyniosłego omasztowania stała się sprawą bardzo bliską memu sercu. Było to chyba pewnego rodzaju uznanie dla młodzika, że dowódca taki jak kapitan S. mu zaufał, pozornie bez żadnego nadzoru; chociaż, o ile sobie przypominam, ani z tonu, ani z zachowania kapitana S., ani z treści jego uwag do mnie zwróconych nie można było wnioskować — nawet przy najlepszych chęciach — że ma korzystną opinję o mych zdolnościach. A muszę powiedzieć że był to najprzykrzejszy z dowódców, jeśli chodziło o wydostanie od niego rozkazu w nocy. Gdy miałem wachtę od ósmej do północy, około dziewiątej opuszczał pokład ze słowami: „Niech pan mi nie sprzątnie ani jednego żagla“. Potem, zanim znikł w kajutowem zejściu, dodawał krótko: „Proszę żeby mi pan nic nie zwijał“. Miło mi stwierdzić że zawsze trzymałem się jego rozkazów; jednakże pewnej nocy zaskoczyła mnie poniekąd nagła zmiana wiatru.
Zapanował naturalnie porządny zgiełk; ludzie biegali wkoło, krzyczeli, żagle łopotały — że wprost bębenki w uszach mogły popękać. Ale S. nie zjawił się na pokładzie. Gdy w godzinę później pierwszy oficer mię zwolnił, kapitan S. przysłał po mnie. Wszedłem do jego kajuty nawigacyjnej; leżał na kanapie otulony derką; pod głową miał poduszkę.
— Co się działo dopiero co u was na pokładzie? — zapytał.
— Wiatr odszedł na podwietrzną ćwiartkę, panie kapitanie — odrzekłem.
— A nie widział pan że zmiana się zbliża?
— Tak, panie kapitanie, przypuszczałem że wkrótce nastąpi.
— Więc dlaczego pan nie podciągnął głównych żagli? — zapytał głosem, od którego krew powinna była zastygnąć mi w żyłach.
Ale nie przepuściłem sposobności, która mi się nasuwała.
— Bo, panie kapitanie — rzekłem usprawiedliwiającym się tonem — szliśmy bardzo przyzwoicie jedenaście węzłów, i myślałem że to potrwa jeszcze z pół godziny.
Spojrzał na mnie groźnie spodełba i czas jakiś leżał bez ruchu, z głową na białej poduszce.
— Aha, właśnie, jeszcze z pół godziny. W taki to sposób maszty idą za burtę.
I na tem się skończyło wcieranie. Poczekałem sekundę i wyszedłem, zamykając drzwi ostrożnie za sobą.
A więc obcowałem z morzem, kochałem je i opuściłem, nie ujrzawszy nigdy, jak wielka nadbudowa z patyków, pajęczyn i babiego lata idzie za burtę. Poprostu sprzyjało mi szczęście. Ale co się tyczy bidnego P., jestem pewien że nie byłby wykręcił się sianem gdyby nie bóg sztormów, który zawezwał go wcześnie z tej ziemi, będącej w trzech czwartych oceanem i — co za tem idzie — przybytkiem odpowiednim dla marynarzy. W parę lat później spotkałem w indyjskim porcie człowieka, który służył na okrętach tego samego towarzystwa okrętowego. Różne nazwiska pojawiły się w czasie naszej rozmowy, nazwiska naszych kolegów w tym samym zawodzie; zapytałem naturalnie i o pana P. Czy dostał już dowództwo? A mój rozmówca odpowiedział niedbale:
— Nie; ale w każdym razie karjera jego jest zapewniona. Wielki bałwan zmiótł go z pokładu między Nową Zelandją a Hornem.
I tak P. przeniósł się na tamten świat z pośród wysokich masztów, których niejednokrotnie doświadczał do ostateczności w burzliwą pogodę. Pokazał mi co znaczy sadzenie żagli, lecz oględności nie można się było od niego nauczyć. Nie mógł nic poradzić na swoją głuchotę. Pamiętam tylko jego wesołe usposobienie, jego podziw dla dowcipów Puncha, jego drobne dziwactwa — naprzykład dziwną pasję pożyczania lornetek. Każda z naszych kajut miała swoją własną lornetkę przyśrubowaną do grodzi, i na co P. mógł ich potrzebować więcej, tegośmy nigdy zgłębić nie mogli. Prosił o pożyczenie lornetki tonem poufnym. Dlaczego? Tajemnica. Krążyły różne domysły. Teraz już nikt się nigdy nie dowie. W każdym razie było to niewinne dziwactwo, i oby bóg sztormów, który zabrał go tak nagle z tego świata między Nową Zelandją a Hornem, pozwolił odpocząć jego duszy w jakim raju dla rzetelnych marynarzy, gdzie najgroźniejsze nawet przeciążenie żaglami nigdy statku z masztów nie ogołoci!