Zwierciadło morza/XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zwierciadło morza |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aniela Zagórska |
Tytuł orygin. | Mirror of the Sea |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Sprawność parowca polega mniej na jego dzielności niż na sile, którą parowy statek w sobie nosi. Ta siła drga i bije jak pulsujące serce między żelaznemi żebrami, a gdy się zatrzyma, parowiec — którego życie jest nietyle walką co pogardliwem ignorowaniem morza — słabnie i umiera na falach. Żaglowiec, statek o nie pulsującym kadłubie, wiedzie rzekłbyś tajemniczo życie jak gdyby nieziemskie, pokrewne magji niewidzialnych sił, a podtrzymywane tchnieniem życiodajnych i śmiercionośnych wichrów.
Tedy ów wielki parowiec, konający od nagłego ciosu, dryfował — niezgrabny trup — daleko od szlaku innych okrętów. I byłby naprawdę się dostał do rubryki „zapóźnionych“ lub może „przepadłych“, gdyby wielorybnik, dążący na północ ze swego podbiegunowego terenu łowów, nie dostrzegł go niewyraźnie wśród śnieżnej zawiei niby dziwną, rozkołysaną wyspę. Żywności było wbród na parowcu i sądzę że pasażerowie nie przejmowali się tym wypadkiem; w niezwykłem ich położeniu dokuczała im chyba tylko beznadziejna nuda albo niejasny lęk. Czy pasażer kiedy odczuwa życie statku, który go wiezie nakształt szacownej paki z wysoce wrażliwym towarem? Człowiekowi, co nigdy pasażerem nie był, niepodobna tego rozstrzygnąć. Ale wiem że niema cięższej próby dla marynarza niż czuć pod nogami martwy statek.
Nie można się pomylić co do tego wrażenia, takie jest złowieszcze, dręczące i przenikliwe, takie pełne zgryzoty i niepokoju. Nie umiem sobie wystawić cięższej kary wiecznej dla złych marynarzy, którzy umierają bez żalu za grzechy na ziemskiem morzu, niż wyrok skazujący ich dusze na dryfowanie bez końca po burzliwem morzu–widmie na widmach martwych okrętów.
Ten uszkodzony parowiec, rozkołysany wśród śnieżnej zawiei, musiał zaiste wyglądać jak widmo — ciemna zjawa wśród świata zasypanego białemi płatkami — dla marynarzy wpatrzonych weń na tym wielorybniku. Ale widać nie wierzyli w duchy, bo kapitan, przybywszy do portu, złożył raport bynajmniej nie romantyczny o tem, że dostrzeżono uszkodzony parowiec na szerokości południowej mniej więcej 50 stopni, a długości jeszcze bardziej niepewnej. Inne parowce wyruszyły aby go znaleźć; wyholowały go w końcu z zimnych krańców świata i wprowadziły do portu zaopatrzonego w doki oraz warsztaty reperacyjne, gdzie pod uderzeniami młotów przywrócono ruch bijącemu sercu ze stali, aby statek mógł znów wyruszyć, pełen odrodzonej dumy ze swojej siły, karmiony ogniem i wodą, ziejący w powietrze czarnym dymem, pulsując, drgając, torując sobie dumnie drogę wśród wielkich bałwanów ze ślepą pogardą dla wichrów i morza.
Podczas tego dryfowania tropy statku, którego serce stanęło między żebrami z żelaza, wyglądały jak poplątana nitka na białym papierze mapy marynarskiej. Pokazał mi ją mój przyjaciel, drugi oficer owego parowca. Wśród tej dziwacznej plątaniny tkwiły słowa wypisane przez oficera tu i ówdzie drobnemi literkami: „sztormy“, „gęsta mgła“, „kry“ — notatki o pogodzie. Parowiec kręcił się bez końca po tych tropach, przecinając raz poraz swój przypadkowy szlak, który w końcu był najbardziej podobny do dziwacznego labiryntu kreślonych ołówkiem linij bez żadnego znaczenia. Lecz w tym labiryncie krył się cały romantyzm słowa: „zapóźniony“ i odcień groźby zawarty w słowie: „przepadły“.
— To trwało trzy tygodnie — rzekł mój przyjaciel. — Pomyśl tylko!
— Jakże ci tam było? — zapytałem.
Machnął ręką, niby chcąc powiedzieć: „Służba nie drużba“. Ale potem rzekł niespodziewanie, jakby powziąwszy decyzję:
— Zresztą powiem ci. Pod koniec zamykałem się w kajucie i płakałem.
— Płakałeś?
— Zalewałem się łzami — wyjaśnił krótko i zwinął mapę.
Mogę zaręczyć że to był człowiek dzielny — jeden z najlepszych jacy kiedykolwiek znaleźli się na pokładzie — lecz nie umiał znieść uczucia że ma pod stopami nieżywy statek, mdlącego, pozbawiającego odwagi uczucia, którego doświadczyli ludzie na nielicznych „zapóźnionych“ statkach, doprowadzonych wkońcu do portu pod prowizorycznym takielunkiem — uczucia z którem się zmagali i które zwyciężyli, wypełniając wiernie swój obowiązek.