Zwycięstwo (Conrad)/Część I/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zwycięstwo |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aniela Zagórska |
Tytuł orygin. | Victory |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała część I Cały tekst |
Indeks stron |
Wiadomo że natura ludzka skłonna jest zarówno do głupoty jak do małostkowości: więc też niektórzy udawali, że się oburzają na Heysta — nie mając ku temu żadnej innej podstawy poza ogólnoludzką skłonnością do wierzenia wszelkim złośliwym pogłoskom — inni zaś uznali poprostu za pyszny kawał nazywanie Heysta pająkiem — za jego plecami, naturalnie. Nie zamąciło to pogody Heysta, który nic o tem nie wiedział, tak jak i o poprzednich przezwiskach. Ale wkrótce zaczęto o nim opowiadać wiele innych rzeczy, gdy wybił się jako wielki aferzysta. Skrystalizował się w coś wyraźnego. Wyrósł w naszych oczach na miejscowego dyrektora Podzwrotnikowej Spółki Węglowej z biurami w Londynie i Amsterdamie i tak dalej — co brzmiało i wyglądało wspaniale. Biura w obydwu stolicach mogły się składać — i prawdopodobnie składały się — z jednego pokoju; ale z tego oddalenia, hen, z dalekiego wschodu, wszystko przybierało wygląd imponujący. Byliśmy tem właściwie raczej zaskoczeni niż olśnieni, ale nawet i najtrzeźwiejsi zaczęli myśleć, że jednak coś jest w tem wszystkiem. Tesmanowie mianowali agentów, kontrakt z rządowemi parowcami został podpisany, epoka pary zaczęła się na wyspach — dokonywał się wielki krok naprzód — krok Heysta.
A wszystko to wynikło ze spotkania Heysta-wędrowca z Morrisonem, zagnanym w położenie bez wyjścia, które to spotkanie było — albo i nie było — doraźnym skutkiem modlitwy. Morrison, człowiek bynajmniej nie głupi, zabrnął w stosunku do Heysta w mgliste uczuciowe komplikacje. Jeżeli Heyst z pieniędzmi w kieszeni został odkomenderowany bezpośrednim dekretem Opatrzności, jako odpowiedź na modlitwę Morrisona, w takim razie nie było powodu do specjalnej wdzięczności, odegrał bowiem tylko rolę narzędzia. Ale Morrison wierzył jednocześnie i w skuteczność swojej modlitwy, i w nieograniczoną dobroć Heysta. Dziękował Bogu za łaskę ze szczerą pokorą, a zarazem nie mógł się dość nadziękować Heystowi za przysługę, którą Szwed mu wyświadczył z ludzką solidarnością. W tem (bardzo zresztą zrozumiałem) powikłaniu uczuć wdzięczność Morrisona domagała się, aby Heyst brał także udział w wykorzystaniu wielkiego odkrycia. Dowiedzieliśmy się wreszcie, że Morrison pojechał do Anglji przez kanał Sueski, aby w Londynie torować osobiście drogę wspaniałym planom węglowym. Rozstał się ze swym brygiem i znikł nam z oczu. Słyszeliśmy że Heyst odebrał od niego list, czy kilka listów, donoszących że Londyn jest zimny i ponury, że ani ludzie tamtejsi ani rzeczy mu nie odpowiadają, że jest „samotny jak wrona w obcym kraju“. W rzeczywistości tęsknił za swoim Capricornem[1] — nie myślę tu wyłącznie o zwrotniku, lecz także o okręcie. Wreszcie pojechał do Dorsetshire w odwiedziny do krewnych, zaziębił się, i umarł z piorunującą szybkością na łonie przerażonej rodziny. Nie umiałbym powiedzieć, czy to wysiłki Morrisona w City londyńskiej podkopały jego zdrowie, ale jestem przekonany, że jego starania tchnęły życie w projekt węglowy. Tak czy owak Podzwrotnikowa Spółka Węglowa przyszła na świat w krótki czas potem gdy Morrison — ofiara wdzięczności i rodzimego klimatu — spoczął obok przodków na cmentarzu w Dorsetshire.
Śmierć Morrisona wstrząsnęła Heystem. Dowiedział się o niej na Molukkach za pośrednictwem Tesmanów — i znikł na pewien czas z horyzontu. Zdaje się że siedział w Amboynie u przyjaciela, Holendra, lekarza rządowego, który pielęgnował go w swojej willi. Nagle Heyst zjawił się znowu na wyspach. Oczy miał wpadnięte, a z obejścia jego przebijała pewna ostrożność, jakby się lękał że mogą go spotkać wyrzuty za śmierć Morrisona.
O święta naiwności! Któżby się o to troszczył... Żadnego z nas nie obchodzili ani trochę ci, którzy wracali do kraju. Uważaliśmy, że dobrze im się dzieje — już wcale nie brało się ich w rachubę. Podróż do Europy wydawała się prawie równie ostateczną jak podróż do nieba. Usuwała człowieka ze świata hazardu i przygód.
Ściśle mówiąc, wielu z nas posłyszało o śmierci Morrisona dopiero w kilka miesięcy później z ust Schomberga, który obdarzał Heysta bezinteresowną antypatją i ukuł plotkę, wygłaszaną zazwyczaj ponurym szeptem:
— Widzicie panowie, do czego doprowadza zadawanie się z tym gagatkiem. Wyciśnie człowieka jak cytrynę, a potem kopnie i wyprawia do domu po śmierć! Niechaj los Morrisona będzie dla każdego przestrogą.
Śmieliśmy się naturalnie z tych aluzyj do jakichś mętnych tajemnic. Kilku z nas słyszało, że Heyst ma jechać do Europy aby popchnąć osobiście węglową aferę, ale do tego nigdy nie doszło — okazało się to zbytecznem. Spółka powstała bez czynnego współudziału Heysta, a nominację na dyrektora okręgu podzwrotnikowego odebrał pocztą.
Heyst obrał odrazu Samburan, czyli Wyspę Okrągłą, na stację centralną. Podawano sobie z rąk do rąk kilka egzemplarzy prospektu drukowanego w Europie, który dotarł aż na daleki wschód. Zachwycaliśmy się mapą dołączoną do prospektu ku zbudowaniu akcjonarjuszów. Jako punkt centralny wschodniej półkuli widniał tam Samburan wydrukowany olbrzymiemi literami. Promienie grubych linij rozchodziły się od niego w różnych kierunkach, przecinając zwrotniki i tworząc tajemniczą, efektowną gwiazdę; miało to oznaczać linje wpływów, czy linje odległości, czy też coś w tym rodzaju. Założyciele spółek mają zupełnie odrębną wyobraźnię. Niema na świecie ludzi bardziej romantycznie usposobionych. Na Samburanie pojawili się inżynierowie, sprowadzono kulisów, zbudowano domki i wykopano galerję w górskiem zboczu, wydobywając rzeczywiście trochę węgla.
Te fakty przekonały nawet najoporniejszych. Przez jakiś czas każdy mieszkaniec wysp mówił o Podzwrotnikowej Spółce Węglowej i nawet ci, którzy uśmiechali się obojętnie, kryli tylko swój niepokój. A więc tak! stało się; i każdy mógł przewidzieć, jakie skutki z tego wynikną: zagłada dla poszczególnych żeglarzy, zmiecionych przez wielką inwazję parostatków. Nie mogliśmy sobie pozwolić na kupno parowców. Nie było nas stać na to. A Heyst został dyrektorem.
— Pan wie — Heyst, zaczarowany Heyst. No patrzcie państwo! Jak tylko sięgnąć pamięcią, nigdy nie był niczem lepszem od włóczęgi!
— Tak — i mówił że poszukuje faktów. No, więc znalazł teraz fakt — no i to taki, że da radę odrazu nam wszystkim — mówił jakiś rozgoryczony głos.
— I to ma być postęp! Do licha z tem wszystkiem! — mruczał inny.
Nigdy jeszcze nie rozprawiano tyle o Heyście w pasie podzwrotnikowym.
— Zdaje się, że on jest szwedzkim baronem, czy czemś w tym rodzaju.
— On, baronem? Dajże spokój!
Co do mnie, nie wątpiłem ani przez chwilę, że ma ten tytuł rzeczywiście. Powiedział mi to sam przy pewnej sposobności, w czasach gdy snuł się jeszcze po wyspach zagadkowy i lekceważony, niby jakiś duch bez znaczenia. Działo się to na długo przedtem, zanim zmaterializował się w sposób tak zastraszający, jako niszczyciel naszego drobnego handlu — Heyst-nieprzyjaciel.
Weszło w modę mówienie o Heyście jako o nieprzyjacielu. Stał się obecnie czemś bardzo konkretnem i widocznem. Rzucał się po całym archipelagu; wskakiwał do miejscowych statków pocztowych, wysiadał tu, i tam, i owdzie — zupełnie jakby to były tramwaje. Całą duszą oddał się organizacji. To już nie była włóczęga; to była praca. Nagłe rozwinięcie wytężonej energji Heysta zachwiało skuteczniej niedowierzaniem największych sceptyków niż jakikolwiek wywód naukowy o wartości tych pokładów węgla. Zrobiło to wrażenie na wszystkich. Jeden jedyny Schomberg nie uległ zwrotowi opinji. Wielki, tęgi, o męskiej postawie i okazałej brodzie, podchodził ze szklanką piwa w grubej łapie do stolika, gdzie omawiano najnowsze plotki i przysłuchiwał się przez chwilę, poczem występował z niezmiennem oświadczeniem:
— Wszystko to bardzo pięknie, moi panowie, ale mnie on swoim pyłem węglowym oczu nie zasypie. Nic z tego nie będzie. I jakżeby mogło być? Taki drab, jak on, na dyrektora? Phy!
Czy była to przenikliwość głupiej nienawiści, czy poprostu idjotyczny upór, który czasem wpływa na bieg rzeczy w sposób najbardziej zdumiewający? Wielu z nas pamięta podobne przykłady zwycięskiego tryumfu głupoty. Ten osioł Schomberg także zatryumfował. Podzwrotnikowa Spółka Węglowa została zlikwidowana, jak na początku zaznaczyłem. Tesmanowie umyli ręce. Rząd unieważnił sławetne kontrakty. Gadanina ucichła — i wkrótce potem zauważono, że Heyst gdzieś przepadł. Stał się niewidzialny tak jak w dawnych czasach, kiedy znikał z horyzontu aby wyzwolić się z pod czaru „tych wysp“, uciekając w stronę Nowej Gwinei czy Sajgonu — do ludożerców albo do kawiarni. Zaczarowany Heyst! Czy wyzwolił się wreszcie z pod czaru? A może umarł? Zanadto byliśmy obojętni aby się tem prawdziwie interesować. Lubiliśmy go naogół, a lubienie nie wystarcza by podtrzymać czas dłuższy zajęcie się jakąś ludzką istotą. Z nienawiścią rzecz ma się odwrotnie. Schomberg nie mógł Heysta zapomnieć. Ten zapalczywy i męski okaz Niemca umiał dobrze nienawidzieć. Często tak bywa z głupcami.
— Dobry wieczór panom! Czy panowie otrzymali wszystko czego sobie życzą? To dobrze. No, i co ja panom zawsze mówiłem? Aha! że z tego nic nie będzie. Wiedziałem o tem. Ale o jednej rzeczy chciałbym się jeszcze dowiedzieć: co się też stało z tym — Szwedem.
Podkreślał wyraz Szwed, jak gdyby to znaczyło: łotr. Niecierpiał wogóle Skandynawów. Dlaczego? Bóg jeden raczy wiedzieć. Niepodobna przeniknąć takiego durnia. Po chwili ciągnął dalej:
— Będzie już z pięć miesięcy albo i więcej, jak nie zdarzyło mi się spotkać nikogo, ktoby go widział.
Jak już zaznaczyłem, niewiele nas to obchodziło; ale Schomberg nie mógł tego naturalnie zrozumieć. Był tępy aż do śmieszności. Gdy się tylko trzech gości zjawiło w jego gospodzie, nie omieszkał się postarać, aby i Heyst był z nimi.
— Mam nadzieję że się ten gagatek nie utopił — dodawał z komiczną powagą, która powinna była o dreszcz nas przyprawić; ale gromadka nasza nie była przenikliwa i nie rozumiała psychologicznych motywów tego pobożnego życzenia.
— Dlaczego? Pewno Heyst dłużny jest panu za trunki, co? — spytał ktoś z lekką pogardą.
— Za trunki? Nic podobnego!
Hotelarz nie był człowiekiem interesownym; cechę tę spotyka się dość rzadko w teutońskim charakterze. Wyjawił natomiast z ponurą miną, że Heyst nie odwiedził nawet trzy razy jego „zakładu“. To była właśnie owa zbrodnia, za którą Schomberg życzył Heystowi — ni mniej ni więcej — tylko długiej i udręczonej egzystencji. Oto mamy teutoński zmysł proporcji i rozkoszne usposobienie nie pamiętające uraz.
Nareszcie pewnego wieczora ujrzano Schomberga, podchodzącego do grupy stałych gości. Był najwidoczniej uszczęśliwiony. Prostował męską pierś z wielką godnością.
— Proszę panów, mam o nim wiadomości. O kim? No o tym Szwedzie. Siedzi wciąż na Samburanie. Wcale się stamtąd nie ruszał. Spółka przepadła, inżynierowie wyjechali, urzędnicy wyjechali, kulisi wyjechali — wszyscy wyjechali, ale on siedzi na miejscu. Kapitan Davidson wracał z zachodu i widział go na własne oczy. Zobaczył coś białego na wybrzeżu; więc skierował parowiec do zatoki i przybił do brzegu w małej łódce. Patrzy — a to doprawdy Heyst. Stoi sobie i chowa książkę do kieszeni. Ugrzeczniony, jak zawsze
Oświadczył, że chodzi po wybrzeżu i czyta. „Pozostałem tu w charakterze właściciela“, mówi do kapitana Davidsona. Chciałbym ja wiedzieć, co on tam ma do jedzenia. Kawałek suchej ryby od czasu do czasu — i nic więcej. No nie? I pomyśleć że przyszło na to człowiekowi, który wydziwiał nad moim table-d’hôtem!
Mrugnął z niezmierną złośliwością. W tej chwili właśnie rozległ się dzwonek i Schomberg poprowadził gości do jadalnego pokoju — niby do świątyni — krocząc poważnie na czele z miną dobroczyńcy ludzkości. Ambicją jego było żywić ludzkość wzamian za pokaźną cenę, a największą rozkoszą — obgadywać gości za plecami. Napawanie się myślą, że Heyst nie ma nic porządnego do zjedzenia, doskonale go charakteryzowało.