Zwycięstwo (Conrad)/Część II/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Zwycięstwo
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Victory
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



III

Wędrował tak przez lat piętnaście, niezmiennie uprzejmy i nieprzystępny i w rezultacie uważany był naogół za „dziwnego chłopa“. Puścił się na tę wędrówkę po śmierci ojca, który porzucił swój kraj i umarł w Londynie, niezadowolony z ojczyzny i powaśniony z całym światem, ponieważ ten świat odrzucił jego mądrość, kierując się instynktem.
Myśliciel, świetny stylista i swego czasu wielki światowiec, starszy Heyst rzucił się ongi w życie spragniony wszelkich jego rozkoszy, przypadających wielkim i małym, głupim i mądrym. Przez lat sześćdziesiąt z górą wlókł po tej bolesnej ziemi najbardziej znużoną, najniespokojniejszą z dusz, doprowadzonych przez kulturę do rozczarowania i żalu. Niepodobna zaprzeczyć że był to człowiek wielkiej miary, albowiem cierpiał w sposób nieznany duszom przeciętnym. Matki swojej Heyst nie znał wcale, ale przechowywał w tkliwej pamięci bladą, rasową twarz ojca. Wspominał go najczęściej ubranego w niebieski, luźny szlafrok, z czasów gdy zamieszkiwali duży dom na spokojnem londyńskiem przedmieściu. Heyst skończył szkoły, mając lat osiemnaście i mieszkał przez trzy lata z ojcem, który pisał wtedy ostatnią swoją książkę. W tem dziele domagał się u schyłku życia, aby ludzkość miała prawo do bezwzględnej swobody — moralnej i intelektualnej — ale nie wierzył już wtedy, by ludzie na tę wolność zasługiwali.
Trzy lata współżycia z takim człowiekiem w wieku wrażliwym i podatnym na wpływy musiały zostawić w duszy chłopca głęboką nieufność do życia. Młodzieniec nauczył się rozwagi, która jest czynnikiem destrukcyjnym, jako pewnego rodzaju obrachunek kosztów. Świat nie jest prowadzony przez ludzi przewidujących. Wielkie czyny dokonywują się w błogosławionej, ciepłej mgle duchowej, którą odpędziły od Heysta zimne, bezlitosne podmuchy ojcowskiej analizy.
— Dam się unieść prądowi — postanowił Heyst z rozwagą.
Nie rozumiał tego w znaczeniu intelektualnem, czy uczuciowem, czy moralnem. Rozumiał to dosłownie; postanowił powierzyć się prądowi ciałem i duszą, na wzór liścia niesionego wiatrem pod nieporuszonemi drzewami leśnej polanki; postanowił płynąć, nigdy się niczego nie czepiając.
— To będzie moja obrona przed życiem — rzekł sobie z przeświadczeniem, że niema innego wyjścia dla syna jego ojca.
Stał się bezdomnym włóczęgą z głębokiego przekonania, nie zaś, jak inni, wskutek pijaństwa, czy nałogu, czy słabości charakteru; z rozwagą — nie zaś, jak inni, z rozpaczy. Oto czem było w istocie życie Heysta — pomijając zewnętrzne fakty — aż do owej niepokojącej nocy. Gdy zobaczył nazajutrz dziewczynę zwaną Almą, udało jej się przesłać mu szybkie jak błyskawica spojrzenie pełne szczerej tkliwości, które poruszyło go do głębi, dotknąwszy skrycie serca. Działo się to w hotelowym ogrodzie, w porze drugiego śniadania, kiedy muzykantki z orkiestry kierowały się zwolna ku pawilonowi po próbie czy ćwiczeniach, jeżeli można było tak nazwać ranne ich popisy w hali koncertowej. Heyst wrócił właśnie z miasta, gdzie się przekonał, że trudno im będzie wyjechać natychmiast i szedł przez ogród, rozczarowany i zmęczony. Znalazł się prawie nieświadomie wśród rozproszonej gromadki muzykantek Zangiacoma. Ocknąwszy się z głębokiego zamyślenia, doznał poprostu wstrząsu, widząc tak blisko dziewczynę — niby człowiek ze snu zbudzony, który spostrzega postać z sennego marzenia obróconą w krew i ciało. Nie podniosła kształtnej główki, ale spojrzenie jej nie było sennym majakiem. Było istotnem, najbardziej istotnem ze wszystkich wrażeń, których Heyst zaznał dotychczas w swem życiu oderwanem od rzeczywistości.
Nie dał nic poznać po sobie, choć wydało mu się niemożliwem, aby skutek jej spojrzenia nie był widoczny dla każdego, kto patrzył na niego w tej chwili. A znajdowało się wtedy na werandzie kilku mężczyzn, stałych uczestników table d’hôte’u Schomberga, którzy patrzyli w stronę Heysta — a właściwie w stronę muzykantek. Lęk Heysta nie wypływał jednak ze wstydu ani z nieśmiałości; wywołał go raczej właściwy mu dobry smak. Ale gdy wszedł na werandę, nie dostrzegł na twarzach gości żadnych oznak zainteresowania ani zdziwienia — zupełnie jak gdyby byli ślepi. Nawet sam Schomberg, który musiał usunąć mu się z drogi u szczytu schodów, zupełnie był obojętny i rozmawiał w dalszym ciągu z jakimś klientem.
Schomberg zauważył rzeczywiście „tego Szweda“ rozmawiającego z dziewczyną podczas pauz koncertowych. Jeden z kamratów pchnął go łokciem, zwracając mu na to uwagę. — Tem lepiej — pomyślał hotelarz — ten idjota będzie odstraszał innych. Był z tego raczej zadowolony i śledził z pod oka sytuację ze złośliwem weselem — z pewnego rodzaju szatańską uciechą. Albowiem mało miał wątpliwości co do swego osobistego uroku, a jeszcze mniej co do faktu że trzyma w swej mocy dziewczynę, która wyglądała na zbyt niemrawą, aby sobie poradzić; w dodatku zaś położenie jej przedstawiało się znacznie gorzej, niż gdyby była tylko pozbawiona przyjaciół, ponieważ z jakiegoś powodu ściągnęła na siebie złość pani Zangiacomo, kobiety bez sumienia. Wstręt, który dziewczyna tylko do pewnego stopnia ośmielała się okazywać napastnikowi (bo niezawsze jest bezpiecznie, gdy bezsilne jednostki zdradzają się ze swoją wrażliwością), Schomberg wybaczał, kładąc go na karb zwykłej niewieściej głupoty. Oświadczył Almie, jako ostateczny argument, że dość jest sprytna aby zrozumieć iż nie pozostaje jej nic lepszego, jak tylko zaufać zamożnemu i zaradnemu mężczyźnie w kwiecie wieku. Gdyby nie podniecone drżenie jego głosu i niezwykły wyraz oczu, które zdawały się wydzierać ze szkarłatnej, włochatej fizjognomji, przemowy jego byłyby miały wszelkie cechy spokojnych rad, pełnych altruizmu, przyczem, jak to bywa u zakochanych, rady owe przechodziły snadnie w różowe plany na przyszłość.
— Pozbędziemy się prędko tej starej baby — szeptał śpiesznie, dysząc okrucieństwem. — Niech ją djabli wezmą. Nigdy jej nie kochałem. Klimat jej tu nie służy; każę jej wrócić do rodziny w Europie. I będzie musiała pojechać! Już ja tego dopilnuję. Eins, zwei, marsch! A potem sprzedamy ten hotel i otworzymy inny gdzieindziej.
Zapewniał ją że niema rzeczy, której by dla niej nie zrobił — i mówił prawdę. Czterdzieści pięć lat, to wiek szaleństwa dla wielu mężczyzn, którzy postępują jak gdyby rzucali wyzwanie śmierci i rozkładowi, czyhającym z otwartemi ramionami w ponurym wąwozie, u stóp wzgórza przeznaczenia. Spuszczone oczy i zalękniona postawa dziewczyny, przyłapanej w kącie pustego korytarza i zmuszonej do wysłuchiwania zwierzeń Schomberga, brał ten za poddanie się przemożnej sile jego woli, za uleganie jego urokowi. Bowiem człowiek w każdym wieku musi się karmić złudzeniami, aby za wcześnie nie wyrzekł się życia i aby nie przyszedł kres na ród ludzki.
Łatwo sobie wyobrazić upokorzenie Schomberga, jego zdumienie i wściekłość, gdy przekonał się że dziewczyna, która tygodniami całemi opierała się jego napaściom, prośbom i najnamiętniejszym zaklęciom, została mu sprzątnięta z przed nosa przez „tego Szweda“ — i to najwidoczniej bez wielkich trudności. Nie chciał temu uwierzyć. Przypuszczał z początku, że Zangiacomowie zrobili mu niegodziwy kawał z jakiejś niedocieczonej przyczyny; ale, gdy wszystko się wyjaśniło, zmienił zasadniczo swój pogląd na Heysta. Lekceważony Szwed stał się dla niego najprzebieglejszym, najniebezpieczniejszym, najbardziej nienawistnym z łotrów. Hotelarz nie był w stanie uwierzyć że istota, której pożądał tak gorąco i z tak słabym skutkiem, była w gruncie rzeczy tkliwą i posłuszną swym porywom; że ofiarowała się prawie sama Heystowi, wcale sobie tego za winę nie poczytując; że powodowało nią pragnienie bezpieczeństwa i głęboka potrzeba umieszczenia swojej ufności tam, dokąd instynkt prowadził jej nieświadomość. Żadne wyjaśnienie nie mogło zadowolić Schomberga prócz tego jednego, że Heyst usidlił dziewczynę, wziąwszy ją siłą albo podstępem, że zastawił na nią jakąś wymyślną pułapkę. Zraniona próżność hotelarza biedziła się ciągle nad wykryciem środków których „ten Szwed“ użył aby uprowadzić zdobycz od takiego jak on — Schomberg — człowieka, jak gdyby środki owe musiały być nadzwyczajne, niesłychane, niepojęte. Uderzał się dłońmi w czoło jawnie, przy gościach; siadywał w ponurem, niemem zamyśleniu, albo wybuchał niespodzianie, wymyślając na Heysta bez miary, ostrożności i rozsądku z twarzą nabiegłą krwią, przybrawszy pozory obrażonej cnoty, które nie byłyby w stanie oszukać ani przez chwilę najbardziej dziecinnego z moralistów i zabawiały wielce słuchaczy.
Stało się ogólnie przyjętą rozrywką aby, popijając chłodzące napoje, przysłuchiwać się na hotelowej werandzie, jak Schomberg wymyśla na Heysta. Była to pod pewnym względem znacznie większa atrakcja niż koncerty Zangiacoma, włączywszy w to i pauzy. Pobudzenie aktora do występu nie przedstawiało żadnej trudności: każdy mógł do tego doprowadzić choćby i najdalszą aluzją. Wówczas zaczynały się oskarżenia bez końca w tym samym pokoju bilardowym, gdzie pani Schomberg tronowała jak zwykle, połykając szlochy, ukrywając dręczące ją ohydne poniżenie i trwogę pod bezmyślnym, zastygłym, wiecznym uśmiechem, w który wyposażyła ją natura. Uśmiech ten był najdoskonalszą z masek, ponieważ żadna siła — nie wyłączając może samej śmierci — nie mogła go zedrzeć z jej twarzy.
Ale nic na tym świecie nie trwa wiecznie, nie zmieniając się przynajmniej z pozoru. Więc też po kilku tygodniach Schomberg odzyskał zewnętrzny spokój, jak gdyby wyschło w nim źródło oburzenia. A był już czas najwyższy. Stał się nieznośną piłą, gdyż niezdolny był do mówienia o czemkolwiek innem prócz Heysta — o tem, że Heyst powinien siedzieć pod kluczem, o jego niegodziwości, jego podłościach, jego przebiegłości i jego łotrostwie. Schomberg już nie udawał że go lekceważy. To było niepodobieństwem. Po wszystkiem co się stało nie mógł już udawać, nawet przed samym sobą. Ale hermetycznie zamknięte oburzenie fermentowało w nim jadowicie. Jeden ze stałych gości zakładu rzekł pewnego wieczoru — a działo się to jeszcze w okresie niepohamowanej gadatliwości Schomberga:
— Ten osioł dostanie bzika, jeśli to potrwa dłużej.
Było to bardzo prawdopodobne. Schomberg miał ćwieka na punkcie Heysta. Nawet nieszczególny stan interesów — które nigdy jeszcze nie przedstawiały się tak niepomyślnie od chwili, gdy przybył ze wschodu bezpośrednio po wojnie prusko-francuskiej — nawet swoje majątkowe niepowodzenia przypisywał jakiemuś nieuchwytnemu a złośliwemu wpływowi Heysta. Zdawało mu się że nigdy nie wróci do równowagi, jeśli nie pokona tego przebiegłego Szweda. Gotów był przysiąc, że Heyst zmarnował mu życie. Dziewczyna, znęcona tak przebiegle, chytrze i niegodziwie, byłaby przyniosła mu szczęście i pomyślny zwrot w interesach. Oczywiście że pani Schomberg — którą teroryzował przez dzikie milczenie urozmaicane jadowitemi spojrzeniami spodełba — nie mogła być dla niego źródłem natchnienia. Ogarniała go coraz większa opieszałość, ale przytem rozwinęła się w nim skłonność do zuchwałych eksperymentów, jak gdyby przestało go obchodzić, kiedy i jak skończy się jego karjera hotelarza. Ten upadek ducha wyjaśniał fakty spostrzeżone przez Davidsona podczas jego ostatniej bytności w hotelu, mniej więcej w dwa miesiące po tajemnym wyjeździe Heysta i dziewczyny na samotny Samburan.
Schomberg z przed kilku lat — choćby Schomberg z czasów kiedy mieszkał w Bangkoku, gdzie urządził pierwszy ze swych słynnych table d’hôte’ów — nie zaryzykowałby nigdy czegoś podobnego. Talent jego polegał na umiejętnem żywieniu bliźnich — „biały człowiek dla białych ludzi“ — oraz na wymyślaniu, przyrządzaniu i rozpowszechnianiu skandalicznych plotek z namaszczeniem osła i bezczelną uciechą. Ale teraz duch jego zatruty był przez udrękę płynącą ze zranionej pychy i zawiedzionej namiętności. W tym upadku ducha Schomberg nie oparł się zepsuciu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.