Zwycięstwo (Conrad)/Część II/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Zwycięstwo
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Victory
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



II

Tak się to zaczęło. Jakim zaś sposobem doszło do wiadomego końca, niełatwo ściśle zdać sprawę. Heyst zainteresował się najwidoczniej nietyle samą dziewczyną ile jej losem. Był to przecież ten sam człowiek, który dał nurka za tonącym Morrisonem, znając go prawie wyłącznie tylko z widzenia i ze zwykłych plotek wyspiarskich. Ale tym razem skok do wody był zupełnie innego rodzaju i mógł doprowadzić do związku o zasadniczo odmiennym charakterze.
Czy zastanawiał się wogóle nad tem wszystkiem? Prawdopodobnie tak; dosyć miał na to rozwagi. Ale widać niedostatecznie zdawał sobie sprawę z wypadków; gdyż postępowanie jego w tym czasie — począwszy od owego wieczoru, a skończywszy na dniu ucieczki — nie zdradzało najlżejszego wahania. W gruncie rzeczy Heyst nie należał do ludzi, którzy zwykli się wahać. Tacy jak on marzyciele i widzowie ziemskiego zamętu bywają straszni, gdy żądza czynu raz nimi owładnie. Pochylają głowę i rzucają się na mur ze zdumiewającą pogodą, którą może dać tylko nieposkromiona wyobraźnia.
Heyst nie był głupcem. Przypuszczam, że wiedział — albo przynajmniej czuł — dokąd to wszystko prowadzi. Ale zupełny brak doświadczenia dawał mu potrzebną śmiałość. Głos dziewczyny był czarujący, gdy mówiła mu o swej nędznej przeszłości w prostych słowach, nacechowanych pewnym bezwiednym cynizmem, który jest nieodłączny od brzydkiej prawdy o życiu ludzi biednych. I może dlatego, że Heyst był prawdziwie ludzki — a może pod wpływem głosu dziewczyny, mieniącego się wszystkiemi odcieniami tragizmu, wesołości i odwagi — opowiadanie jej nie wzbudziło w Heyście wstrętu, tylko poczucie niezmiernego smutku.
Jednego z następnych wieczorów, podczas pauzy między dwiema częściami koncertu, dziewczyna mówiła Heystowi o swem życiu. Wychowywała się prawie wyłącznie na ulicy. Ojciec jej grywał w orkiestrach małych teatrzyków. Matka uciekła od męża, zostawiając ją malutką, i gospodynie różnych nędznych domów zajezdnych opiekowały się przypadkowo jej opuszczonem dzieciństwem. Nie był to dosłownie głód i łachmany, ale nieustanny, beznadziejny ucisk biedy. Gry na skrzypcach nauczył ją ojciec; zdaje się, że upijał się od czasu do czasu, ale bez przyjemności; usiłował tylko zapomnieć o żonie, która go porzuciła. Gdy pewnego wieczora dostał ataku paralitycznego w czasie koncertu i zwalił się z łoskotem na estradę, dziewczyna przystała do trupy Zangiacoma. Ojciec jej został umieszczony w przytułku dla nieuleczalnych.
— A ja jestem tutaj — kończyła — i nikogo to nie obchodzi, czy przy najbliższej okazji skoczę do wody, czy nie.
Heyst odrzekł, że zna lepszy sposób, jeśli jej chodzi tylko o porzucenie tego świata. Spojrzała na niego ze szczególną uwagą i zdziwieniem, które nadało jej twarzy wyraz pełen naiwności.
Działo się to podczas przerwy między dwiema częściami koncertu. Tym razem dziewczyna zeszła z estrady, nie przynaglona do tego uszczypnięciem strasznej Zangiacomowej. Trudno przypuszczać, aby ją pociągało wysokie, inteligentne czoło i długie, rudawe wąsy nowego przyjaciela. Wyrażenie „nowy przyjaciel“ nie jest tu na miejscu. Nigdy przedtem przyjaciela nie miała i odczucie życzliwości, z którą Heyst się do niej odnosił, zachwycało ją już przez to samo, że było czemś zupełnie nowem. A przy tem każdy mężczyzna, niepodobny do Schomberga, wydawał się jej tem samem pociągający. Bała się panicznie hotelarza, który korzystał z tego, że mieszkała w głównym gmachu a nie w pawilonie wraz z innemi „artystkami“, i cały dzień krążył koło niej, milczący, pożądliwy i złowróżbny za osłoną wielkiej brody, albo napastował ją w cichych zakątkach i pustych korytarzach; zachodził z tyłu, szepcąc jej do ucha głębokim, tajemniczym głosem, w którym, mimo bardzo wyraźnych zamiarów hotelarza, dźwięczało jakieś ohydne obłąkanie.
Kontrast, który stanowiło spokojne, pełne ogłady obejście Heysta, napełniał dziewczynę szczególną rozkoszą i podziwem. Nigdy jeszcze nie zetknęła się z czemś podobnem. Może i zaznała kiedy w życiu dobroci, nigdy jednak nie zdarzyło się jej spotkać zwykłej uprzejmości. Pociągało ją to jako zupełnie nowe doświadczenie, niebardzo zrozumiałe, ale nadzwyczaj przyjemne.
— Mówię panu, że nie umiem sobie z nimi poradzić — powtarzała Heystowi; czasem mówiła to obojętnie, ale częściej potrząsała przytem głową z ponurem przygnębieniem.
Nie miała naturalnie ani grosza. Przerażali ją ci wszyscy „czarni ludzie“, którzy roili się naokoło. Nie zdawała sobie właściwie sprawy, w jakim punkcie kuli ziemskiej się znajduje. Orkiestrę przewożono zwykle prosto z parowca do jakiegoś hotelu i trzymano tam w zamknięciu, póki nie nadszedł czas wyruszenia na inny parowiec. Nie umiała przypomnieć sobie wszystkich nazw, które słyszała po drodze.
— Jak się nazywa ta miejscowość? — zapytywała często Heysta.
— Sourabaya — wymawiał wyraźnie i śledził jak w oczach dziewczyny, utkwionych w jego twarzy, przejawia się zniechęcenie, wywołane tym obcym dźwiękiem.
Nie mógł powstrzymać się od litości. Podsunął dziewczynie myśl, aby udała się do konsula, ale tę radę podyktowała mu sumienność, nie zaś przekonanie. Okazało się, że nie słyszała nigdy o podobnem stworzeniu ani o możności korzystania z jego usług. Konsul! Cóż to takiego? Kto to jest? Co mógłby dla niej zrobić? A kiedy posłyszała, że dałoby się może skłonić go, aby odesłał ją do Anglji, głowa opadła jej na piersi.
— I cóż jabym tam robiła? — szepnęła z tak właściwą intonacją i wyrazem tak przejmującym — czar jej głosu działał, nawet gdy mówiła szeptem — że Heystowi pierzchła niejako z przed oczu złuda ludzkiego braterstwa wobec nagiej prawdy o życiu tej dziewczyny, prawdy, która zostawiła ich sam na sam na moralnej pustyni jałowej jak piaski Sahary, bez kojącego cienia, bez rzeźwiącej wody.
Pochyliła się zlekka nad stolikiem, nad tym samym stolikiem, przy którym siedzieli podczas pierwszego spotkania — i, nie mając w pamięci żadnych innych wspomnień prócz ulicznego bruku, z którym zrosło jej dzieciństwo — znękana bezwładnemi, mglistemi i pierwotnemi wrażeniami swych podróży, które budziły w niej nieokreślony lęk przed światem, rzekła prędko, tak jak się mówi w przystępie rozpaczy:
— Niech pan coś dla mnie zrobi! Pan jest dżentelmenem. Nie ja pierwsza odezwałam się do pana, prawda? Przecież to nie ja zaczęłam. To pan przyszedł do mnie i przemówił, kiedy tam stałam. Czego pan chciał ode mnie? Wszystko mi jedno czego pan chciał wtedy, ale pan musi coś dla mnie zrobić.
Spoglądała dziko i błagalnie zarazem — widać było, że gwałtownie na coś nalega, choć mówiła głosem zamierającym ze wzruszenia. Tak namiętna prośba wyrażała się w jej postaci, że mogło to zwrócić uwagę. Heyst roześmiał się głośno naumyślnie. Z oburzenia zabrakło jej głosu wobec tak brutalnego braku serca.
— Więc co to miało znaczyć, kiedy pan mówił: proszę mi rozkazywać? — syknęła prawie.
Czujny wyraz jego smutnego spojrzenia i spokojne słowa: „Wszystko będzie dobrze“ wnet ją uspokoiły.
— Nie jestem dość bogaty aby panią wykupić — ciągnął dalej z dziwacznym uśmiechem, nie mającym żadnego związku z jego słowami — nawet gdyby to dało się zrobić; ale mogę zawsze panią wykraść.
Spojrzała na niego głęboko, jakby te słowa miały ukryte i bardzo skomplikowane znaczenie.
— Niech pani teraz odejdzie — rzekł prędko — i niech pani spróbuje się uśmiechnąć.
Posłuchała go z niespodzianą gotowością, a że miała bardzo ładne i białe zęby, jej machinalny, obstalowany uśmiech wydał się radosnym i promieniejącym. Zdumiało to Heysta. — Nic dziwnego — mignęło mu przez myśl — że kobiety tak doskonale potrafią mężczyzn zwodzić. Umiejętność ta jest im wrodzona; zdawałoby się, że przychodzą na świat ze specjalną zdolnością w tym kierunku. Oto uśmiech, którego źródło znał dokładnie — a jednak uśmiech ten rozgrzał go i dał mu zapał do życia — uczucie, którego nigdy jeszcze nie doświadczył.
Tymczasem dziewczyna odeszła od stołu i przyłączyła się do innych „dam z orkiestry“. Zmierzały gromadą ku estradzie, zaganiane srogo przez wyniosłą małżonkę Zangiacoma, która zdawała się powstrzymywać z trudnością od szturchania ich w plecy. Za niemi postępował w krótkiej kurtce Zangiacomo o wielkiej, obwisłej, farbowanej brodzie; spuszczona głowa i niespokojne oczy, bardzo blisko siebie osadzone, nadawały mu pozór skupiającego się wisielca. Wszedł po schodkach ostatni, odwrócił się, rozpościerając przed publicznością fioletową brodę, i uderzył lekko smyczkiem. Heyst wzdrygnął się, oczekując na ohydny hałas, który wybuchnął natychmiast, bezwstydny i straszny. Przy końcu estrady zasiadła do fortepianu pani Zangiacomo, ukazując okrutny swój profil, i z odchyloną głową waliła w klawisze, nie patrząc na nuty.
Heyst nie mógł znieść tego zgiełku dłużej niż minutę. Wyszedł z mózgiem storturowanym przez rytm jakiegoś mniej lub więcej węgierskiego tańca. W lasach Nowej Gwinei zamieszkanych przez ludożerców, gdzie przeżył najbardziej wstrząsające ze swych dawnych przygód — w tych lasach panowała cisza. Obecna zaś przygoda wymagała większego opanowania niż wszystko czemu dotychczas stawiał czoło — a to nietyle ze względu na swój przebieg co na samą swoją istotę. Przechadzając się wśród papierowych latarni zawieszonych na drzewach, przypomniał sobie z żalem mrok i martwą ciszę lasów w głębi zatoki Geelvink — tego chyba najdzikszego, najbardziej czyhającego na ludzką zgubę ze wszystkich miejsc na ziemi, z których widać morze. Gnębiony przez myśli, szukał ciemności i ciszy w swoim pokoju, ale i tam ich nie znalazł. Odległe dźwięki koncertu sięgały jego uszu, niepokojące choć słabe. Nie czuł się bezpieczny i tutaj, gdyż spokój nie należy do zewnętrznych okoliczności, lecz płynie z naszego wewnętrznego poczucia. Nie miał zamiaru położyć się spać; nie rozpiął nawet kurtki. Siedział na krześle, pogrążony w myślach. Przyzwyczaił się dawniej w samotności i ciszy rozważać różne rzeczy z jasnością a nawet i głębią, i patrzył na życie trzeźwo, nie omamiony przyjemnem złudzeniem optycznem wiecznotrwałej nadziei, konwencjonalnych zwątpień i spodziewanego wciąż szczęścia. Ale teraz czuł się do dna zmącony; lekka zasłona opadła mu na mózg, stępiając bystrość myślenia; budziła się w nim tkliwość — niewyraźna jeszcze i mglista, tkliwość dla nieznanej kobiety.
Zupełna cisza zapanowała stopniowo dokoła. Koncert dobiegł końca, publiczność się rozproszyła; światło w hali koncertowej zgasło, i nawet pawilon, w którym damska orkiestra spała po hałaśliwej pracy, pogrążył się w ciemnościach. Heyst uczuł nagle niepokój we wszystkich członkach, reakcję po długiem siedzeniu. Ulegając nieprzepartej potrzebie ruchu, minął spokojnie tylną werandę i wyszedł na dwór bocznem przejściem, wkraczając w czarny mrok pod drzewami gdzie kule zgaszonych papierowych latarni kołysały się łagodnie podobne do zwiędłych owoców.
Przechadzał się długi czas tam i z powrotem, niby spokojny, zamyślony duch w białem płóciennem ubraniu, i przeżuwał myśli zupełnie nowe, niepokojące i ponętne, rozpatrując ciągle swój zamiar, aby się z nim oswoić i uznać go w końcu za mądry i godny pochwały. Rozum bowiem służy nam do usprawiedliwiania niejasnych pragnień, które kierują naszem postępowaniem, naszemi porywami, namiętnościami, uprzedzeniami i szaleństwem, i które są także przyczyną naszych lęków.
Przeczuł, że nierozważną obietnicą zobowiązał się do czynu pociągającego za sobą nieobliczalne skutki. A następnie postawił sobie pytanie, czy dziewczyna zrozumiała co miał na myśli. Któż to mógł wiedzieć? Napadły go przeróżne wątpliwości. Podniósłszy głowę, zobaczył że coś białego mignęło między drzewami. Znikło prawie natychmiast; ale nie mogło to być złudzenie. Zły był, że spostrzeżono go włóczącego się po północy. Któż to taki? Nie przyszło mu wcale na myśl, że dziewczyna mogła także cierpieć na bezsenność. Posunął się ostrożnie naprzód. Wówczas zobaczył znów białe zjawisko, podobne do ducha, a w następnej chwili znikły wszystkie jego wątpliwości co do myśli i uczuć dziewczyny: poczuł, że przypadła do niego w sposób właściwy wszystkim ludziom, którzy o coś błagają. Szeptała coś zupełnie bez związku, tak że nic nie mógł zrozumieć; pomimo to jednak uczuł się głęboko wzruszonym. Nie miał co do niej złudzeń, ale sceptyczny jego umysł został obezwładniony przez uczucia przepełniające mu serce.
— Spokojnie, spokojnie — szeptał jej do ucha, odwzajemniając uścisk z początku machinalnie, a potem ze wzrastającem wciąż odczuciem jej rozpaczy. Falowanie jej piersi i drżenie wszystkich członków w uścisku Heysta zdawało się udzielać i jego ciału, przenikając do samego serca. W miarę jak dziewczyna uspokajała się w jego ramionach, ogarniało Heysta coraz większe wzburzenie, jak gdyby na tej ziemi istniała pewna ściśle określona miara gwałtownych wzruszeń. Nawet noc wydała mu się bardziej niema i głucha, a otaczające go czarne, niewyraźne kształty bardziej jeszcze znieruchomiały.
— Wszystko będzie dobrze — szepnął, usiłując ją uspokoić, i z konieczności zacieśnił uścisk.
Słowa jego — czy ruchy — odniosły bardzo dobry skutek. Usłyszał lekkie westchnienie ulgi. Zaczęła mówić, panując nad uniesieniem:
— O, ja wiedziałam, że wszystko będzie dobrze — od pierwszej chwili, gdy pan do mnie przemówił! Doprawdy, wiedziałam to już wtedy, gdy pan podszedł do mnie tamtego wieczoru. Wiedziałam, że wszystko będzie dobrze, jeżeli tylko pan zechce; ale naturalnie nie mogłam wiedzieć, czy pan będzie chciał naprawdę mi pomóc. Powiedział mi pan: niech pani rozkazuje. Jakie to dziwne, żeby taki człowiek jak pan tak mówił. Czy pan to mówił na serjo? Nie żartował pan ze mnie?
Zaprzeczył, zapewniając ją, że był przez całe życie poważnym człowiekiem.
— Wierzę panu — rzekła gorąco. Wzruszyło go to oświadczenie. — Pan mówi w taki sposób, jakby ludzie pana bawili — ciągnęła. — Ale mnie to nie zwiodło. Widziałam jaki pan był rozgniewany na tę okropną babę. Pan jest mądry. Odrazu pan coś wymiarkował. Czy pan poznał to po mojej twarzy? Nigdy pan nie będzie żałował. Widzi pan, nie mam jeszcze dwudziestu lat, naprawdę — i wiem, że nie mogę być brzydką, bo przecież... powiem panu szczerze, że i przedtem prześladowali mnie i dręczyli tacy różni. Nie wiem, co ich napadło.
Mówiła z wielkim pospiechem; nagle zabrakło jej głosu. Po chwili wykrzyknęła z rozpaczą:
— Co to takiego? Co się stało?
Poczuła, że ramiona Heysta osunęły się nagle; cofnął się trochę.
— Czy to moja wina? Mówię panu, że nawet na nich nie spojrzałam! Nigdy! A czy na pana patrzyłam? Niech pan powie! Przecież to pan zaczął.
Prawdę powiedziawszy, Heyst wzdrygnął się na myśl o rywalizacji z nieznanymi mężczyznami, z hotelarzem Schombergiem. Mglista biała postać stojąca przed nim słaniała się żałośnie w ciemnościach. Zawstydził się swego odruchu.
— Boję się, że nas wykryli — szepnął. — Zdaje mi się, że zobaczyłem kogoś na ścieżce między domem i temi krzakami za panią.
Nie widział nikogo. Było to kłamstwo wywołane przez litość. Ogarnęło go współczucie równie szczere jak wstręt, który odczuł poprzednio, ale — w jego pojęciu — bardziej godne szacunku.
Nie odwróciła głowy. Widać było, że jego słowa przyniosły jej ulgę.
— Czyżby to był ten łotr? — szepnęła, mając oczywiście na myśli Schomberga. — On robi się zupełnie niemożliwy. Czegoż można się po nim spodziewać? Tego wieczoru także, po kolacji — ale wymknęłam mu się. Cóż on pana może obchodzić? Teraz to i sama z nim sobie poradzę, kiedy wiem, że pan dba o mnie. Dziewczyna może się zawsze obronić. Pan mi wierzy, prawda? Ale niełatwo dawać sobie radę, kiedy się czuje, że nie ma się za sobą nic i nikogo. Nikt na świecie nie jest taki samotny jak dziewczyna, która musi sama o sobie myśleć. Kiedy zostawiłam biednego tatusia w tym przytułku — to było w polu, niedaleko od wsi — wyszłam z bramy z siedmiomaszylingami i trzema pensami w starej portmonetce — i z biletem kolejowym. Szłam piechotą z kilometr, a potem wsiadłam do wagonu.
Urwała i zamilkła na chwilę.
— Niechże mnie pan teraz nie rzuca. Co jabym zrobiła, gdyby pan mnie rzucił? Pewnie że musiałabym żyć, bo się boję odebrać sobie życie, ale pan zrobiłby rzecz tysiąc razy gorszą od morderstwa. Mówił mi pan, że pan był zawsze sam, że nawet psa nigdy pan nie miał. No więc nikomu nie wejdę w drogę, jeśli pan mnie zabierze — nawet psu. O cóż panu chodziło, kiedy pan podszedł i patrzył na mnie z tak bliska?
— Zbliska? Patrzyłem na panią? — szepnął, stojąc przed nią nieruchomo w głębokim mroku. — Z tak bliska?
Wybuchnęła gniewem i rozpaczą, panując jednak nad głosem:
— Jakto, więc pan zapomniał? Czego pan się po mnie spodziewał? Wiem dobrze jaka ze mnie dziewczyna, ale swoją drogą nie należę do tych, od których mężczyźni się odwracają — i pan powinien to wiedzieć, chyba że pan jest z innej gliny niż wszyscy. O niech mi pan wybaczy! Pan nie jest taki jak wszyscy, pan nie jest podobny do żadnego z ludzi, których w życiu spotkałam. Czy ja pana nic nie obchodzę? Czy pan nie widzi, że...
A on tymczasem widział białą, widmową postać, wyciągającą w mroku ramiona jak jakiś duch błagalny. Ujął jej ręce; uderzyło go, zdziwiło prawie ich dotknięcie — tak były ciepłe, silne i żywe w jego dłoniach. Przyciągnął ją do siebie; złożyła mu głowę na ramieniu z głębokim westchnieniem.
— Jestem śmiertelnie zmęczona — szepnęła żałośnie.
Otoczył ją ramionami i tylko po konwulsyjnych drgnieniach jej ciała poczuł, że łka bezgłośnie. Podtrzymując ją, zapamiętał się w głębokiej, nocnej ciszy. Dziewczyna uspokoiła się po chwili i płakała cichutko. Nagle spytała, jakby zbudzona ze snu:
— Pan już nie widział tej osoby co nas śledziła?
Drgnął na ten szybki, ostry szept i odrzekł, że się zapewne pomylił.
— Ale jeśli ktoś był rzeczywiście — rozmyślała głośno — nie mógł to być nikt inny tylko gospodyni — żona hotelarza.
— Schombergowa? — spytał zdziwiony Heyst.
— Tak. Ona także nie może sypiać po nocach. Pan nie rozumie dlaczego? No bo przecież ona naturalnie widzi co się święci. To bydlę nie stara się nawet tego przed nią ukryć. Gdyby tylko miała choć trochę odwagi! Ona wie dobrze co ja czuję, ale tak się go boi, że nie śmie nawet spojrzeć mu w twarz, a cóż dopiero odezwać się do niego. Kazałby jej zaraz iść na złamanie karku.
Heyst przez jakiś czas nic nie mówił. Otwarta bójka z hotelarzem była nie do pomyślenia. Wstręt go przejął na samą myśl o tem. Zaczął szeptać łagodnie do dziewczyny, usiłując jej wytłumaczyć że tak, jak rzeczy stoją, przeszkodzono by jej prawdopodobnie, gdyby chciała jawnie opuścić orkiestrę. Słuchała niespokojnie tych dowodzeń, ściskając od czasu do czasu jego rękę, którą znalazła w ciemności i mocno trzymała.
— Mówiłem już pani, że nie jestem dość bogaty aby panią wykupić; więc też wykradnę panią, skoro tylko uda mi się znaleźć jakiś sposób ucieczki. A tymczasem byłoby fatalnie, gdyby nas po nocy razem widziano. Nie wolno nam się zdradzić. Najlepiej rozejdźmy się zaraz. Mam wrażenie że się przed chwilą omyliłem; ale jeśli pani mówi, że biedna Schombergowa nie może sypiać po nocach, musimy być ostrożniejsi. Powiedziałaby wszystko temu łotrowi.
Gdy to mówił, dziewczyna wysunęła się z lekkiego uścisku jego ramion i stała obok niego, trzymając go wciąż mocno za rękę.
— O nie — rzekła z głębokiem przeświadczeniem. — Mówię panu, że ona nie ośmieli się ust przy nim otworzyć. I wcale nie jest taka głupia, jakby się zdawało. Nie zdradziłaby nas. Ona jest zdolna i do lepszych kawałów. Pomoże nam — napewno pomoże, jeśli wogóle ośmieli się coś zrobić.
— Zdaje mi się, że pani ocenia jasno sytuację — rzekł Heyst i w zamian za tę pochwałę dostał ciepły, przeciągły pocałunek.
Odkrył, że nie tak łatwo mu będzie z nią się rozstać, jak przypuszczał.
— Doprawdy — rzekł nim się rozeszli — nie wiem nawet jak pani na imię.
— Nie wie pan? Nazywają mnie Almą. Nie mam pojęcia dlaczego. Takie jakieś głupie imię! A także Magdaleną. To wszystko jedno. Niech pan mię nazwie jak się panu podoba. Tak — tak, niech mi pan nada jakieś imię. Niech pan wymyśli takie, żeby brzmiało dla pana przyjemnie, — coś zupełnie nowego. Jakżebym chciała zapomnieć o tem, co było nim pana poznałam, tak jak się zapomina o złym śnie, który się skończył, i o lęku, i o wszystkiem! Spróbuję zapomnieć.
— Więc pani chce zapomnieć? — spytał szeptem. — To pani wolno. Rozumiem że kobiety łatwo zapominają o tem, co w przeszłości pomniejsza je w ich oczach.
— Ale mnie chodzi o pana oczy! Nigdy przedtem nie pragnęłam o niczem zapomnieć, póki pan nie przyszedł do mnie wtedy wieczorem i nawskroś mnie nie przejrzał. Wiem że niewiele znaczę, ale umiem opiekować się mężczyzną. Opiekowałam się ojcem, odkąd tylko doszłam do rozumu. To nie był zły człowiek. Teraz, kiedy mu już pomóc nie mogę, chciałabym zapomnieć o tem wszystkiem i zacząć życie na nowo. Ale to nie są rzeczy, o których mogłabym z panem mówić. I o czem wogóle mogłabym z panem mówić?
— Niech się pani o to nie troszczy — rzekł Heyst — głos pani mi wystarcza. Zakochany jestem w pani głosie, cokolwiekby pani mówiła.
Ucichła na chwilę, jak gdyby to spokojne oświadczenie zatamowało jej oddech.
— Ach, chciałam pana zapytać...
Przypomniał sobie, że dziewczyna nie zna prawdopodobnie jego nazwiska i oczekiwał, że teraz zapyta o nie; ale po chwili wahania mówiła dalej:
— Dlaczego pan kazał mi się uśmiechnąć wtedy wieczorem, tam w sali koncertowej — pamięta pan?
— Zdawało mi się, że nas obserwują. Uśmiech jest najlepszą z masek. Schomberg siedział o jeden stolik od nas i pił z holenderskimi urzędnikami z miasta. Śledził nas na pewno, a w każdym razie śledził panią. Dlatego powiedziałem, żeby się pani uśmiechnęła.
— Ach, więc dlatego! Nie przyszło mi to wcale do głowy.
— A pani zrobiła to tak dobrze, z taką gotowością, jakby pani rozumiała moją myśl.
— Z gotowością! — powtórzyła. — O, wtedy to doprawdy gotowa byłam się śmiać. To jest szczera prawda. Mogę powiedzieć, że pierwszy raz od lat miałam ochotę się uśmiechnąć. Mówię panu, że niewiele miałam w życiu sposobności do śmiechu, szczególniej w ostatnich czasach.
— Ale pani to robi uroczo — naprawdę czarująco.
Zamilkł. Stała nieruchomo, w milczeniu, przejęta najwyższą rozkoszą i czekała na dalsze jego słowa, pragnąc, aby ta chwila trwała jak najdłużej.
— Zdziwił mię ten uśmiech — dodał Heyst. — Przeniknął mi wprost do serca, jak gdyby pani uśmiechnęła się umyślnie, żeby mię olśnić. Doznałem wrażenia, że nigdy przedtem nie widziałem uśmiechu. Myślałem o tem później, kiedyśmy się rozeszli. Ciągle to we mnie nurtowało.
— Doprawdy? — rozległ się jej głos, niepewny, łagodny i niedowierzający.
— Gdyby pani wtedy tak się nie uśmiechnęła, nie byłbym może przyszedł tu dziś w nocy — rzekł z właściwą sobie żartobliwą powagą. — To jest pani tryumf.
Poczuł muśnięcie jej warg na ustach i już jej nie było. Biała suknia zajaśniała w oddali, a potem wydało mu się że pochłonęła ją gęsta ciemność domu. Heyst poczekał chwilę, zanim ruszył w tę samą stronę; minął róg domu, wszedł po schodach na werandę i znalazł się w swoim pokoju, gdzie wyciągnął się na łóżku — jednak nie poto aby zasnąć; przeżywał ponownie w myśli wszystko, co sobie powiedzieli.
— To szczera prawda co mówiłem o jej uśmiechu — rozmyślał. — A także o głosie. Pod tym względem byłem zupełnie szczery. Zresztą — co ma być, to będzie.
Przeszła po nim wielka fala gorąca. Położył się nawznak, rozkrzyżował ramiona na szerokiem, twardem posłaniu i leżał nieruchomo z otwartemi oczyma pod siatką od moskitów, aż wreszcie świt przeniknął do pokoju, rozjaśnił się wnet i przemienił w nie zawodzący nigdy blask słońca. Wówczas Heyst wstał, podszedł do małego lusterka wiszącego na ścianie i wpatrzył się w siebie spokojnie. Ale to długie, badawcze spojrzenie nie płynęło ze świeżo obudzonej próżności. Heyst doznawał tak dziwnych uczuć, że nie mógł oprzeć się wrażeniu, iż jego wygląd zmienił się podczas nocy. Jednak zobaczył w lustrze odbicie człowieka, którego znał i przedtem. Odczuł to nieledwie jak zawód — jak zlekceważenie ostatnich przeżyć. I wnet uśmiechnął się nad swoją naiwnością, gdyż mając przeszło trzydzieści pięć lat, powinien był wiedzieć, że w większości wypadków ciało jest niewzruszoną maską duszy; że i śmierć nawet zmienia tę maskę bardzo nieznacznie, póki ciało nie zostanie usunięte z przed ludzkich oczu tam, gdzie żadne zmiany nikogo już nie obchodzą, ani naszych przyjaciół ani naszych wrogów.
Heyst nie miał ani przyjaciół, ani wrogów. Istotę jego życia stanowiło zupełne odcięcie od świata — nie wskutek wycofania się na pustynię, w ciszę i bezruch, ale przez system bezustannych wędrówek, przez oderwanie się od otoczenia właściwe przelotnemu gościowi wśród zmieniających się scen. Widział w takiem postępowaniu jedyny sposób przejścia przez życie bez cierpień i prawie bez kłopotów — i wierzył że nieuchwytność czyni go niedosiężnym.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.