Zwycięstwo (Conrad)/Część IV/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Zwycięstwo
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Victory
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VII

W tym właśnie punkcie rozmowy Heyst przeszkodził panu Jonesowi i jego sekretarzowi; przyszedł ostrzec ich przed Wangiem, jak o tem Lenie opowiedział. Kiedy ich opuścił, spojrzeli jeden na drugiego w milczącem zdumieniu. Pan Jones odezwał się pierwszy:
— Marcinie!
— Słucham pana.
— Co to ma znaczyć?
— Jakiś podstęp. Niech mnie djabli wezmą, jeżeli wiem o co chodzi!
— To nie na twój rozum? — zapytał sucho pan Jones.
— Nic innego tylko piekielna jego bezczelność — warknął sekretarz. — Pan nie wierzy przecież w tę bajkę o Chińczyku? To nieprawda.
— Nietylko prawda ma dla nas znaczenie. Chodzi o to, dlaczego przyszedł opowiedzieć nam tę bajkę.
— Czy pan myśli że chciał nas przestraszyć? — spytał Ricardo.
Pan Jones spojrzał nań spodełba w zamyśleniu.
— Ten człowiek wyglądał na zgryzionego — mruknął jakby do siebie. — A jeśli Chińczyk rzeczywiście go okradł? Ten człowiek wyglądał na bardzo zgryzionego.
— To są wszystko podstępy, proszę pana — oświadczył poważnie Ricardo, gdyż przypuszczenie szefa psuło mu szyki i tem samem nie nadawało się do podtrzymania. — Czyżby on mógł tak dalece wtajemniczyć Chińczyka w swoje sprawy aby umożliwić mu kradzież? — dowodził gorąco. — O czem jak o czem, ale przecież o tym interesie trzymałby język za zębami. Tam wchodzi w grę co innego. Ale co?
— Ha, ha, ha! — rozległ się upiorny, zgrzytliwy śmiech pana Jonesa. — Nie byłem jeszcze nigdy w takiej śmiesznej sytuacji — ciągnął grobowym, jednostajnym głosem. — To ty, Marcinie, wciągnąłeś mię w to wszystko. Ale i moja w tem wina. Powinienem był — tylko że doprawdy zanadto byłem znudzony żeby pomyśleć nad tem rozsądnie. A twojemu sądowi wierzyć nie można. Jesteś raptus!
Z ust Ricarda wydarło się przekleństwo pełne żalu. Szef mu nie wierzy! Nazywa go raptusem! Był prawie bliski płaczu.
— Proszę ja pana, odkąd wyleli nas z Manili, słyszałem jak pan mówił więcej niż ze dwadzieścia razy, że trzeba nam dużo forsy żeby obrobić wschodnie wybrzeże. Ciągle mi pan powtarzał że na początek musimy grubo przegrać, aby wciągnąć jak się patrzy wszystkich tych urzędników i obwiesiów portugalskich. Przecież pan wciąż się martwił, skądby wygrzebać porządny kawał grosza! Dużoby nam pomogło kwaszenie się w tem zgniłem mieście holenderskiem i gra po dwa pensy z przeklętymi dziadowskimi urzędnikami z banku i tym podobną hołotą. No więc sprowadziłem pana tutaj, gdzie można dobrać się do gotówki — i to grubej — dodał przez zaciśnięte zęby.
Zapadło milczenie. Każdy z nich patrzył w inny kąt pokoju. Nagle pan Jones tupnął lekko i skierował się ku drzwiom. Ricardo dopędził go na dworze.
— Niech pan się oprze na mojem ramieniu — poprosił łagodnie lecz stanowczo. — Nie trzeba zdradzać naszej gry. Chory człowiek może wyjść sobie na dwór po zachodzie słońca żeby zaczerpnąć trochę świeżego powietrza. O tak, doskonale. Ale dokąd pan chce iść? I dlaczego pan wyszedł?
Pan Jones zatrzymał się.
— Doprawdy że sam nie wiem — wyznał głuchym szeptem, patrząc z natężeniem w stronę willi Numeru Pierwszego. — To nie ma żadnego sensu — oświadczył jeszcze ciszej.
— Wróćmy lepiej, proszę pana — zaproponował Ricardo. — Ale cóż to znowu? Te zasłony nie były przedtem spuszczone. Założę się że ta chytra, przebiegła, knująca bestja szpieguje nas z poza nich.
— Czemubyśmy nie mieli tam pójść i przekonać się co w trawie piszczy? — rzekł pan Jones niespodzianie. — Będzie musiał się z nami rozmówić.
Ricardo opanował się i nie drgnął z przerażenia, lecz przez chwilę nie mógł dobyć głosu. Tylko instynktownie przycisnął do boku rękę szefa.
— Nie, proszę pana. I cóżby pan mógł mu powiedzieć? Chce pan dogrzebać się prawdy w jego kłamstwach? Jakże pan go zmusi do gadania? Jeszcze nie czas dobierać mu się do skóry. Chyba pan nie myśli że będę się ociągał z robotą? Chińczyka zastrzelę naturalnie jak psa, gdy go tylko spostrzegę, ale co się tyczy tego przeklętego Heysta, godzina jego jeszcze nie wybiła. W tej chwili jestem rozsądniejszy od pana. Wracajmy do domu. Przecież jesteśmy tu wystawieni na niebezpieczeństwo. Gdyby tak przyszło mu do głowy strzelić do nas! To przecież nieobliczalny, fałszywy tchórz!
Pan Jones dał sobie przemówić do rozsądku i wrócił do pokoju. Sekretarz pozostał jednak na werandzie — rzekomo aby zobaczyć czy Chińczyk gdzie się nie kręci; w tym wypadku postanowił posłać mu kulę zdaleka, nie dbając o skutki. W gruncie rzeczy zaś został na werandzie bo chciał być sam, poza polem widzenia zapadłych oczu szefa. Poczuł sentymentalną potrzebę zatopienia się w samotnych marzeniach. Tego ranka zaszła wielka zmiana w panu Ricardo. Ta cała strona jego istoty, którą trzymał w uśpieniu z przezorności, z musu, a także i przez posłuszeństwo, zbudziła się teraz, przeobrażając jego myśli i wytrącając go z równowagi perspektywą tak oszałamiających skutków, jak naprzykład możliwość starcia z szefem. Ukazanie się potwornego Pedra z nowinami wyrwało Ricarda z rozmarzenia, przeplatanego przeczuciem grożących powikłań. Kobieta? Otóż to właśnie, jest na wyspie kobieta; i to zmienia zasadniczo sytuację. Odprawiwszy Pedra, stał zatopiony w myślach, śledząc białe hełmy Heysta i Leny, które znikły niebawem w zaroślach.
— Dokądże oni tak wędrują? — pytał się siebie.
Odpowiedź nasunięta przez niezmierny wysiłek myśli brzmiała: aby się spotkać z Chińczykiem. Ricardo nie wierzył bowiem w dezercję Wanga. To była kłamliwa bajka, potrzebna im do niebezpiecznego spisku. Heyst obmyślił widać jakąś nową taktykę. Ale Ricardo był pewien że ma sprzymierzeńca w dziewczynie — w tej dziewczynie pełnej odwagi, rozsądku i sprytu — sprzymierzeńca tego samego co i on pokroju!
Wrócił prędko do willi. Pan Jones siedział znów w głowach łóżka, skrzyżowawszy nogi i oparłszy się plecami o ścianę.
— Coś nowego?
— Nic, proszę pana.
Ricardo krążył po pokoju jak gdyby nie miał żadnych trosk i zaczął podśpiewywać urywki jakichś melodyj. Usłyszawszy to, pan Jones podniósł złośliwe brwi. Sekretarz ukląkł przed starą skórzaną walizą, pogrzebał w niej i wydobył małe lusterko. Zaczął przypatrywać się swojej fizjognomji w milczącem skupieniu.
— Chyba się ogolę — zadecydował, wstając.
Rzucił ukośne spojrzenie na pana Jonesa; powtórzyło się to kilka razy podczas golenia, które nie trwało długo. Skończywszy tę operację, Ricardo wciąż jeszcze spoglądał ukradkiem na szefa, spacerując po pokoju i nucąc urywki nieznanych jakichś melodyj. Pan Jones siedział zupełnie nieruchomo; zacisnął cienkie wargi, oczy zaszły mu mgłą. Twarz jego wyglądała jak rzeźba.
— Więc pan chce spróbować szczęścia w grze z tym tchórzem? — rzekł Ricardo, zatrzymując się nagle i zacierając ręce.
Pan Jones nie zdradzał żadnym znakiem że go słyszy.
— No i dlaczegożby nie? Można sobie urządzić ten eksperyment. Pamięta pan, w tem meksykańskiem mieście — jak to się ono nazywało? — tego bandytę, którego schwytali w górach i skazali na rozstrzelanie? Grał w karty przez pół nocy z klucznikiem i szeryfem. Przecież ten człowiek jest także skazańcem. Niechże dostarczy panu trochę rozrywki. Do djabła, wielki pan musi się trochę od czasu do czasu zabawić! Pan był wprost nadzwyczajnie cierpliwy.
— A ty zrobiłeś się nagle nadzwyczajnie lekkomyślny — zauważył pan Jones znudzonym głosem. — Co ci się stało?
Sekretarz nucił jeszcze chwilę, poczem rzekł:
— Spróbuję ściągnąć go tu do pana na wieczór, po obiedzie. Gdyby mnie nie było, niech pan sobie z tego nic nie robi. Puszczę się trochę na przeszpiegi — rozumie pan?
— Rozumiem — zadrwił omdlewającym głosem pan Jones. — Ale cóż ty się spodziewasz po nocy zobaczyć?
Ricardo nic nie odpowiedział i pokręciwszy się jeszcze trochę po pokoju, wymknął się wreszcie. Nie czuł się już dobrze sam na sam z szefem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.