Zwycięstwo (Conrad)/Część IV/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zwycięstwo |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aniela Zagórska |
Tytuł orygin. | Victory |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała część IV Cały tekst |
Indeks stron |
Los zrządził, że Ricardo wałęsał się właśnie po werandzie dawnego kantoru. Zwąchał odrazu jakąś nową komplikację i zbiegł po schodkach na spotkanie drepczącego niedźwiedzia. Głuche pomruki Pedra, choć bardzo mało podobne do hiszpańskiego języka, i prawdę rzekłszy, do jakiejkolwiek ludzkiej mowy, były jednak dzięki długiej wprawie najzupełniej zrozumiałe dla sekretarza pana Jonesa. Ricardo zdziwił się. Wyobrażał sobie że dziewczyna pozostanie nadal w ukryciu. Widocznie wybrała inny sposób postępowania. Wierzył jej. I jakżeby mogło być inaczej? Właściwie nie mógł wprost myśleć o niej spokojnie.
Usiłował usunąć z myśli jej obraz aby móc władać sobą na chłodno; wymagało tego wielce skomplikowane położenie — a wymagało zarówno w jego własnym interesie, jak i ze względu na „zwykłego sobie Jonesa“, którego był wiernym towarzyszem.
Skupił się i jął rozważać. Tę zmianę frontu zarządził prawdopodobnie Heyst. Cóż to mogło oznaczać? To chytry człowiek. A może to ona zmieniła taktykę? W takim razie — hm — wszystko w porządku! Musi być w porządku. Ona wie co robi. Tymczasem Pedro stojący przed Ricardem podnosił kolejno nogi, kiwając się na prawo i lewo — były to zwykłe jego ruchy, gdy na coś czekał. Małe, czerwone oczki tkwiły nieruchomo pod masą kudłów. Ricardo wpatrzył się w nie z rozmyślną pogardą i rzekł szorstkim, gniewnym głosem:
— Kobieta! Naturalnie że tam jest kobieta. Wiemy to bez ciebie! — Pchnął oswojonego potwora. — Precz! Vamos! Wynoś się! Wracaj i gotuj obiad. W którą stronę poszli?
Pedro wyciągnął wielkie, włochate ramię, wskazując kierunek, i potoczył się na kabłąkowatych nogach. Ricardo uszedł kilka kroków i dojrzał jeszcze wśród krzaków dwa białe hełmy sunące obok siebie nad polanką. Znikły niebawem. Przeszkodziwszy Pedrowi zawiadomić szefa o obecności kobiety na wyspie, Ricardo zatopił się w domysłach nad postępowaniem tych dwojga. Stosunek jego do pana Jonesa uległ wewnętrznej zmianie, z której sam sobie jeszcze sprawy nie zdawał.
Tegoż ranka, przed drugiem śniadaniem, Ricardo, wymknąwszy się z domu Heysta i odzyskawszy sandał w sposób tak wiele mówiący, ruszył ku domowi, zataczając się, z głową jak w ogniu. Był podniecony do ostateczności niesłychanie ponętnemi wizjami. Zatrzymał się, aby się uspokoić nim ośmieli się stanąć przed szefem. Wchodząc do pokoju, zobaczył że pan Jones siedzi na łóżku polowem jak krawiec na desce, ze skrzyżowanemi nogami i plecami wspartemi o ścianę.
— Proszę pana! Nie powie mi pan przecie że się pan nudzi?
— Nie, nie nudzę się. Gdzież u djabła siedziałeś tyle czasu?
— Śledziłem — pilnowałem — myszkowałem. Cóżbym mógł robić innego. Wiedziałem że pan ma towarzystwo. Czy pan się z nim rozmówił?
— Rozmówiłem się — mruknął pan Jones.
— Ale tak na czysto?
— Nie. Żałowałem że ciebie niema. Włóczysz się gdzieś przez cały ranek i wracasz bez tchu. Cóż to znów znaczy?
— Nie zmarnowałem czasu — rzekł Ricardo. — Nic się takiego nie stało. Może... może rzeczywiście biegłem trochę za prędko. — Dyszał wciąż głośno, ale nie z powodu szybkiego biegu; wrzał cały od kłębiących się myśli i uczuć długo tłumionych, które wyzwoliły się teraz pod wpływem rannej przygody. Odchodził prawie od zmysłów. Gubił się w labiryncie groźnych i ponętnych możliwości. — Więc rozmowa trwała długo? — spytał aby zyskać na czasie.
— Niech cię wszyscy djabli! Czy słońce nie pomieszało ci we łbie? Dlaczego wytrzeszczasz na mnie oczy jak bazyliszek?
— Przepraszam pana bardzo. Nie czułem że wytrzeszczam oczy — usprawiedliwiał się dobrodusznie Ricardo. — To przeklęte słońce mogłoby nadwerężyć czaszkę jeszcze grubszą od mojej. Pali, bo pali. Uf! Za co pan ma człowieka — za salamandrę?
— Powinieneś był tu zostać — rzekł pan Jones.
— Czy ta bestja chciała stanąć dęba? — spytał szybko Ricardo z prawdziwym niepokojem. — Toby było fatalne. Trzeba obchodzić się z nim jak z jajkiem jeszcze najmniej parę dni. Mam swój plan. Tak mi się zdaje, że w parę dni wyszperam mnóstwo rzeczy.
— Tak? a jakim sposobem?
— No naturalnie że śledząc go — odrzekł zwolna Ricardo.
Pan Jones odmruknął:
— To nic nowego. Ciągle tylko śledzisz. A możebyś się tak trochę pomodlił?
— Ha! ha! ha! To znakomite! — wybuchnął śmiechem sekretarz, patrząc w szefa osowiałym wzrokiem.
Pan Jones porzucił niedbale ten temat.
— No, możesz liczyć przynajmniej na dwa dni — rzekł.
Ricardo przyszedł do siebie. Oczy błysnęły mu lubieżnie.
— Już my damy sobie z tem radę — prędko — gładko — jak się patrzy, niech mi pan tylko zaufa!
— Przecież ci ufam — rzekł Jones. — To także i twój interes.
I rzeczywiście Ricardo był szczery w swych zapewnieniach. Liczył teraz z pewnością na powodzenie. Ale nie mógł wyjawić, że zyskał sprzymierzeńca w nieprzyjacielskim obozie. Niepodobna było powiedzieć szefowi o dziewczynie. Djabli wiedzą jakby postąpił, dowiedziawszy się że kobieta jest w to wmieszana. A przytem jak zacząć takie zwierzenia? Nie mógł wyznać prawdy o swoim nagłym wybryku.
— Damy sobie radę, proszę pana — rzekł z doskonale udaną wesołością. Czuł porywy strasznej radości, która rozpierała mu serce, paląca jak podżegany płomień.
— Musimy sobie poradzić — wyszeptał pan Jones. — Ta robota, mój Marcinie, nie jest wcale podobna do naszych dawnych kawałów. Mam co do niej szczególne uczucie. To zupełnie inna sprawa. To jak gdyby próba.
Zachowanie zwierzchnika wywarło wrażenie na Ricardzie; zauważył w nim po raz pierwszy coś w rodzaju namiętności. A także wyraz: próba, którego pan Jones użył, uderzył go jako szczególnie znaczący. Było to ostatnie słowo, które zostało wypowiedziane podczas tej rannej rozmowy. Zaraz potem Ricardo wyszedł z pokoju. Nie mógł usiedzieć na miejscu. Nie pozwalało mu na to uniesienie, w którem nieporównana słodycz zlewała się z dzikim triumfem. Myśli jego były zmącone. Chodził po werandzie tam i z powrotem do późnego popołudnia, zerkając na tamtą willę za każdym razem gdy skręcał, doszedłszy do balustrady. Willa wyglądała na niezamieszkaną. Raz czy dwa zatrzymał się nagle i spojrzał na lewy sandał. Roześmiał się przytem głośno. Podniecenie jego wciąż wzrastało, tak że się wkońcu zaniepokoił. Objął rękami balustradę i stał spokojnie, uśmiechając się nie do swych myśli lecz do życia, które tętniło w nim potężnie. Dał się ponosić swym uczuciom z beztroską a nawet z lekkomyślnością. Czuł że przestaje dbać o wszystkich ludzi, przyjaciół czy wrogów. W tej chwili posłyszał głos pana Jonesa, wołający go z pokoju. Cień padł na twarz sekretarza.
— Jestem, proszę pana — odpowiedział; ale upłynęła jeszcze chwila nim zdecydował się wrócić.
Zastał szefa na nogach. Pan Jones znudził się bezużytecznem leżeniem; smukła jego postać błądziła po pokoju. Zatrzymał się nagle.
— Rozważałem właśnie projekt, który mi poddałeś, Marcinie. Narazie nie uznałem go za praktyczny; ale po namyśle doszedłem do przekonania, że możnaby jednak zaproponować temu człowiekowi partję kart. To wcale dobry sposób aby dać mu do zrozumienia, że nadeszła chwila porachunku. To byłoby mniej... jakby to powiedzieć... mniej pospolite. On zrozumie co to ma znaczyć. To niezły sposób zabrania się do interesu — który sam przez się jest brutalny, mój Marcinie; tak, brutalny.
— Pan chce oszczędzić mu przykrości? — zadrwił sekretarz tak gorzkim tonem, że pan Jones szczerze się zdumiał.
— Jakto, przecież to była twoja myśl, u djabła!
— A czy ja mówię że nie moja? — odparł nadąsany Ricardo. — Ale mam już potąd tego pełzania na brzuchu. Dość tego! Muszę wydostać dokładne wskazówki gdzie trzyma łup, a potem go dźgnę. Na nic więcej nie zasłużył.
Zbudzone namiętności Ricarda pożądały zarówno krwi jak i czułości; tak, czułości. Coś w rodzaju tkliwego niepokoju przenikało mu i łagodziło serce gdy myślał o dziewczynie, ulepionej z tej samej co i on gliny. A jednocześnie zazdrość zaczęła go kąsać z chwilą gdy obraz Heysta wdarł się w jego namiętne marzenia o szczęściu.
— Twoja brutalna dzikość jest wprost ordynarna, mój Marcinie — rzekł pan Jones z pogardą. — Nie rozumiesz nawet o co mi chodzi. Chcę się nim trochę pobawić. Spróbuj tylko wyobrazić sobie nastrój takiej gry! ten człowiek z kartami w ręku — co za krwawa ironja! Cieszę się z tego zawczasu. Tak, każę mu przegrywać pieniądze, zamiast zmusić go do oddania ich. Ty, naturalnie, zastrzeliłbyś go odrazu, ale ja będę się rozkoszował tem wyrafinowanem szyderstwem. To człowiek z najlepszego towarzystwa. Ludzie, którzy wyszczuli mię z mojej sfery, bardzo byli do niego podobni. Jaki wściekły będzie i jaki upokorzony! Przeżyję z pewnością rozkoszne chwile, obserwując go przy grze.
— A jeżeli stanie dęba? Ta zabawa może mu się nie spodobać.
— Życzę sobie, abyś był przy tem obecny — zauważył pan Jones spokojnie.
— Jeśli mi pan tylko pozwoli dźgnąć go albo rozpruć mu brzuch, kiedy uznam za stosowne, to i owszem, niech pan używa. Nie będę panu przeszkadzał.