Zwycięstwo (Conrad)/Część IV/XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Zwycięstwo
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Victory
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



XIV

— Tak, ekscelencjo — rzekł Davidson swym spokojnym głosem — więcej ludzi zginęło w tej całej historji — mam na myśli białych — niż poległo żołnierzy w niejednej z bitew ostatniej wojny Aczyńskiej.
Davidson rozmawiał z ekscelencją, ponieważ wypadki, które nazywano ogólnie „tajemnicą Samburanu“, wzbudzały na archipelagu taką sensację, że nawet ludzie z najwyższych sfer pragnęli poinformować się u źródła. Davidson został wezwany na audjencję przez wysokiego urzędnika, który odbywał właśnie objazd.
— Pan znał dobrze zmarłego barona Heysta?
— Właściwie to nikt z tutejszych ludzi nie może się pochwalić że znał go dobrze — rzekł Davidson. — To był dziwny człowiek. Wątpię czy on sam zdawał sobie z tego sprawę, jaki jest dziwny. Ale wszyscy wiedzieli że czuwam nad nim z życzliwością. Dlatego też doszło mnie ostrzeżenie, które sprawiło że zawróciłem z drogi w środku podróży i popłynąłem do Samburanu; ale niestety przybyłem już zapóźno.
Nie rozwodząc się nad tem szeroko, Davidson wyjaśnił dygnitarzowi słuchającemu go z uwagą, że pewna kobieta, żona niejakiego Schomberga, właściciela hotelu, usłyszała jak dwóch rzezimieszków-szulerów wypytywało jej męża o dokładne położenie wyspy. Doszło jej uszu tylko kilka słów tyczących się sąsiedniego wulkanu, ale to wystarczyło aby obudzić jej podejrzenia, „któremi“, ciągnął Davidson, „podzieliła się ze mną, ekscelencjo. Okazało się, że te podejrzenia były aż nadto słuszne!“
— To bardzo sprytnie ze strony tej kobiety — zauważył wielki człowiek.
— Ona jest daleko sprytniejsza niż ludzie naogół przypuszczają — rzekł Davidson.
Ale powstrzymał się od wyjawienia właściwej przyczyny, która pobudziła władze umysłowe pani Schomberg. Biedna kobieta bała się śmiertelnie, aby Lena nie znalazła się znowu w pobliżu zadurzonego Wilhelma. Davidson powiedział tylko ekscelencji, że niepokój Schombergowej i jemu się udzielił; wyznał także iż w drodze na Samburan ogarnęły go wątpliwości, czy podejrzenia jej są ugruntowane.
— Dostałem się w jedną z tych głupich burz, które krążą często koło wulkanu, i z trudnością przybiłem do brzegu — opowiadał Davidson. — Musiałem wjechać wolniutko i prawie poomacku do zatoki Djamentów. Zdaje mi się, że nikt nie byłby mógł usłyszeć jak spuszczałem kotwicę, nawet gdyby mię oczekiwano.
Przyznał że powinien był wysiąść natychmiast; ale na brzegu panowała zupełna ciemność i spokój absolutny. Zawstydził się swej impulsywności. Jakby to głupio wyglądało, gdyby obudził człowieka wśród nocy tylko poto, aby go zapytać jak się miewa! A przytem, wobec tego że na wyspie przebywała kobieta, obawiał się by Heyst nie uznał jego wizyty za niczem nieusprawiedliwione natręctwo.
Pierwszą oznaką, świadczącą że dzieje się coś niedobrego, była wielka, biała łódź z trupem bardzo kudłatego człowieka, niesiona prądem i obijająca się o kadłub parowca. Davidson spostrzegł ją i, nie tracąc już czasu, wysiadł natychmiast na brzeg — sam, naturalnie, przez delikatność.
— Przyszedłem w samą porę aby być przy śmierci tej biednej dziewczyny, opowiadałem już o tem ekscelencji — ciągnął Davidson. — Nie będę mówił, co działo się potem z Heystem. Rozmawiał ze mną. Zdaje się że jego ojciec miał lekkiego bzika i przewrócił w głowie synowi jeszcze w czasach wczesnej młodości. Ciekawy był człowiek z tego Heysta. Ostatnie słowa, które powiedział do mnie gdy wyszliśmy na werandę, były:
— „Ach, panie Davidson — biada człowiekowi, którego serce nie nauczyło się zamłodu ufać, kochać — i pokładać w życiu nadzieję!“
— Gdy staliśmy tam, chwilę przedtem nim go opuściłem — powiedział mi bowiem że chce pozostać sam ze swoją zmarłą — usłyszeliśmy burkliwy głos, wołający od strony krzaków porastających wybrzeże:
— „Czy to pan, proszę pana?“
— „Tak, to ja“.
— „Ojej! Myślałem że ten łotr skończył już z panem. Stanął dęba i o mało co nie dał mi rady. Od tej chwili skradałem się tędy i owędy, szukając pana“.
— „A ja tu jestem“ — wrzasnął nagle drugi głos, poczem rozległ się strzał.
— „Tym razem nie chybił go“ — rzekł do mnie Heyst z goryczą i odszedł do pokoju.
— Wróciłem na pokład, tak jak Heyst sobie tego życzył. Nie chciałem być natrętem wobec jego cierpienia. Później, około piątej rano, kilku z moich majtków przybiegło do mnie z krzykiem, że pali się na wybrzeżu. Wylądowałem oczywiście natychmiast. Główny dom był w ogniu. Żar nie pozwolił nam się zbliżyć. Pozostałe dwa domki zapaliły się jeden za drugim jak łuczywo. Do samego południa nie można było posunąć się dalej niż do końca pomostu u brzegu.
Davidson westchnął spokojnie.
— Pan chyba jest pewien, że baron Heyst nie żyje?
— Jest już tylko popiołem, ekscelencjo — rzekł Davidson, sapiąc zlekka — i on, i ta dziewczyna. Rozmyślanie nad martwem jej ciałem było pewnie nad jego siły — a ogień wszystko oczyszcza. Chińczyk, o którym mówiłem ekscelencji, pomagał mi na drugi dzień w poszukiwaniach, gdy zgliszcza nieco ochłodły. To, co znaleźliśmy, upewniło nas o losie Heysta. Ten Chińczyk to nie jest zły człowiek. Powiedział mi że szedł lasem za Heystem i za dziewczyną z litości — a także i przez ciekawość. Potem obserwował domek Heysta, póki nie zobaczył że Heyst wychodzi po obiedzie i że Ricardo wraca sam. Gdy tak kręcił się naokoło domku, przyszło mu na myśl że lepiej puścić łódź z prądem, aby te łotry nie dostały się drogą okrężną do wsi — przez wodę i nie zaatakowały mieszkańców od strony morza strzałami z rewolwerów i karabinów. Uważał że te djabły zdolne są do wszystkiego. Więc ruszył spokojnie wzdłuż pomostu, a gdy wskoczył do łodzi by ją odczepić, kudłaty człowiek, który prawdopodobnie w niej drzemał, porwał się z miejsca, warcząc — i wówczas Wang zastrzelił go. Potem odepchnął łódź tak daleko, jak tylko mógł — i odszedł.
Nastąpiła pauza. Wkrótce Davidson podjął znów spokojnym tonem:
— Niech Bóg zaopiekuje się tem co ogień oczyścił. Wiatr i deszcz zajmą się popiołami. Trupa tego pomocnika, czy sekretarza — czy jak tam się nazywał ten wstrętny łotr — zostawiłem gdzie padł, aby puchł i gnił w słońcu. Jego zwierzchnik strzelił mu prosto w serce. Potem ten Jones poszedł zapewne na pomost aby zobaczyć co się dzieje z łodzią i z tym kudłatym sługą. Prawdopodobnie musiał wpaść do wody przypadkiem — a może i nie przypadkiem. Łódź i człowiek jego przepadli; przekonał się że został sam, że sprawki jego wykryte, że dostał się w potrzask. Któż to wie? Woda jest w tem miejscu bardzo przejrzysta; widziałem go zwiniętego w kłębek na dnie między dwoma palami. Wyglądał jak kupa kości w niebieskim jedwabnym worku, z którego sterczały tylko nogi i głowa. Wang ucieszył się bardzo, kiedyśmy go znaleźli. Oświadczył że teraz niebezpieczeństwo już minęło i wybrał się zaraz na drugą stronę wzgórza, aby sprowadzić z powrotem do chaty swoją kobietę z plemienia Alfuro.
Davidson wyjął chustkę i obtarł pot z czoła.
— Wtedy poszedłem sobie, ekscelencjo. Nic już tam nie miałem do roboty.
— Oczywiście — przyznał dygnitarz.
Davidson zamyślił się i przez chwilę zdawał się jeszcze coś rozważać, wreszcie szepnął ze spokojnym smutkiem:
— Nic a nic!


Październik 1912 — maj 1914.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.