Zwycięzca (powieść)/Część trzecia/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Żuławski
Tytuł Zwycięzca
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1910
Miejsce wyd. Kraków — Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cała część trzecia
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Wieść o napadzie szernów na ludzkie dziedziny przyszła tym razem od zachodu i wywołała niesłychany popłoch. Zbiegowie z rybackich krajów nad brzegiem morza w okolicy Przesmyku donieśli, że zbliża się oddział pierwobylców, niewiadomo skąd przybyły — i pali i morduje wszystko po drodze... Nikt nie myślał stawiać oporu. Uciekano tylko na wschód, ku miastu przy Ciepłych Stawach z jękiem a przekleństwami. Wołano już głośno, że Zwycięzca zapewne poległ, a z nim i wszyscy towarzysze — i teraz zacznie się zemsta szernów nieuchronna a straszliwa. Ludzie łamali ręce w bezradnym przestrachu i cisnęli się dokoła arcykapłańskiego pałacu, wołając napróżno Elema, aby się ukazał i lud swój ratował.
Elem nie wychodził. Zamknięty w komnatach, stracił głowę zupełnie i nie wiedział wprost co począć. Nie wierzył on wprawdzie, aby Zwycięzca był już zgubiony, ale słysząc za oknami przekleństwa miotane na głowę tego do niedawna bożyszcza ludu i zarazem głosy wzywające jego, jako arcykapłana, aby w tym nieszczęściu dał pomoc i ochronę: poczuł całkowitą bezsilność władzy swojej i stanowiska.
Szeregów sprawiać nie umiał, nie mógł stanąć na czele zbrojnych, aby opór stawić strasznemu wrogowi, a czuł, że nawet w razie odwrócenia zguby, jaka grozi rodzajowi ludzkiemu, chwieje się pod nim tron arcykapłański, i musi coś radzić, coś postanowić, jeżeli nie chce, aby w razie cudownego ocalenia zejść musiał w cień z zajmowanego dotychczas stanowiska.
Lud tymczasem burzył się w trwodze i rozpaczy. Odzywały się głosy, że należy się ukorzyć przed szernami i błagać ich o zlitowanie, a zwłaszcza Awija, który mógłby być pośrednikiem. Byli tacy, którzy nie namyślając się dłużej i nie czekając już rozkazu arcykapłańskiego, pchać się zaczynali do świątyni i domagać się, aby ich puszczono przed oblicze dawnego wielkorządcy...
Gdy Sewin doniósł Elemowi o tym ruchu, zadumał się on na chwilę głęboko. Myśl jakaś poczęła mu świtać w głowie. Nie wierzył, aby Awij, więziony długo i dręczony, zechciał być po uwolnieniu łaskawym pośrednikiem między ludźmi a swymi zwycięskimi w tej chwili współziomkami; byłoby to przypuszczenie stanowczo nazbyt optymistyczne... Sądził jednak, że więzień może się stać poniekąd środkiem ocalenia, jako zakładnik, i może zechce dla bezpieczeństwa własnego życia przez pisma jakieś skłonić napastników do pokojowych układów. Postanowił tedy sam z szernem się rozmówić.
Sewin ogłosił z okna ludowi tę wolę arcykapłańską, a on sam kazał tymczasem wdziewać na siebie uroczyste szaty. W skarbcu po dawnych arcykapłanach strojów była wielka obfitość, Elem jednak wybrał stamtąd tylko klejnoty co najjaśniejsze, nakazując się oblec w suknie nowego wyrobu, jaskrawsze i więcej barwne od starego odzienia. Chciał okazałością i przepychem postaci swojej olśnić oczy szernowskie, spodziewając się, że w ten sposób zewnętrznie moc swą okazawszy, skłonniejszym go zrobi do uległości...
Awijowi o zaszłych wypadkach doniosła Ihezal. Zaszła do podziemnej komnaty bez zamiaru mówienia z więźniem o czemkolwiek, z przyzwyczajenia raczej, które stało się już jej wewnętrzną potrzebą. Ludzie odsuwali się od niej coraz więcej. W miarę, jak gasł urok Zwycięzcy, w dalekim kraju w niepewnych walkach zagubionego, poczynano i na nią patrzeć inaczej, gorszym i podejrzliwszym okiem. Zapomniano nawet, że była wnuczką Malahudy, ostatnią latoroślą odwiecznego arcykapłanów rodu, a widziano w niej już tylko strażniczkę szerna i przeto zaczęto ją za istotę nieczystą uważać. Młodzież podziwiała po dawnemu piękność jej uwodzicielską, ale w podziwie owym była jakby obawa, jakby nienawiść prawie.
Spoglądano na nią z daleka i mówiono po cichu rzeczy dziwne. Byli tacy, którzy przypisywali jej siły nadprzyrodzone i zgubne. Mówiono, że przenosić się może niewidzialna z miejsca na miejsce i umie zsyłać wzrokiem mór i chorobę. Doszło do tego, że ludzie mijając ją. kreślili zbawienny znak Przyjścia na ustach, — znak, który przez wypełnienie czasów stracił już był dawne swoje znaczenie, ale mimo to zachował się wśród ludu jako środek odżegnania wszelkich złych uroków.
Ihezal nie szukała też niczyjego towarzystwa; dziadka nawet przestała oddawna odwiedzać. Miała sama wrażenie, że wzbiera w niej złość i jad, jak u lśniącego gadu, zamknionego w miejscu, gdzie nikogo kąsać nie może. Wzgardzona i odepchnięta, ludźmi zaczęła gardzić nawzajem ze zdwojoną siłą, zwłaszcza że mimo wszystko czuła swoją moc nad nimi. Wiedziała, że kiedy się ukazuje na stopniach świątyni, ci, którzy uciekają, aby szat jej nie dotknąć, poglądają bokiem w oczy jej czarne i na jedno jej wezwanie gotowiby się złemu zaprzedać, byle tylko w godzinę śmierci dłonie jej poczuć na czole. I była to rzecz dziwna, że im więcej się jej bano i więcej unikano, tem moc jej tylko wzrastała.
Lubiła czasem doświadczać tej siły. Stawała na progu świątyni i pętała oczyma przechodnie, wabiąc ich na chwilę nieodpartym uśmiechem, aby w temże okamgnieniu odwrócić się od nich, jak od martwego i zgoła obojętnego przedmiotu... A czasem znowu wzbierała w niej pogarda bezbrzeżna i zła, aż bolesna prawie, kiedy przechodziła wśród niechętnego sobie tłumu z zastygłą twarzą i zaciśniętemi ustami, nie racząc nawet rzucić okiem koło siebie albo odpowiedzieć na rzadkie pozdrowienie... W tych godzinach kryła się w mrocznej głębi opuszczonej świątyni albo wyzywając hardo potępiające ją głosy, szła do podziemnego sklepu, aby spędzać długie chwile w towarzystwie Awija.
Sama rzadko mówiła, ale słuchała coraz chętniej dziwnych opowieści szerna, który jej prawił o kraju swoim i o miastach na pustyni martwych, i o żywych miastach wśród gór, które legną pokonane może u stóp Zwycięzcy, ale mu nigdy tajemnic swoich nie rozewrą... Po rozmowach takich wychodziła często na dach świątyni i patrzyła na szerokie morze. Ku Wyspie Cmentarnej, ciemnym zarysem na lśniącej powierzchni się kładącej, ku falom, które szły zdala, ruchliwe i ciągłe, ku widnokręgowi dalekiemu w sinych mgłach, słońcem przepojonych... I wtedy przychodził jej na myśl Zwycięzca. Czasem jak ze światła i mgły przedwczorajszej usnute, dawne wspomnienie, — czasem jak fala dziewczęcej krwi gorącej, co bije nagłem, rozkosznem uderzeniem w usta i w piersi, paląc je silniej niż słońce pod lekkiem odzieniem, że wyrwać się chcą z pod zasłon i ochłodzić w rzeźwem powietrzu lub mdleć pod pocałunkami...
Ale najczęściej myślała o nim z dzikim, namiętnym żalem. Czemu moc jej swoją pokazał i odszedł od niej, jak gdyby nigdy nie był jej widział? Dlaczego ważniejsze były mu walki i dobro ludzi i jego posłannictwo — niż ona, kwiat i perła —? Usta jej wzdymały się krwawem szyderstwem: szła znów z powrotem do jamy potwora, aby słuchać obelg i bluźnierstw, przeciw tamtemu jasnemu miotanych... A czasem ukrywała się w ciemnym zakątku pod alabastrową kolumną i trzęsła się od łkań wewnętrznych, niezdolnych przez oczy łzami wytrysnąć.
Owego dnia wieść o najeździe szernów doszła Ihezal, kiedy rankiem wracała z nad morza. Nie umiałaby powiedzieć nawet, kto ją jej przyniósł i kiedy... Widziała ludzi biegnących, ale nie obchodziło jej to zgoła, dlaczego biegną i o co krzyczą. Zaledwie słyszała dźwięk ich zalęknionych głosów... Minęła tak jedną grupę i drugą, i dziesiątą — i o nic nie pytając, nie nadsłuchując niczego, spostrzegła wchodząc na stopnie świątyni, że wie już o wszystkiem.
Kilka służebnic czekało ją w przedsionku; chciały jej coś mówić, o czemś opowiadać, lecz ona odprawiła je bez słowa skinieniem dłoni i szła prosto do dawnego skarbca...
Awij dnia tego posępny był i mrukliwy. Nie odpowiadał jej na pytania, nie prawił zwykłych, długich, dziwnych a straszliwych powieści... Kilkakrotnie powtarzał tylko, jakby tonem rozkazu: »Puść mnie, rozwiąż!«
I teraz to były pierwsze słowa, którymi przywitał wchodzącą złotowłosą. Zgojone od dawna skrzydła rozpostarł, o ile mu na to pozwalały łańcuchy — i krwawe światła zaczął wydobywać z siebie.
— Puść mnie! — zakrzyknął wreszcie, — puść mnie! Czuję, że wiatr jest nad morskiemi falami i słońce. Puść mnie, wolnym chcę być!
— Z mojej łaski?
— Mnie łaski wyświadczyć nie można. Stoję daleko poza tem wszystkiem, co wy łaską, litością albo krzywdą nazywacie. Chcę być wolnym przez wolę swą, której ty jesteś narzędziem.
— Nie jestem.
— Będziesz.
— Zginiesz, jeśli cię uwolnię.
— Nie zginę. Jeśli rozkujesz moje więzy, będę królem nad tobą, będę królem nad tą tłuszczą psów, a przez jak długi czas? Cóż to kogo, ciebie lub mnie obchodzi?
— Współbraci twoich Zwycięzca wycina.
— Kamień, lecący z góry, miażdży krzewy po drodze, a przecież spadnie nizko i leżeć już będzie na wieki. A krzewy odrosną. My mamy moc.
— Tymczasem ty jesteś w więzach i ja cię mogę bić, jeśli mi się spodoba.
— Mówisz tak do mnie, abyś sama słowa swoje słyszała, bo czujesz, że jesteś niczem wobec mnie...
Ihezal zbliżyła się zwolna do potwora i jąwszy ułomek laski, porzucony gdzieś w kącie, zamierzyła się chcąc go w twarz uderzyć. Szern nie drgnął nawet. Rozwarł tylko szeroko czworo swoich krwawych oczu, do czterech nieruchomych ogni w tej chwili podobnych.
Ihezal opuściła rękę bezwładnie.
— Awij! Awij! — krzyknęła mimowolnie.
Cofnęła się w głąb, krzyżując ręce na piersiach.
— Ziomkowie twoi napadli nasz kraj, — rzekła po chwili zgoła niespodziewanie.
Szern nie okazał zdziwienia ani radości. Milczał przez pewien czas.
— Zawcześnie, — ozwał się wreszcie. — Jeszcze nie nadeszła pora...
Dalsze słowa przerwało mu wejście posłańców arcykapłana.
Weszło ich do celi sześciu, chłopów rosłych i tępych, którzy minąwszy Ihezal, jakby jej nie widzieli, zbliżyli się wprost do więźnia, zarzucając mu pętle na uwolnione z okuć dłonie. Po dwóch trzymało sznury z każdej strony; dwaj pozostali poczęli żywo rozkuwać żelaza i otwierać kłódki, przywierające szerna do kamiennej ściany.
— Co robicie! — krzyknęła Ihezal.
Nie odpowiedzieli jej wcale, jeno targnęli uwolnionego więźnia i pociągnęli na linach za sobą ku górze. Ihezal poszła zwolna za nimi.
W pośrodku świątyni na tronie arcykapłańskim siedział Elem w całej okazałości uroczystych, klejnotami wszelkimi błyszczących szat. Otaczali go kołem dostojnicy miasta i stolicy. Zebrani byli wszyscy, jakby na roki lub gody, lecz wzrok ich, mimo zewnętrzną powagę, biegał co chwilę niespokojnie ku wrotom świątyni i znać było, iż najlżejszy szelest ich straszy. Gdy szerna przyprowadzono, patrzyli na niego, jak gdyby oni byli skazańcami, a on sędzią, los ich w ręku trzymającym. Elem jeno zachowywał jeszcze pozory mocy i godności.
— Wiedz — rzekł do byłego wielkorządcy, — że bracia twoi w zamorskim kraju są pokonani i zniszczeni na wieki. My jednak chcemy litosierdzie łaskawe okazać nad nimi, zwłaszcza nad tobą...
Przerwał na chwilę, aby zaczerpnąć oddechu, którego w piersi mu brakowało.
Wtedy szern niespodziewanie zapytał:
— Czy daleko od wałów waszego miasta są zwycięscy szernowie? Widzę bowiem po was, że się boicie — i barwne szaty nie mogą zakryć podłych strachów waszych.
Zaległo głuche milczenie.
Elem oprzytomniał pierwszy i uniósłszy się nieco na siedzeniu, odezwał się, jakby nie zauważył hardego szyderstwa w głosie skrępowanego szerna:
— Istotnie niedobitki waszego rodu, pogromem przepłoszone, wpadły tu do naszego kraju, ale gotów jestem nawet darować im życie...
— Ha, ha! — zaśmiał się szern.
— Tak, darować im życie, jeżeli...
— Co?
— Zechcą ustąpić.
— Ha, ha, ha!
Twarz Elema sposępniała.
— Inaczej zginiesz ty, nim oni murów miasta dosięgną.
— Czego chcecie ode mnie?
— Ostrzeż ich, napisz, powstrzymaj... Jesteś tu naszym zakładnikiem. Wyślemy posła...
— Kto z was pójdzie z mojem poselstwem?
Zrobiła się cisza. Nikt nie dawał odpowiedzi i nikt nawet myślą nie szukał śmiałka, któryby się odważył posłować, wiedząc, że idzie na pewną śmierć i na męki. Awij to zrozumiał.
— Uwolnijcie mnie, — rzekł.
Elem się zawahał.
— Kto nam zaręczy, że uwolniony, zechcesz nas chronić, a nie mścić się?
— Ja wam ręczę, — rzekł wielkorządca, — że uwolniony mścić się będę, a nie chronić was. Lecz jeśli mnie nie uwolnicie, zemsta będzie jeszcze straszniejsza!
Arcykapłan chciał mu coś odpowiedzieć, ale w tej chwili przeszkodził mu ruch, powstający nagle u drzwi świątyni. Wbiegali ludzie z krzykiem i lamentem, — słychać było głosy, że szernowie palą już osady w pobliżu miasta, — z wałów widać ścielące się szeroko dymy... Popłoch naraz zapanował. Dostojnicy porywali się z siedzeń, niektórzy z nich cisnęli się w zalęknieniu około tronu Elemowego, jak gdyby ratunku lub schronienia od niego czekając.
Elem stał bezradny, niezdolny nad tym zamieszaniem zgubnem zapanować...
Szern wtedy, targnąwszy się na linach, wstąpił na podniesienie tronu i zacharczał:
— Do nóg moich, psy! na twarz, na twarz! Skomleć mi tutaj o życie, którego wam nie dam!
Nie wiadomo, coby się było stało, bo odruchowo w nieprzytomnym strachu niektórzy ze starszyzny i ludu zatoczyli się już, jakby mając runąć pod nogi potwora, gdy nagle u wrót świątyni zabrzmiał potężny, znajomy głos:
— Ludu! stój!
Obejrzeli się wszyscy. Na nizkiej z kwadratowego głazu kazalnicy obok wejścia stał Malahuda. Szarą miał szatę na sobie, bez oznak żadnych i ozdób, na której odcinała się tylko długa siwa, broda, ale z postawy jego całej biło dawne, przemożne dostojeństwo. Znać było, że przyszedł ująć władzę w tej ciężkiej chwili.
— Malahuda! Malahuda! arcykapłan! Cudem się jawi! — poczęto krzyczeć ze wszech stron i cisnąć się ku niemu.
A on, objąwszy okiem świątynię, powstrzymał napór i uciszył zmieszane gwary jednym ruchem dłoni.
— Szerna odprowadzić do lochu, — rzekł, — a lud na plac, przed świątynię. Tam wydam rozkazy.
Rzucono się na Awija i wepchnięto w mgnieniu oka do podziemia, gdzie pachołkowie przywiązali go znów do kamiennej ściany. Tłum tymczasem zaczął się ze świątyni przez szerokie wrota na dziedziniec wywalać.
Malahuda przeczekał, aż cała fala podle niego przepłynęła, poczem ostatni wyszedł z opustoszałej hali, nie rzuciwszy nawet okiem na Elema, w głębi nieruchomo i samotnie siedzącego.
Ze schodów zwrócił się wprost na arcykapłańską mownicę, górującą nad placem. Powitano go zapamiętałym okrzykiem radości. Wiatr rozwiewał jego długi, biały włos, nienakryty kołpakiem ani złotą obręczą nie spięty, — dłoń, którą wzniósł nad tłumem, bez pierścieni była i bez arcykapłańskiej laski, a jednak ugięli się wszyscy na jego znak i zamilkli, aby rozkazów wysłuchać.
Dawny arcykapłan przemawiał krótko. Polecił kobietom, dzieciom i starcom rozejść się do domów, a na placu zgromadzić się wszystkim zdolnym do wojennego trudu. Oddzielnie kazał Anaszowi zebrać i uszykować mężów obeznanych z użyciem broni palnej.
— Zwycięzca, — rzekł (po raz pierwszy przed ludem wymówił to miano, do Marka je stosując), — Zwycięzca nie zginął ani nie upadł. Bądźcie przekonani. Gdyby było inaczej, szernowie nie małą garstką, o której słyszę, ale całym zastępem byliby się tutaj na nas zwalili. Ten napad — to widocznie ostatnia ich próba ratunku. Spodziewali się popłoch tutaj wywołać. Niechże zamiast tego zastaną mężów i zgubę znajdą ostateczną. Wiodłem was nieraz do boju — i dzisiaj jeszcze w braku młodszych powiodę.
W kilka godzin zebrane szeregi z Malahudą i Anaszem na czele wysypały się z murów miasta, dążąc na zachód, ku rozwleczonym po horyzoncie dymom.
W mieście oczekiwano tymczasem wieści niecierpliwie. Jakoż przyszła wcześniej, niż myślano. Wnet po południu, zaledwie burza ucichła, przybiegli pierwsi posłowie, donosząc o zwycięstwie. Garstkę zuchwałych szernów otoczono znienacka i wybito do nogi, tak iż żaden z życiem nie uszedł.
Zapanowała radość nie do opisania. Lud wybiegał przed bramy, ażeby powitać zwycięskiego starca, tak w porę przybyłego, — wołano już, że musi on na nowo zasiąść stolec arcykapłański na miejsce niegodnego Elema. Ale radosne poselstwa spotkały tylko Anasza, wracającego na czele zwycięskich szeregów. Malahuda zniknął.
Nie taił wprawdzie, teraz odchodząc, że się ukrywa na Wyspie Cmentarnej, ale nakazał zarazem, aby mu nikt nie śmiał samotności przerywać.
Obwieścił to Anasz ludowi i powiedział jeszcze, że Malahuda kazał mu nie odstępować od pierwotnego zamiaru i zawieść w nocy posiłki Zwycięzcy za morze. W mieście utworzone tylko być miało pogotowie dla obrony na wszelki przypadek.
Lud był dotknięty i oburzony odejściem Malahudy. Odczuwano to jako wzgardę ze strony dumnego starca i w gniewie zapominano nawet, że on przed niewielu godzinami zjawieniem się swojem ocalił miasto może od hańby i zagłady. Z nastroju tego skorzystał co rychlej Elem, posyłając między lud Sewina, który w formie pogłoski rzucił myśl, że to sam arcykapłan wezwał starca ku obronie, znając jego większe doświadczenie w rzemiośle wojennem.
Zresztą tak prędko się to stało i pozornie z taką łatwością, że ludzie wkrótce przestali wierzyć w istnienie niebezpieczeństwa, przed którem drżeli niedawno i ze śmiechem, a jeszcze więcej z pewnym przykrym wstydem i tylko niechętnie wspominali o minionym popłochu. Tego dnia szernowie poprostu przestali być strasznymi: nie tylko Malahudzie się nie dziwiono, że ich pokonał, lecz nawet zaczęto mówić z lekceważeniem o Zwycięzcy i jego wyprawie, która niegdyś uchodziła w ich umysłach za cud szalonej odwagi.
Owszem, miano prawie za złe Markowi, że się bawi tak długo wyniszczaniem nienawistnego plemienia, i radzono już głośno nad tym, iż właściwie nie należy mu wysyłać dalszych posiłków. I prawdopodobnie Anasz, mimo wyraźnego rozkazu Malahudy, nie byłby nigdy za morze wyruszył, gdyby nie nęciła ochotników nadzieja zdobyczy, — widzieli bowiem byli klejnoty, ongi przez Zwycięzcę złotowłosej wnuczce arcykapłańskiej przysłane.
Dla Ihezal wydało się to wszystko, co było zaszło, dziwnym snem, który nader przykre uczucie zostawił po sobie. Widziała, jak szerna wyciągano z lochu, i widziała straszne upokorzenie ludzi, gotowych już niemal w podłym strachu upaść na twarz przed związanym potworem... Czuła, że była chwila, kiedy w całej przepełnionej świątyni jedyną istotą górną i dumną był ten zwierz właśnie, zły i nieludzki. Wstyd ją ogarnął nagły i gorący, wstyd za ludzi marnych, wstyd za tę godzinę pohańbienia, na którą patrzeć musiała — i za Zwycięzcę nawet, który bezbronnego potwora uwięził... I ten wstyd zwrócił się niespodziewanie ostrzem przeciwko szernowi. On, Awij, był świadkiem i pośrednią przyczyną tego wszystkiego...
Za pierwszym odruchem chciała iść i zabić go, ale lęk ją ogarnął niepokonany na myśl, że będzie musiała przedtem spojrzeć w krwawe i szydercze jego ślepia. Zamknęła się tedy w swoich komnatach i nie wychodziła z nich przez długie godziny... Malahuda przysyłał po nią, aby w ważnych sprawach przybyła na Wyspę Cmentarną, — nie odpowiedziała posłowi, nie dopuściła go nawet przed swoje oblicze... Wieczorem wyruszał Anasz z posiłkami za morze; ludność cała na zamarzły brzeg wyległa, — ona nie raczyła nawet twarzy ku oknu obrócić...
I noc całą, w długich przerwach między jednym a drugim snem, spędziła samotnie, w zadumaniu coraz bardziej zawziętem... Kilkakrotnie zrywała się, jakby z zamiarem zejścia do lochu, kędy szern był zamknięty, ale za każdym razem brakło jej siły czy odwagi — i cofała się znowu w komnaty ukryte, nie pozwalając nawet służebnym zaglądać do siebie.
Tak też upłynął i ranek dnia następnego. Godziny całe przepędzała jakby zastygła w dziwnem odrętwieniu, leżąc z szeroko rozwartemi oczyma... Dopiero około południa, kiedy powietrze, ciężkie od zbliżającej się burzy, innych ludzi obezwładniało, w nią nagle wstąpiła jakaś gorączkowa energia.
Była właśnie w komnatach swoich. Zerwała się z szerokiej sofy i poczęła wołać na służebnice, aby jej sprowadziły pachołków. Przyszło ich czterech: parobki grube, do oprawców podobne. Ihezal dała im znak, aby zaczekali.
W tylnej, niewielkiej izbie, kędy się zazwyczaj przyodziewała, było szerokie zwierciadło metalowe nad pół-okrągłym basenem wody w posadzce. Tutaj weszła Ihezal, wiodąc dwie z dziewek służebnych za sobą. Stanęła przed zwierciadłem i kazała, aby ją rozebrały.
Chyżemi dłońmi rzuciły się obie rozwiązywać wstęgi jej zwierzchniej szaty na ramionach i nad piersią, od czasu przybycia Zwycięzcy na Księżyc ludzkim oczom zawsze zakrytą. Potem jedna z nich schyliła się do jej nóg, aby zdjąć sandały, gdy druga szybkimi, pieszczotliwymi ruchami palców wyjmowała przepięcia z jej włosów, co spłynęły rychło złotą falą po plecach jej już nagich. Na biodrach wisiała luźno szata spodnia, koloru zmiennej morskiej wody, u łona ściągnięta cienkim złotym łańcuszkiem, aż do stóp zwisającym. Szarpnęła go sama obiema rękoma, a kiedy je roztworzyła, ostatnie odzienie spłynęło z niej cicho na białe futro, na brzeg basenu rzucone.
Zakwitnęła teraz przed własnemi, w zwierciadle utkwionemi oczyma jak kwiat czarodziejski. Usta jej się wydęły miłośnie i powieki ciężkie opadały wpół na źrenice, kiedy patrzyła na odbicie swojego ciała... Pod kaskadą sypkiego złota włosów lśniły jej drobne białe ramiona, spięte dwiema blademi różami piersi... Biodra jej smukłe, z lekka różowem snem krwi prześwietlające, perłową linią spływały słodko w dół ku okrągłym kolanom i stopom małym, do dwóch lilii podobnym...
Przegięła się wężowym ruchem, unosząc ręce nad głową.
— Piękna jestem...
— Piękna jesteś, o pani! — odpowiedziały chórem obie służebnice.
Trwała tak chwilę, smukła, gibka, naga i doskonała — aż nagle, jakby ją wspomnienie jakieś uderzyło, zwinęła dłonie przed oczyma, na pierś głowę pochylając. Służebnym zdawało się, że dosłyszały jęk czy jakiś spazm powstrzymanego łkania.
Kiedy ręce znów z twarzy odjęła, miała usta zaciśnięte i w oczach twardy, rozkazujący wyraz.
— Ubierajcie mnie, — rzekła krótko.
Poskoczyły obie, aby ją myć i wonnemi nacierać olejami, ale praca szła im nieraźno, gdyż od lubieżnego zachwytu ręce im drżały, ślizgając się po białem ciele pani.
Ihezal ruchem głowy wskazała w milczeniu skrzynie, kędy przechowane były szaty jej najkosztowniejsze.
Po kilku chwilach w sztywnem odzieniu, pod płaszczem purpurowym, klejnotów pełnym i złota, trudnoby się nawet było domyśleć nagiego i wyśnionego cudu jej ciała. Włosy owinięto jej wieńcem wysokim dookoła skroni i nakryto perłami i koralem szytą zasłoną, nogi obuto w ciżmy zielone, z długimi, wlokącymi się po ziemi za każdym krokiem złotymi łańcuchami, — na wierzchu jej dłoni świeciły ogromne różyce z drogich kamieni, przypięte złotymi sznurkami do czterech pierścieni na palcach i obręczy szerokiej około przegubu ręki.
Gdy wyszła tak do czekających pachołków, ci pochylili głowy mimowolnie, cofając się ze czcią pod ścianę. Ihezal dała znak ręką, aby szli za nią.
Minęła w milczeniu korytarze, łączące komnaty jej ze świątynią i zwróciła się wprost ku zejściu do dawnego skarbca. Przy drzwiach kazała pachołkom zapalić pochodnie. W czerwonym blasku rozbłysłego smolnego łuczywa zaciśnięte usta jej zadrgały jakiemś strasznem, zimnem okrucieństwem...
Pchnęła drzwi do lochu i kazała pachołkom wejść naprzód. Ustawili się po obu stronach, świecąc smolnemi pochodniami, a wtedy weszła i ona — z dźwiękiem łańcuchów u nóg, z błyskami drogich kamieni, sztywna w szatach bogatych i ciężkich, z zastygłą, białą twarzą.
Szern spojrzał na nią zdumiony. Od czasu owego chwilowego uwolnienia podczas popłochu nie przykuwano go już, — w pośpiechu zadzierzgnięto tylko liny, u przegubów dłoni uwiązane, za żelazne w ścianie pierścienie i nogi sznurem do oka w kamiennej posadzce przytroczono...
— Ihezal! — charknął po chwili.
Zbliżyła się ku niemu bez słowa, z nieruchomą wciąż i jakby zastygłą twarzą. Powoli wyjęła z fałdów sukni ostry sztylet o giętkim ostrzu i głowicy, z jednego wyrzezanej korala, i zaczęła nim błyskać w świetle pochodni, jakby się bawiąc.
— Ihezal!
Ostry ból zdławił mu krzyk w gardle. Dziewczyna nagłym a niewinnym na pozór ruchem przyłożyła mu ostrze sztyletu do czoła, znacząc na nim szeroką szramę. Potem cofnęła się nieco i dała znak dwom pachołkom, aby się zbliżyli z pochodniami. Przez pewien czas patrzyła na potwora w krwawym blasku smolnych świec, aż wreszcie wyjęła je z wolna z ręku trzymających i podsunęła pod rozpostarte czarne skrzydła.
Szern zwinął się z bolu — sklep napełniała woń spalenizny.
— Panami są Ludzie, — mówiła Ihezal, cofając nieco pochodnie, — do nich należy Księżyc i wszelki twór na nim żyjący.
»Od morza aż po krańce pustyni, nad którą świeci Ziemia, gwiazda błogosławiona; na morzu i za morzem, w krajach, które jeszcze nie są poznane...«
Głos jej się załamał i zgasł. Gwałtownie uderzyła szerna w pierś płonącą pochodnią, która jej przy tym z ręki wypadła i tlała, rozlewając się na posadzce szeroką, czerwonym ogniem nakrytą plamą smoły.
Cień szerna od ściany odchylonego padł na górę i zamajaczył ogromną czarną zmorą pod złotemi literami świętego niegdyś napisu... A z kłębu zwiniętego potwornego ciała błyszczało czworo straszliwych, krwawych oczu... Ihezal uczuła nagle, że siły ją opuszczają. Obejrzała się mimowoli, szukając dłonią oparcia; pachołkowie umknęli w jakimś zabobonnym strachu. Była sama.
Przez jedną chwilę chciała uciekać i ona. Ale uczuła, że nogi jej nie służą, duszność jakaś ją ogarnęła, zaczęły jej ciężyć sztywne, drogocenne szaty. Cichy jęk wyrwał jej się z ust posiniałych i nawpół rozwartych.
Szern dotychczas nie wydał głosu. Zwijając się w męce, miał rogowe wargi zaciśnięte i teraz patrzył tylko w milczeniu straszliwemi oczyma na słaniającą się dziewczynę. I ona wzroku od oczu jego oderwać nie mogła. Nigdy jeszcze wobec nich nie czuła się tak bezsilną, jak teraz, kiedy przyszła właśnie dumnemu potworowi moc swoją i wspaniałość okazać. Szeroko rozwartemi, tępemi źrenicami patrzyła na niego nieruchomie, nie zdolna kroku nawet postąpić. Widziała ranę na piersiach, pochodnią wypaloną, która teraz w czerwonych skaczących płomieniach u stóp jego gasła — i oczy, oczy...
Straszliwy, obłąkany krzyk wydarł jej się z piersi i zamarł w połowie na najwyższym tonie, jak fontanna nagle mrozem ścięta.
A szern zaczął mówić:
— Panami są szernowie, zła ani dobra nie znający, panami są w więzach nawet, w ranach i pokonaniu.
»Służyć im musi każdy twór, który przyszedł na Księżyc, a choćby się wyłamywał z pod władzy ich — upadnie.
»Panami byli od początku, kiedy Ziemia-służebnica nocom ich świeciła, i będą panami do skończenia czasów, kiedy Wielka Pustynia wypije morze i Księżyc cały pochłonie...«
Ihezal bezdźwięcznie poruszyła wargami.
— Pójdź bliżej, — rzekł znowu szern po chwili, nie spuszczając z niej wzroku.
Zachwiała się, ale posłuszna postąpiła kilka kroków.
— Bliżej.
Postąpiła jeszcze, — już tylko pół kroku ją od niego dzieliło.
— Litości...
— Rozetnij sznury, — rzekł Awij.
Mechanicznym, bezwolnym ruchem podjęła sztylet i chyląc się do nóg potwora, zaczęła przecinać krępujące je więzy.
— Ręce...
Wyprostowała się i wolno, jak gdyby sennie, wraziła ostrze sztyletu między dłoń szerna i żelazny pierścień na ścianie. Awij miał jedną rękę już wolną. Nie sięgnął jednak po sztylet, aby sobie i drugą uwolnić, jeno powtórzył tym samym cichym, rozkazującym głosem:
— Dalej, i drugą...
Ihezal przecięła sznur.
I nagie uczuła, że jakaś straszliwa czarna masa na nią się zwala. Chciała się bronić, chciała odeprzeć ciężar rękoma, sztyletem pchnąć, ale z dłoni jej jak liść zwiędły wyleciał, a w tej chwili dwa skrzydła szerokie, wzniesione, gdzieś w górze nad jej głową zatopotały i opadły na nią, spowijając miękko... Uczuła ręce straszliwe, ślizgające się po jej bokach i szukające wśród sztywnych fałdów szat ciała żywego — a potem na obnażonych biodrach dotknięcie zimnych, ślizkich dłoni. — Nagła noc ogarnęła jej głowę, żar w ustach i krtani, ból — jakiś potworny, nieludzki, straszliwy ból, który skręca jej mięśnie i wnętrzności, ból tak ohydny, że aż do dzikiej rozkoszy podobny...
Upadła bez przytomności.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Żuławski.