Zwycięzca (powieść)/Część trzecia/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zwycięzca |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1910 |
Miejsce wyd. | Kraków — Warszawa |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cała część trzecia |
Indeks stron |
Świt wstawał szary nad zamarzłem morzem. Malahuda, w futro ciepłe przybrany, wysunął się na świat ze swojej jaskini na Wyspie Cmentarnej. Towarzyszyły mu dwa wierne psy, dzielące od pewnego czasu jego samotnię. Wybiegłszy na dwór za panem, zaczęły ujadać i skakać wesoło, rozgrzebując biały śnieg nogami i węsząc dookoła kryjówek uśpionych na noc księżycowych zwierzątek.
Starzec patrzył przez chwilę na skoki psów, uradowanych, że się dostały na wolność po długiem nocnem zamknięciu, a następnie zwrócił się zwolna w stronę wzgórza, przewieszoną ścianą ku morzu spadającego. Psy, spostrzegłszy, że odchodzi, zaprzestały igraszek i pobiegły za nim. Nogi grzęzły mu w sypkim, zmarzłym śniegu; idąc, podpierał się długim kosturem.
Doszedłszy do szczytu wzgórza, usiadł i odpoczywał przez długą chwilę, patrząc ku szerokiej lodowej płaszczyźnie, nieskalanym zwierciadłem u stóp jego się ścielącej.
Do wschodu słońca było jeszcze daleko. Śnieg siniał dopiero pierwszemi światłami, mżącemi gdzieś z bladego nieba, w których świat cały roztapiał się równomiernie, bez przejść, bez cieniów, bez ostrych zarysów... Pod gwiazdami tylko szeroki, jasno perłowy i srebrzysty obrzask na wschodzie zapowiadał, że światła te zwiastują przyjście słońca, które przebiegłszy długą drogę ponad Wielką Pustynią, idzie teraz dołem, morzami, aby się wreszcie w tym kraju na horyzont z pod lodów wydobyć.
Malahuda wytężył oczy ku południu, na morza roztocz bezbrzeżną. W rannym świcie twarz jego była stara i znużona. Niktby nie powiedział, widząc go, że jest to ten sam człowiek, który jeszcze przed dwoma dniami umiał porwać tłum i w chwili niebezpieczeństwa stanąć na czele szeregów i wrogów ludzkości straszliwych gromić nawspół z młodymi. Teraz w samotności oczy jego straciły błysk rozkazujący, dolna warga ust zwisła nieruchomie nad długą, siwą brodą, którą targał niekiedy zrywający się wiatr przedporanny... Psy, szukając ciepła, zbliżyły się do jego kolan i patrzyły razem z nim na szerokie morze.
Tak upłynął pewien czas, gdy naraz uszu starca doleciał dziwny, zaledwo dosłyszalny świst. Było to tak, jak gdyby lód kędyś zaczął z cicha dzwonić, ostrym żelazem krajany, lub jakby wiatr się gdzieś między krami zabłąkał i gwiżdżąc, wylatywał pędem przez szczeliny zwałów lodowych. Malahuda drgnął i powstawszy, przeszedł szybko na sam skraj wzgórza, gdzie brzeg się urywał, pionową ścianą spadając ku morzu. Stanął nad samym wiszarem i patrzył przez chwilę z natężeniem przed siebie. Tam daleko, daleko, na lodowej lśniącej płaszczyźnie — coś, jakby punktów czarnych kilka, na pozór nieruchomych, które jednak rosły wciąż w oczach i oddalały się ciągle od siebie...
Teraz starzec zwrócił się na prawo, gdzie na miejscu najwynioślejszym stał duży stos, przykryty ośnieżonemi gałęziami. Szybkim ruchem zdarł z niego ten ochronny dach i kosturem poprawił pęki łuczywa, u spodu przygotowane. Za chwilę rozbłysnął ogień, wzbijając się słupem w górę pod buchającymi szeroko dymami.
Punkty czarne zbliżyły się tymczasem znacznie: rozróżnić już można było kilkoro sań, pędzących po lodzie z rozwianymi na wiatr żaglami. Malahuda, stojąc podle stosu płonącego, liczył je z dala... Cień padł mu na czoło i usta drgnęły niepokojem.
Zstąpił ze wzgórza drogą okólną i zeszedł na brzeg, gdzie morze wrzynało się w ląd płytką zatoką.
Z sań spostrzeżono snadź ogień i domyślono się, co ma ten stos o tak wczesnej porze oznaczać, bo wkrótce zaczęły one zataczać szeroki łuk i wjeżdżać, zwolniwszy pędu, w zakrytą od wiatru zatokę. Przy brzegu zwijano pospiesznie żagle, hamując jednocześnie sanie rzuconemi pod płozy łańcuchami.
Z pierwszych sań, które znacznie wcześniej od innych osadziły się przy lądzie, wyskoczył z pod skórzanego dachu Anasz. Malahuda podbiegł żywo ku niemu.
— Zwycięzca?
— Jest z nami. Oto te sanie środkowe...
— A reszta? Tamci pierwsi i Jeret?
— Zostali.
— Żywi?
— Tak. Choć legło wielu. Żywi zostali załogami w zdobytym kraju na równinach... I ja tam rychło powrócę.
W tej chwili i markowe sanie osadziły się na miejscu, ryjąc przodem okutych płóz szeroką brózdę w nadbrzeżnym śniegu. Żołnierze zaczęli wyskakiwać z pod skórzanych nakryć i wznosić radosne okrzyki. Wreszcie wyszedł i Marek. Spostrzegłszy Malahudę, rzucił się żywo ku niemu.
— Starcze, szukać cię wszędy kazałem...
Były arcykapłan dał znak ręką.
— Pomówimy teraz. Wcześniej nie było można. Każ, panie, tym ludziom jechać wprost do miasta, dopóki lód przed wschodem trzyma. Ciebie później łodzią odeślę.
Marek wydał Anaszowi odpowiedni rozkaz i patrzył jeszcze, stojąc obok Malahudy, jak sanie, powstrzymane w biegu, zaczęły na nowo żagle rozwijać i rozsypywać się szerokiem półkolem do dalszej drogi. W pewnej chwili przyszło mu na myśl, że ci ludzie zobaczą pierwej niż on złotowłosą Ihezal, która wyjdzie zapewne na stopnie świątyni i będzie szukała pośród przybyłych jasnym okiem wyniosłej jego postaci...
Sanie tymczasem mknęły już w pędzie poza ograniczającym zatokę przylądkiem.
— Zimno jest, — rzekł Malahuda. — Chodźmy.
I nie czekając odpowiedzi, ruszył przodem z psami, nieodłącznie mu towarzyszącymi. Marek postępował za nim. Szli tak w milczeniu czas dosyć długi, krążąc płytką doliną pomiędzy dwoma wzgórzami, aż znaleźli się wreszcie u stóp wyniosłości, gdzie było wejście do pieczary, przez starca zamieszkanej.
Marek zdumiał się, zobaczywszy to pierwotne nad wyraz schronisko arcykapłana niegdyś rządzącego całym ludem księżycowym i do zbytku raczej a przepychu przyzwyczajonego, ale nie odezwał się ani słowa, wchodząc za nim nizką szyją skalną do wnętrza.
Tutaj Malahuda ujął go za rękę, dając znak, aby usiadł.
— Chcę mówić z tobą, synu, — rzekł. — Wówczas, kiedy przybyłeś na Księżyc, nie pora była, ale teraz muszę. Zrozumiesz może niejedno, gdy ci opowiem... Nie gniewaj się, że cię synem nazywam, ciebie, któryś jest ogromny i Zwycięzcą tutaj mianowany. Ja stary jestem i dobrze ci życzę...
Marek pochylił głowę.
— Starcze, od chwili, kiedy pierwszy raz słowa twoje słyszałem, chciałem być z tobą i mówić tak szczerze!
— Przedwcześnie było wówczas, przedwcześnie! teraz dopiero... Ale prawże mi ty naprzód, gdzieś był i co zdziałałeś, abym z ust twoich własnych posłyszał...
Więc Marek rozpoczął długą opowieść. Siedząc tak na głazie, przykrytym skórą, w mroku jaskini, kędy światło nafcianego kagańca żółkło coraz bardziej wobec sinego świtu, przedostającego się szczelinami w sklepieniu, prawił obszernie o całej wyprawie swojej, o walkach, utarczkach, zwycięstwach i niepowodzeniach. Nie zataił nic, nawet obaw swoich, że pogrom szernów, jako niezupełny, owoców dobrych nie wyda i nie zapewni trwałego pokoju — i nie krył się z tem, że wedle jego przekonania dalsza wojna z pierwobylcami w górzystym ich kraju jest wręcz niemożliwa... Opowiadał też, jak z ciężką obawą zostawiał załogi w kraju zdobytym, losu ich niepewny, jeśli nie w czasie najbliższym, to na przyszłość, kiedy sąsiedztwo szernów zacznie ciążyć nad nowemi osadami, jak chmura gradowa, każdej chwili grożąca zgubą i zniszczeniem.
Malahuda zadumał się głęboko, słuchając tych opowieści. Kilkakroć przecierał ręką czoło wysokie i pobrużdżone, ale nie przerywał Markowi, dopóki nie skończył mówić. Dopiero po pewnym czasie ciszy, kiedy Marek, zadumany z kolei, patrzył tępym, znużonym wzrokiem na ścielące się cienie po załomach głazów, starzec powstał naraz i rzekł:
— Zrobiłeś, synu, wszystko, co mogłeś zrobić. Teraz ja ci winienem dać pewne wyjaśnienia, abyś mnie lepiej mógł zrozumieć...
Urwał nagle, jak gdyby zmieniając postanowienie i odezwał się krótko:
— Zresztą to obojętne. To ci jeno radzę: wracaj na Ziemię jak najrychlej, jeżeli tylko możesz wrócić.
Marek spojrzał na niego zdumiony.
— Chcę wrócić i powrócę, ale nie rozumiem...
Starzec się uśmiechnął blado.
— Widocznie trzeba jednak, abym mówił wszystko, inaczej możebyś mi nie ufał. Słuchaj-że tedy. Byłem arcykapłanem i wierzyłem razem z całym ludem, razem z ojcami moimi w przyjście obiecanego Zwycięzcy. W dniu, kiedy ty przyszedłeś na Księżyc, ja przestałem wierzyć. Tak się już stało. Sam sobie z tem wszystkiem rady dać nie mogłem, bo to była wiara całego życia mojego, a ja jestem już stary, bardzo stary. Ale wiedziałem, że jeśli ty zechcesz, wiele zdziałać możesz, więcej niż my, i dlatego pozostawiłem ci pole otwarte. Sam zaś cofnąłem się tutaj, aby w samotności i ukryciu rozmyślać nad tem, co jest.
Przestał mówić na chwilę, a potem zaczerpnąwszy oddechu, podjął znowu:
— Straciwszy wiarę, że Zwycięzca nadprzyrodzony, którego księgi nasze zapowiadały, wcielenie Starego Człowieka, zesłanym być może. czekałem tutaj początkowo, abyś ty, przybysz z Ziemi przypadkowy, stał się dla nas owym Zwycięzcą, jakim lud stęskniony mianował ciebie odrazu. I wtedy jeszcze byłem gotów przekląć cię, gdybyś nie dopełnił nadziei naszych, bez twej woli zresztą do ciebie przywiązanych... Może tylko dla tej winy twojej, żeś przebył przestrzeń międzygwiezdną, którą położono od początku jako mur między światami... I tamci pierwsi, których groby tu podle nas stoją, złamali to prawo oddalenia i oto nieszczęście wynikło dla nich i całych ich pokoleń aż do dnia dzisiejszego... Uchodź ty, póki czas.
— Dziwnie mówisz, starcze...
— Tak, tak. Nie o tem chciałem mówić. Myśli mi się plączą i powracają wciąż do tego, co boli. Otóż w samotności nauczyłem się patrzeć na rzeczy spokojniej i nie wymagać od ludzi tego, co przechodzi siły człowieka, chociażby nawet przybył z Ziemi.
»Mogłeś był nic dla nas nie zdziałać, a tymczasem poszedłeś i walczyłeś razem z nami i dla nas. Bo cóż ciebie to w końcu obchodzi, co się dzieje na księżycu? Odejdziesz od nas pewnego dnia i legenda jeno zostanie, — oby jasna i święta! Zwycięstwo twoje, synu, nie jest zupełne, i masz słuszność, obawiając się o los tych, którzy tam załogami zostali, i tych, którzy pójdą za nimi zamieszkać te żyzne ziemie zdobyte. Ale inaczej nie można zrobić... Skończyłeś swoje zadanie i ja cię błogosławię.
— Nie skończyłem, — rzekł Marek. — Pilno mi wracać na Ziemię, a jednak chcę pozostać tu jeszcze czas jakiś, aby prawa wasze naprawić i zmienić panujące stosunki. Źle jest u was.
— Źle jest i będzie i tak już pozostanie. Na to nic nie poradzisz, — odparł starzec posępnie.
— Chcę poradzić.
Malahuda potrząsł głową.
— Nie próbuj. Nic nie zdziałasz, a to może być zguba dla ciebie. Zatrzymałem rozpalonym ogniem wasze sanie, bo chciałem mówić z tobą i ostrzec cię. Wracaj na Ziemię. Tam przy Ciepłych Stawach i w całym kraju księżycowym inni już są ludzie, niż w chwili kiedyś przybył lub kiedy na podbój szernowskich dziedzin wyjeżdżałeś.
— Zawistni są o władzę, — mówił dalej Malahuda, — i myślą teraz, że mogli byli zrobić bez ciebie to wszystko, co ty zdziałałeś. Wyrzucać ci zaczną, żeś nie spełnił rzeczy niemożliwych, — zobaczysz! A jeśli jeszcze dotkniesz tego, co jest może złe, lecz trwaniem wiekowem uświęcone, powstaną na ciebie właśnie najmożniejsi, którym się oprzeć nie zdołasz, choć jesteś ziemskim i chociaż uciśnieni będą za tobą. Uchodź, mówię ci.
— Nie. Podjąłem to zadanie dobrowolnie i uważam jego spełnienie za swój obowiązek. Może tem bardziej właśnie, że ochota pcha mnie do czego innego, do posłuchania słów twoich, starcze. Odejdę dopiero, gdy zrobię, co zamierzyłem.
Malahuda milczał przez pewien czas. Wreszcie wzniósł głowę i rzekł:
— Oby nie było wtedy za późno!... Ale jeżeli tak chcesz koniecznie, posłuchaj przynajmniej jednej rady mojej. Byłem arcykapłanem i rządziłem dłużej, niż ty żyjesz na świecie. Gdy przybędziesz do miasta przy Ciepłych Stawach, stań się panem odrazu. Nim zaczniesz działać cokolwiek, naucz ludzi, aby cię czcili i bali się ciebie. Wyniszcz nieprzyjaciół swoich — otwartych i skrytych, a nawet takich, którzy mogliby nimi zostać w przyszłości; tych nawet zniszcz, którzy ci może sprzyjają, lecz oczy tłumu mogliby ku sobie obrócić. Zrób mnie więźniem, abym tej wyspy nie mógł opuścić, każ ściąć natychmiast Elema albo zagrzeb go w piasku, nie zwłócząc i nie szukając pozoru, zabij najmożniejszych i spraw, aby nie było człowieka, któryby się nie lękał śmierci, patrząc na ciebie. A potem otocz się strażą i rozkazuj, nie pytając o wolę niczyją. Wtedy jedynie będziesz mógł ludzi zbawiać.
— Nie wierzę w to, — ozwał się Marek po chwili. — Stare metody, które niegdyś, przed wiekami stosowano także na Ziemi... Porzuciliśmy je oddawna, gdyż nie są skuteczne: nie wiodą do niczego. Nie przeczę, że chcę, aby zrazu wolę moją tylko pełniono, ale nie przez postrach. Ludzie muszą zrozumieć, że to dla nich zbawienne...
— A jeśli nie zrozumieją?
Marek wzruszył ramionami.
— Powrócę na Ziemię.
— Powrócisz pono rychlej, niźli sam sądzisz w tej chwili.
Rozmowa się urwała, zwłaszcza że Zwycięzca, długą nocną podróżą znużony, przymykał już oczy, opierając głowę o twarde głazy pieczary. Malahuda wskazał mu w kącie stos miękkich skór i postawiwszy przy posłaniu kawał zimnego mięsiwa oraz dzbanek z wodą, wysunął się cicho z jaskini.
Słońce, nie rychło po świcie następujące, wschodziło właśnie i czerwieniło rozległe śniegi, które miękły szybko w blasku porannym. Na szczycie kopców, które Grobem Marty i Grobem Piotra nazywano, płonęły pierwsze blaski dnia, iskrząc się i mieniąc w drobnych grudkach lodu. Na horyzoncie, za morzem, wznosił się przed oczyma starca olbrzymi stożek Otamora, leniwie ze snu się budzący i nakryty jeszcze z góry obłokiem, jakby kotarą obronną, co oczy zaspane od słońca osłania. Od wschodu wąski pas złotego światła spływał, niby potok lawy, aż do stóp wyniosłej góry, do morza lodem ściętego, ale zachodnia strona cała w gęstym sinym cieniu tonęła. Cień też był poza górą na ogromnej przestrzeni wybrzeża; jeno tam, wprost na zachodzie, błyszczało rozpalonemi słońcem szybami miasto, przewinięte tu i ówdzie kłębami oparów, z Ciepłych Stawów nieustannie bijącymi.
— Oto mamy nowy dzień, — myślał Malahuda, — i nie wiadomo co on nam przyniesie. Ale cokolwiekby się stało, nie zmieni to w niczem zwykłego porządku wschodu i zachodu słońca, nawet fal tych, które idą przez morze, kiedy lody ustąpią. Wiatr zdoła zerwać kamień ze szczytu Otamora i rzucić go w dolinę, ale największe szczęście lub nieszczęście ludzkie nie poruszy jednego ziarnka piasku nad brzegiem wody...
Daleko, daleko na wschodzie, kędy dzień już był większy, poczynały lody pękać na morzu i głuchy, stłumiony łoskot szedł po świecie, niewyraźnem echem od ścian dalekiej góry odrzucany. Z drugiej strony, od miasta słońcem zalanego, biły ledwo dosłyszane dźwięki ciężkich młotów, kujących na znak radości w ogromne tarcze spiżowe, wolno zawieszone. Zdawało się Malahudzie, że odróżnia nawet odgłos trąb, zachodnim wiatrem niesiony. Witano tam snadź zwycięskich przybyszów...
Dzień już był ogromny i lody dawno spłynęły, kiedy starzec, wyjrzawszy znów z jaskini na szczyt wzgórza, dojrzał flotylę łodzi, płynącą od miasta ku wyspie. Domyślił się, że to powitalny orszak po Zwycięzcę przybywa, i poszedł go o tem zawiadomić.
Marek, wyspawszy się do syta i odpocząwszy siedział był właśnie przed wejściem do pieczary i przyglądał się z zajęciem roślinom, naokół szybko się do słońca otwierającym, kiedy Malahuda ostrzegł go, że trzeba mu się gotować do drogi.
— Wyjdź naprzeciw nich nad morze, — rzekł, — bo ja nie chcę, aby mi tutaj koło domu zieleń deptano. Oni po ciebie przyjeżdżają; mnie z tymi ludźmi nic nie łączy; zbyt długo byłem samotny.
Potem zaczął go żegnać z tkliwą ojcowską czułością.
— Byliśmy zaledwie kilkadziesiąt godzin razem, — mówił. — a pokochałem cię prawdziwie. Myślałem już nieraz i obecnie myślę znowu, że źle zrobiłem, odchodząc od ludu w chwili twojego przyjścia, ale wonczas nie mogłem inaczej. Teraz cię błogosławię: oby ci się wszystko jak najlepiej powiodło! Więcej nie mogę już nic zrobić dla ciebie. Nie przecz, nie uśmiechaj się! Zdaje ci się żeś mocny, ale ja ci powiadam, iż żegnałbym cię słowami: Wróć tutaj do mnie, gdy tam już nic nie będziesz miał do zdziałania, — gdyby nie to, że masz inną drogę powrotu, na gwiazdę świecącą nad pustyniami, z której zeszli byli ongi ludzie na Księżyc. Starasz się naprawić winę tych naszych praojców i moc nam niesiesz i światło: obyś był od nich szczęśliwszy i nie znalazł tu grobu, jak oni...
Mówiąc to, wskazywał kopce, całe w zieleni wiosennej ukryte.
Marek chciał mu jeszcze odpowiadać, ale on ręką tylko skinął i nie oglądając się, wszedł do swego domostwa. Powlókł się więc wolno nad brzeg morza, rozmyślając jeno o dziwnych słowach starca.
Łodzie były już niedaleko. Można było rozróżnić dokładnie czarne kadłuby pod olśniewająco białymi w słońcu żaglami i ludzi, stojących na pokładzie. Naraz przyszło Markowi na myśl, że między tymi ludźmi może być Ihezal... Rozkoszna fala uderzyła mu do piersi. Tak, tak! jest tam z pewnością i za chwilę wyskoczy na zieloną trawę wybrzeża i iść będzie ku niemu jak kwiat, z wargami uśmiechem rozchylonemi... Uczuł już naprzód wdzięczność dla niej, że płynie go tutaj powitać, i zbiegł pędem z pagórka w miejsce, gdzie łodzie miały lądować.
Ale po rzuconym na ląd pomoście wyszedł tylko Sewin, zausznik arcykapłana Elema, i za nim kilku ze starszyzny miasta. Marek niespokojnym okiem rzucił na inne statki: pełne były ludzi obcych, przeważnie bez znaczenia, i kobiet z pospólstwa, witających go przeraźliwym krzykiem i wianiem zielonych gałęzi.
— Zwycięzco... — zaczynał Sewin, zginając się tak, że prawie czołem goleni jego dotykał.
— Gdzie Elem? — przerwał mu twardo Marek.
— Jego Wysokość arcykapłan rządzący przybyć nie mógł...
— Dlaczego? Winien tu być. Sługą jest moim.
— Jego Wysokość zajęta sprawami...
Marek odepchnął mnicha szybkim ruchem ręki i nie słuchając dalej, skoczył do łodzi.
— Żagiel w górę! na morze! — krzyknął rozkazująco do sternika.
Sternik obejrzał się na Sewina, który pozostał był na brzegu.
— Na morze! mówię! — powtórzył Marek.
Zazgrzytały naciągnięte liny, szczęknął łańcuch od steru...
Sewin, widząc odpływającego Zwycięzcę, wsiadł z towarzyszami do innej łodzi, poczem cała flotyla z rozwiniętymi żaglami puściła się za nim ku miastu.
Wprost z zatoki, werzniętej w głąb lądu w pobliżu dawnego szernów zamczyska, podążył Marek do świątyni, nie odpowiadając nawet na powitania licznie na brzegu zgromadzonego ludu. Znalazłszy się tutaj, posłał natychmiast ludzi, aby mu sprowadzono Elema. Arcykapłan zjawił się nierychło i z twarzą zgoła odmienną od dawnej, uległej i pokornej. Wybijał wprawdzie i teraz przed Zwycięzcą pokłony, panem go zowiąc i władcą, ale w oczach jego był hardy błysk, kłamiący służalczym słowom.
Rada starca Malahudy przypomniała się Markowi. Patrząc na byłego mnicha, myślał, że właściwie dobrą i zbawienną rzeczą byłoby krótkie ciało jego skrócić jeszcze o głowę, gdyż będzie on niewątpliwie stawał na przeszkodzie planom wszystkim, ale odrzucił tę mimowolną myśl od siebie, czując, że po takim początku nie mógłby już zboczyć z krwawej drogi...
Zapytał go więc jeno groźnie, na powitanie nie odpowiadając: czemu tak późno przybywa?
— Zwycięzco, — rzekł Elem, — rządzę ludem i czasu mam nie wiela. Sądziłem, że sam zechcesz zjawić się w moim arcykapłańskim pałacu i zdać sprawę z wyprawy...
Markowi krew uderzyła do głowy. Powstrzymał się jednak i chwycił jeno karła za szaty na karku, jak się psa bierze za skórę i podniósł jedną ręką na wysokość swojej twarzy.
— Słuchaj-no, — rzekł głosem stłumionym, — a możebyś ty mnie zdał sprawę, coś robił tutaj tymczasem, kiedy mnie nie było? Słyszę, żeś się podobno z szernami chciał układać?
Elem pobladł ze strachu i wściekłości w tej niewygodnej a śmiesznej pozycji, ale zaledwie Marek, wstrząsnąwszy nim zlekka, postawił go znów na posadzce, odrzekł hardo:
— Domyślałem się, Zwycięzco, żeś się i ty cofnął przed szernami, chociaż napewno wiem o tem dopiero teraz, chciałem więc czasu nieco uzyskać...
Marek zagryzł usta.
— Wracaj do siebie, — rzekł, — i czekaj moich rozkazów. Wezwę cię wkrótce znowu. Teraz mam inne sprawy...
Mówiąc to, oglądał się dokoła, ale dopiero po odejściu arcykapłana zapytał: gdzie jest Ihezal, która nie wyszła powitać go do tej pory? Nikt mu nie umiał odpowiedzieć, ale natomiast doniesiono mu o ucieczce więzionego Awija. Marek na tę wiadomość rzucił się niespokojnie.
— Jak? co? — Zaczął wołać ludzi i dopytywać, ale i tutaj nikt mu nie zdołał dać dokładnych wyjaśnień. Wiedziano od pachołków, że wnuczka Malahudy katowała szerna, ale co się stało potem, kiedy z lochu wyszła? — Ludzie zachodzący tam w kilka godzin, aby szernowi przynieść jadło, zastali próżne obręcze na ścianie i wiszące w nich poprzecinane sznury. Na posadzce obok dopalonej pochodni leżał sztylet, który widywano dawniej w ręku Ihezal. Widoczne było, że po odejściu dziewczyny, która broń przypadkowo zostawiła, potwór zdołał jakoś uwolnić jedną rękę i poprzecinał krępujące go więzy. Skorzystał z niedomkniętych drzwi i teraz próżnoby go było szukać.
Marek, mimo małą nadzieję złowienia zbiega, zarządził zaraz pościg. Wyruszyła tedy obława z ludzi i psów złożona, która miała przeszukać całe skaliste morskie wybrzeże i gęste zarośla na stokach Otamora. Nuzar przyłączył się również do myśliwców.
Tymczasem Zwycięzca poszedł sam szukać złotowłosej Ihezal. Służebne powiedziały mu, że znajduje się w swoich komnatach, lecz chora jest i nikogo widzieć nie może. Ale on nie zważał na to. Odsunął zastępujące mu drogę dziewki i pchnął drzwi.
Szedł przez długi szereg komnat pustych i chłodnych, aż nareszcie w ostatnim, niewielkim pokoju znalazł dziewczynę. Leżała na nizkiej sofie, naga cała i z rozpuszczonymi włosami, mając jeno dziwnym sposobem szeroki szal owinięty dookoła bioder. Zoczywszy wchodzącego Marka, nie poruszyła się nawet z legowiska i patrzyła mu tylko w twarz szeroko rozwartemi oczyma, jak gdyby w tępem jakiemś osłupieniu.
— Ihezal! ptaku mój złoty! — zawołał Zwycięzca radośnie, wyciągając do niej ręce.
Poruszyła bezdźwięcznie blademi wargami, rozwierając wciąż szerzej suche i osłupiałe oczy.
— Co tobie? co tobie, dziecię? — mówił on tymczasem, klękając obok sofy i chyląc mimowolnie twarz na pierś jej drobną, liljową, prawie dziecięcą.
Odsunęła go zlekka ramieniem.
— Czemu dopiero dzisiaj? czemu?
Powstała zwolna i wyszła do drugiej izby, drzwi na zaporę zamykając za sobą.
Marek uniósł się z klęczek zdumiony. Jakieś złe przeczucie ścisnęło mu gardło i młotem krwi uderzyło w skronie. Stał przez chwilę bez ruchu, aż nagle rzucił się ku drzwiom, za któremi zniknęła Ihezal i począł walić w nie potężną pięścią.
— Ihezal! Ihezal! otwieraj!
Nikt mu nie odpowiedział. Chwycił więc za okucie i szarpnął z całej mocy, ale żelaza nie puściły. Odwrócił się, szukając okiem jakiegoś ciężkiego przedmiotu, aby rozbić nim podwoje — i cofnął się zdumiony.
Na progu drugich drzwi — tuż poza nim — stała Ihezal, spokojna, blada, cała w powłóczystą szatę odziana.
— Co mi rozkażesz, panie? — zapytała dziwnym głosem, w którym drgało coś, jakby szyderstwo ze smutkiem połączone...
Marek nie odpowiadał zrazu. Tak mu się inną i obcą wydała ta dziewczyna w tej chwili, że z trudem tylko zdołał nić swoich wspomnień nawiązać do wrażenia, jakie odnosił.
— Co tobie jest? — wybąknął wreszcie...
— Co rozkażesz, panie? — powtórzyła znowu, tym razem z niespodziewanym zalotnym uśmiechem, podczas którego kąty ust dziwnie jej jakoś zadrgały.
Marek zbliżył się ku niej i usiadł.
— Oddałem ci szerna pod straż. Co się z nim stało?
— Nie wiem.
Stała tuż przed nim, drobnemi udami pod lekką szatą kolan jego niemal dotykając. Wolnym ruchem palców rozwiązała wstęgę pod szyją i rozchyliła barwną wonną tkaninę. Naga była pod zwierzchniem odzieniem, jak poprzednio, jeno szal nieodmiennie szerokim zawojem opasywał jej biodra.
Nagle Marek uczuł, że ona bierze twarz jego w dłonie i ciśnie do swojej piersi. Odurzająca woń go ogarnęła, przymknął oczy i ustami głodnemi dotykał jej ciała, czując jednocześnie, jak ostre jej paznogcie zagłębiały mu się w skórę poza uszami. Chciał ją objąć ramieniem, gdy nagle zachwiał się w tył pchnięty. Ihezal wyślizgnęła się z jego ręku; usłyszał tylko srebrzysty szyderczy śmiech i trzask drzwi zamykanych. Był znowu sam.