<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Staś
Tytuł Na ludzkim targu
Rozdział XII. Kwestja
Wydawca Księgarnia St. Sadowskiego
Data wyd. 1911
Druk Ksawery Trębiński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII.
Kwestja.

Już cały miesiąc oddycha Romiński polską atmosferą w Chicago. Czas spędza to w polskich restauracjach, to w cukierniach, gdzie zbiera się śmietanka doborowego towarzystwa i złota młodzież świeżo przybyła z kraju.
Za zajęciem dotychczas się nie starał, gdyż zaraz w pierwszym tygodniu grono „poważnie” myślących młodych ludzi, zdecydowało po naradzie, przypuścić go do spółki nowo powstającego tygodnika. Dwieście dolarów nakładu, czyniło go współwłaścicielem i zapewniało stałe zajęcie w administracji. Początek zatem w Chicago zapowiadał się nieźle, lepiej nawet, aniżeli się mógł spodziewać. Odrazu wchodził na pole pracy dla ogółu, a kto wie, z czasem... może na niej i na wierzch wypłynąć...
Nieznane dotąd Romińskiemu uczucie ambicji, pojawiło się nagle w pustych skrytkach mózgu. Czemu się dziwić nie można, — dowiedzioną bowiem jest zaraźliwość ambicyjnego patrjotyzmu w Chicago.
Wchłaniał więc w siebie po trosze ambicyjny zaduch, brud, błoto jakie upiększają ulice miasta i dusze jego mieszkańców.
Spostrzegamy go właśnie wymijającego zdechłego konia, którego łeb leżący na chodniku utrudniał przejście przechodniom, jako też i sporą gromadę ludzi gapiących się na nieżywe zwierzę. Ale gdy usłyszał płaczliwy głos starego żyda i spostrzegł szczególną jego gestykulację, zatrzymał się także. Wieczór już był, to też scena ta przy słabem oświetleniu — bo w bocznej ulicy to było — robiła smutne wrażenie.
Wyprzedzimy zatem Romińskiego i zajrzymy do znanej cukierni, dokąd właśnie zmierzał.
Pięciu wspólników przyszłego pisma siedzi przy bocznym stoliku oczekując z niecierpliwością Romińskiego.
— Ty Zdzichu masz najpoważniejszą minę — ty zabierz dziś główny głos — mówił nerwowo młodzieniec o mongolskich oczach, zwany w skróceniu własnego nazwiska — Modlichem.
— Dziś trzeba koniecznie tę historję zakończyć — przerwał wysoki blondyn o zaciętych ustach, a wiele obiecującem czole — przezwany „Sokratesem”. Materjał do druku gotowy, potrzeba tylko tych marnych kilka dolarów... Interes rozpoczyna się świetnie — ozwał się inny niskiego wzrostu blondynek, zwany wśród kolegów „Mechesem”. Ogłoszeń mamy już za pięćset dolarów, — słyszycie za pięćset!
— Daj pyska, Meches! Walny chłop jesteś! Twoje ogłoszenia będą opoką, na której oprzemy pracę naszą, a bramy piekielne nie zwyciężą jej.
Powyższe słowa wypowiedział suchy, szczupły brunet, którego jako wyrzuconego kleryka z ostatniego kursu duchownego seminarjum — „Dobrodziejem” nazywano.
— Bramy piekielne nie zwyciężą nas! — krzyknęli wszyscy oprócz jednego, zwanego „Czołgoszem”. Zbrodnicze miano, dano mu z następujących racji: Raz, że prawdziwe jego nazwisko kończyło się także na „osz”, powtóre, że miał wygląd urwanego ze szubienicy, która to opinja wziąwszy swój początek z usteczek wielkiej związkowej patrjotki — utrwaliła się w całym chicagoskim „highlifie”.
„Czołgosz”, z miną doświadczonego dziennikarza patrzał trochę ironicznie na zapał młodszych od siebie wspólników i poważnie przemówił:
— Z taktem! z taktem panowie; postępujecie jak żaki.
— Co pan chcesz! — zawołał na to wesoło przypominający mongoła, jesteśmy przecież Polacy. Ojcowie nasi każdy zapał czcili winem, a my wygnańcy, przynieśliśmy na obcą ziemię tylko staropolską wesołość i tę w radosnych uniesieniach wydobywamy z głębi duszy, jak nasi ojcowie gąsiory z głębin piwnic.
— Brawo! brawo — Modlich! — Uczynimy cię nieśmiertelnym! Tyś pojął naszą tradycję, i odrodzoną w innej formie, przekazujesz ją nam tułaczom.
Na te słowa podniósł się „Sokrates” i zaciąwszy najpierw silnie wąskie usta, powiódł po zebranych stalowym wzrokiem a następnie — wolno, dobitnie wymówił:
— A ja wam mówię: — Głupcy jesteście! Nie na to zebraliśmy się tu dzisiaj, aby odkopywać wspomnienia przeszłości, nie na to kołace nam w głowie żądna czynu myśl, aby odgrzebywać stare tradycje, ale na to, aby omówić jak naprzód się puścić bez oglądania się za siebie. — Bo naprzód nam trzeba, do ciepła, do słońca, do dobra, do doskonałości, do boskości. Ażeby zaś to osięgnąć, musimy wyzbyć się wszystkiego, co stanowiło przeszłość.
Spojrzał zamglonym wzrokiem mędrca po obecnych, na Modlichu zaś, z którym rywalizowali o redaktorski stołek w przyszłem piśmie — zatrzymał go dłużej.
Modlich byłby może bronił odrodzonej przez siebie tradycji, ale wszedł Romiński ku któremu wyciągnęły się od razu wszystkie dłonie.
Odzywający się dotąd tak mało „Czołgosz”, pierwszy zagaił: — Panowie, nie traćmy czasu. Objaśnimy pana Romińskiego o materjalnych i moralnych podstawach naszego pisma i — przystąpmy do pracy.
— Szubienicznik ma rację! zawołali jednogłośnie. (Nazywano go tak czasem).
Powtórzyło się sprawozdanie z pięciu — set dolarowych ogłoszeń, za które formalne pokwitowanie miał już „Meches” w kieszeni.
Dalej: Zdzich wyrecytował, że jako zadatek na papier i druk potrzeba gotówki dwieście dolarów. — Miejsce redaktora zajmie Sokrates, korektora Modlich, administratora Zdzich, zarządcy ogłoszeniowego „Meches”, kolektora — Dobrodziej. Prowadzenie listy prenumeratów przeznaczono Romińskiemu.
— Gałgany jakieś! a mnie pominęli — zawołał „Czołgosz”. A wszak nie kto inny, tylko ja dałem pierwszą podwalinę pismu. Niech Meches powie, czy nie zapłaciłem dolara za druk kontraktów ogłoszeniowych.
— Czy być może? zapytał drwiąco Sokrates, skąd pan na Adama dorwałeś się dolara?
— A dał! potwierdził Meches.
— Patrzcie? Szubienicznik kasjerem! zawołali razem Modlich z Dobrodziejem.
— Brawo niech będzie kasjerem! krzyknęła reszta poważnych młodzieńców.
— Przyjmuję! — oświadczył skromnie Czołgosz, a zacznę od tego, że wyślę kolektora do p. Romińskiego.
Romiński wzięty nagle w opały, wyjął pugilares, następnie dwieście dolarów i podał je szubienicznikowi, żądając na to kwitu. Czołgosz natychmiast uczynił zadość żądaniu i — interes został załatwiony.
Podając kwit, Czołgosz zrobił propozycję, aby Romińskiego wcielonego obecnie w ich stowarzyszenie, obdarzyć też jakim przydomkiem. Zaproponował „Kotwicą”.
— Kotwica! — powtórzył Zdzich.
— Kotwica! — zawtórowali wszyscy.
I Romiński został „Kotwicą”.
Sokrates tylko był przeciwny, dowodząc, że ze względu, iż Romiński przyczynił się do pisma, które spowoduje w społeczeństwie polskiem niechybny przewrót, winien być nazwany „Uranusem”, który to planeta w pewnej planetarnej kombinacji oddziaływa osobliwie na ziemię i czyni wielkie społeczne przewroty, ale go zagłuszono.
Romiński na chrzciny kazał podać gorącego pączu, który wkrótce z pod czupryn młodzieży zaczął wydobywać się humorem i hyżemi myślami.
Do pracy postanowili wziąść się zaraz — choćby nazajutrz. — Chodziło teraz o nazwę pisma.
Modlich, jako starokrajski rozmazgany literat, a zatem bogaty w zasób twórczej myśli, radził dać tytuł: „Gałązka Oliwna”. Zdzich mając na myśli patrjotyzm — „Zraniony Orzeł”. Meches uważał za najstosowniejsze — „Polska za morzem”. Dobrodziej podsunął nazwę — „Strzała”. Czołgosz, który w literaturze odznaczał się wielką oryginalnością i idealnością pomysłów, zwrócił uwagę, że obecnie gdy ruch wśród kobiet obejmuje wszystkie warstwy społeczeństwa, byłoby najstosowniej pismo nazwać „Diana”.
— „Gomółka sera!” — ozwał się głos z rogu pokoju.
Zwrócili wzrok wszyscy w stronę skąd wyszły powyższe słowa, ale trudno było orzec, czy stosowały się one do planu nazwy pisma, czy też do jakiego czytanego artykułu. Jegomość bowiem, któremu wyrwał się ten frazes cały był zatopiony w czytaniu gazety, a nawet mało go było z po za niej widać.
— Kto to jest? — zapytał szczerze rozśmiany Romiński.
— To znany humorysta Srebnicki — objaśnił Sokrates.
— Taki dowcipny! — Wart się nazywać Złotnicki, przemknęło przez głowę Romińskiego i rozbawiony, już miał się pochwalić twórczością dowcipu, gdy Sokrates podjął przerwany temat:
— Bracia! Wyzbądźmy się starych naleciałości! Pismo nasze będzie burzyć stary porządek! Będzie ono burzą, po której dopiero inni zbudują nowe światy. My, jak pioruny przyrodą, powinniśmy wstrząsać społeczeństwem. Stawiam formalny wniosek, aby pismo nasze nosiło nazwę „Piorun”.
— To jeszcze nie na dzisiejsze społeczeństwo — zaprotestował „Dobrodziej”. W łonie jego nie ma jeszcze tych zarodków, któreby siłą takiego piorunu można wydobyć na powierzchnię.
— Dobrodziej nie rozumiesz! — krzyknął broniący swej idei Sokrates. Nie takim piorunem nam być, który wydobywa zarodki, ale tym, który zarodki wnosi w społeczeństwo.
— Tere-fere-kuku! — ozwało się z rogu pokoju.
— Sokrates się zbajał! — żachnął się Dobrodziej. Jeżeli zarodki w łono społeczeństwa wnosić będziesz przemocą, toś niczem więcej jeno prostym zbrodniarzem — gwałcicielem... Chcesz odrodzenia ludzkości, to musisz zapładniać je miłością, a nie gwałtem.
— Brawo! brawo!
— Może Kotwica nam co doradzi, zaproponował zdetonowany Sokrates.
— Panowie, — zaczął wezwany, — pomiędzy wami zachodzi kwestja przekonań, stąd i nazwę pismu trudno od razu nadać, pozostawmy to jeszcze jako kwestję.
Modlich z Sokratesem spojrzeli na siebie, jakby uderzeni jedną myślą i równocześnie powstali dla zabrania głosu.
— Niech Modlich mówi — zadecydował Zdzich, Sokrates dosyć nam prawił. — Modlich przeto zaczął:
— Ponieważ tak pomiędzy nami, jak i w całem społeczeństwie zachodzi kwestja przekonań, a pismo nasze bezwątpienia wszystkie kwestje będzie poruszać, przeto radziłbym nazwać je „Kwestją”.
— To samo miałem na myśli — oświadczył Sokrates.
— A zatem „Kwestją!”
— Kwestja! — krzyknęli wszyscy jednogłośnie.
— Dolara! — doleciał znów głos od rogu.
— Pięści na gardzieli! — wykrztusił niewyraźnie Szubienicznik śląc w róg zjadliwe spojrzenie, poczem pośpiesznie opuścił kawiarnię.
Niebawem rozeszło się też i całe towarzystwo.
Romiński przechadzał się jeszcze jakiś czas po Milwaukee ave, a wreszcie, jako że wieczór był duszny, gorący wszedł raz jeszcze do kawiarni — na lody. — Srebnickiego zastał na tem samem miejscu, ale już nie zatopionego w gazecie. Usiadł więc przy tym samym stoliku i przedstawiwszy się, zaczął rozmowę. Aczkolwiek Srebnicki ograniczał się w słowach, Romiński wyniósł z tej gawędki jednak tyle, że silne zwątpienie zakryło nadzieję powodzenia przyszłej „Kwestji”...
Nie umiejąc ukryć niepokoju, schwycił nerwowo za kapelusz i zostawiwszy połowę porcji lodów i obojętnego Srebnickiego, udał się wprost do swego mieszkania. Opodal kawiarni spotkał jakby przyczajonego — tak mu się przynajmniej zdawało — Szubienicznika, ale nie zwrócił na to głębszej uwagi. Dopiero nazajutrz, gdy z ust do ust podawano sobie napaść literata Czołgosza na humorystę Srebnickiego — przypomniał sobie ten szczegół.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Staś.