<<< Dane tekstu >>>
Autor Kleofas Fakund Pasternak
Tytuł Pan Walery
Podtytuł Powieść z XIX wieku
Pochodzenie Kilka obrazów towarzyskich
Wydawca Th. Glücksberg
Data wyd. 1831
Druk Th. Glücksberg
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
PAN
WALERY.
POWIEŚĆ Z XIX WIEKU.
PRZEZ
KLEOFASA FAKUNDA PASTERNAKA.

Nic stałego na świecie,
Radość się z troską plecie.

Kochanowski.

WILNO,
NAKŁADEM I DRUKIEM TH. GLÜCKSBERGA
KSIĘG. I TYP. CESARSKIEGO UNIWER. WIL.
1831.

Dozwala się drukować z warunkiem, aby po wydrukowaniu złożone były trzy exemplarze w Komitecie Cenzury. Wilno 1830 dnia 21 Paźdz.

Cenzor L. Borowski.



ROZMAITEGO STANU I POWOŁANIA
PRÓŻNIAKOM
POWIEŚĆ TĘ
POŚWIĘCA
AUTOR.





I.
PRZEDPOKÓJ.

Omne tulit punctum, qui miscuit utile dulci.
Horat.
Szczęśliwy kto wdzięk, wraz z pożytkiem złączył.

Małe czy wielkie, nudne czy zabawne, nierozsądne czy rozumne, uczone czy płaskie dzieło — potrzebuje zawsze przemowy. Tak przynajmniej jeden z lepszych naszych utrzymywał pisarzy i ja o mało że temu nie wierzę — „Dom sieni — dzieło potrzebuje wstępu“ powiada mój autor — ha! niechże sobie i tak będzie, ten rozdział przeznaczam na przedpokój do mojej powieści.
Bodajby licho tego Horacyusza, którego nieszczęsne prawidło: utile dulci, stoi tu na początku; nie mały to sęk dla gryzmołów, i iluż o tym prawie zapomina — Kto wie? może i w tych kilku arkuszach czytelnik ani jednego, ani drugiego nie znajdzie? Już to dla tego, że gdzie niema tam znaleść trudno, a raczej nie można, już to, ze nieszczęsny tytuł powieści, źle go o mnie uprzedzi — Czy tak, lub inaczej, mnie to zupełnie jedno: kto ziewając do czytania siada, ten nie długo zaśnie, lecz kto z radośnym zaczyna uśmiechem, może się trochę zabawi. Proszę mi pozwolić mieć taką nadzieję — bez niej pewnobym nie pisał! — Ale przystąpmy ad rem.
Napisałem powieść!! jest to bez wątpienia grzech nieodpuszczony, w oczach tych ludzi, którzy mniemają, że trzeba kilku lat ciągłej pracy na napisanie tak mało znaczącej rzeczy. Gdyby istotnie tyle czasu powieść kosztować miała, pisaliby ją zapewne tylko z professyi bazgracze, i ci, których niemcy Brodgelehrten zowią, to jest — uczeni dla chleba.
— Czy mało, czy wiele kosztowała czasu, rzecze mi jakiś surowy krytyk, dość że te chwile, które jej pisaniu poświęciłeś są stracone, zmarnowane i t. d.
— Wybacz, wybacz porywczy sędzio, odpowiadam; Wolter, ów to sławny bazgracz francuzki powiedział kędyś, niepomnę na której karcie, że więcej ceni tych którzy się dla bawienia ludzi poświęcają, jak tych co ich nudzą gromadząc nudne komentarze i zmyślone a nibyto historyczne bajki. Pan Wolter miał słuszność, i ja tak samo sądzę, i właśnie dla tego — powieści piszę.
— Nie dość, odeprze znowu krytyk namarszczywszy czoło, powieść rzadko nas bawi, a ty śmiały gryzmoło, jak śmiesz utrzymywać, że ja z ciebie kontent będę.
— Na to po cichu odpowiadam mea culpa.
— Recenzent mówi dalej (ale to wszystko tylko przez przypuszczenie): kiedy cię zresztą mój panie ręce świerzbiały, czemu co innego nie pisałeś? piękna mi zaleta: pisarz powieści!!!
Następuje moja odpowiedź.
— Pisałem mości panie sędzio, bo mię od młodu dręczy nieszczęśliwa choroba, zwana autoromaniją, z którą podobno i do grobu pójść przyjdzie — Wiele na to leków używałem, ale to defekt nieuleczony, musiałem pisać. Może też ja pisząc, napisaćbym kiedy potrafił nudną Tragedją, lub Komedją bez celu i sensu — ale wolałem zrobić złą powieść, bo w tym rodzaju i mierność jakokolwiek popłaca — Niechżebym tylko napisał jaką uczoną rosprawę!! naprzód: niktby jej nie czytał, powtóre: ktoby się dotknął, nieomieszkałby dowieść, że jej autor źle zrozumiał o co idzie, źle napisał, i źle przedmiot obrał — a to wszystko dla tego, że się u niego nie radził; a koniec końcem zbutwiałaby ciężka praca w korzennym sklepie.
Napisać książkę dydaktyczną! żaki tylko gryzmolić będą na niej i czytać, same niepojmując co czytają — to nie najpochlebniejszy zawód?!
Poemat bohatérski! — na to trzeba dobrego zapasu imaginacii, która teraz bardzo podrożała, bo jej mało gdzie znaleść, a ja ledwie na opędzenie codziennych potrzeb dostać jej mogę, nie żebym nią szafował rozrzutnie! Kto się Homerem rodził, niech probuje — gotów jestem pobłogosławić go na drogę — błogosławieństwa dziś staniały!
Być poetą! — życzyłbym sobie, ale to lat ze sto i więcej wprzódy, nimem się miał honor urodzić — Teraz nadto już kleciwierszów, żebym ja był potrzebny do ich grona; trudno też także czerpać z Kastalskiego źródła, a ja sobie nie życzę jak ów co się napił z kałuży lub rynsztoka, udawać natchnionego. Nieboszczyk ś. p. Horacyusz nie pozwolił miernym ludziom, z poezją mieć do czynienia!
Pisać Ballady? być Romantykiem? — Otóż sposób pozyskania sławy, w dzisiejszym czasie. Te czułe wiersze, których nierozumiejąc tyle ludzi uwielbia, te podobieństwa, te postacie, te czucia gorące — chwytają za serce! Młode panienki w kątku, niewidziane, ukryte lubią czytać te bezładne zapały i zalewać się łzami, których przyczyny nie wiedzą. Gdzie indziej młodzieniec porywa książkę, uczy się kochać, zapomina deklinacii, a wzdycha jak najęty do pierwszego czupiradła, które mu się przed oczy nawinie. Starzec czyta równie, czuje mocniej bijące serce, zdaje mu się że kochał, że jeszcze kocha, muska wyłysiałą głowę przed źwierciadłem, prostuje nogi, chowa starannie tabakierkę i okulary, śpieszy w niewczesne zaloty, kupuje sobie żonę i dwoje ludzi nieszczęśliwemi robi. Oj nie chcę być Romantykiem!
— Więc pisz Historją, powie mi ktoś zapewne — Upadam do nóg — Szperać między staremi szpargałami; dla najmniejszego szczegółu tysiące ksiąg przewrócić — a do tego i starych i in folio! Stracić czas, oczy i rozum! odbierać ulubioną pastwę molom, myszom i szczurom, szukać tam prawdy gdzie jej nigdy nie było? — to nie każdy potrafi.
Więc pisać satyry, oblec się pozorem surowego postrzegacza, na wszystko się krzywić, wszystko nicować, zamiast wad malować osoby — nie mogę. Niech kto chce pisze Komedje lub Tragedje, długie, nienaturalne rozmowy; niech się zdobywa na karczemne koncepta lub tragiczne susy i nudne monologi — i to nie dla mnie.
Więcby mię kto może chciał zrobić Romantykiem — o nie, nie, pomyliłem się — Grammatykiem chcę mówić? — Spierać się o z lub s, o kréski i punkciki?? — nadto mam rozumu, żebym to zrobił. — Jeszcze tu brak tylko żeby mi kto doradził pisać romanse — ale o tém to niema co i mówić.
Już tedy przebrałem wszystkie prawie rodzaje, a dotąd nic prócz powieści, dobrém być nie uznałem; krytyk już widzę marszczy czoło, brwi ściska i gotuje się na nowe zdanie: — Powieści, mówi on, pochlebiają próżnowaniu, żadnej nie przynoszą korzyści, świecą a nie grzeją, słowem na nic się nie zdały. — Nie śmiem tak ważnych zbijać zarzutów; kto ten rodzaj pisma potępia, niech go nie czyta, to najlepszy sposób — Komu jednak dotąd nic złego nie zrobiły, może i Pana Walerego przerzucić. Nie kosztuje on mi wiele czasu, nie życzę też sobie, aby kto chwile pracy poświęcone, na jego czytanie miał obrócić.
Lecz, co za los czeka moją powieść! Tysiąc obrazów oczom się moim nasuwa: półki w sklepach, papilloty na gotowalniach! Tam srożyć się zdaje na Pana Walerego otyły kupiec korzenny, gdzieindziej surowo pogląda introligator, jakby z niego chciał kleić tekturki — Ale nie łapmy ryb przed niewodem, a zacznijmy opowiadanie.


II.
PLEBANIJA.

Kto tak mądry że zgadnie,
Co nam jutro przypadnie?

Kochanowski.

— Poczekaj no Waść, poczekaj, rzekł do mnie jeden z moich znajomych, któremu zabierałem się czytać tę powieść odchrząknąwszy i splunąwszy — poczekaj, powiedz wprzódy w jakim to rodzaju ta powieść?
— W moim własnym rodzaju, to jest według moich prawideł i urojeń, jeśli ci się podoba — napisana.
— To cóś szczególnego, odpowiedział słuchacz, krzycz tylko głośno, żebym nie zasnął.

Zachodziła bryczka w niską bramę plebanii, którą ledwie dostrzedz było można na boku dziedzińca, wśród krzaków gęstych bzu i leszczyny, podjechawszy kilka kroków dalej, uyrzał Pan Walery domek, nie wielki, na wpół w ziemię zapadły, pochylony wiekiem, na którego dachu zielenił się mech tu i ówdzie, chcąc niby starość jego oznaczyć — Przed tém schronieniem świątobliwości wysunięty był trochę na przód ganek, z dwóma, cegłą podpartemi, ławkami. Spojrzawszy na to miejsce, mimowolne westchnienie z ust wędrownika się wyrwało, nie takiego się biédak dziedzictwa spodziewał — Cóż jednak robić? pomyślał sobie, nie my losem, los nami rządzi. W tej chwili pojazd stanął przed drzwiami, z których krokiem powolnym wyszedł Ks. Pleban. Obadwa sobie nieznajomi, choć się w życiu nigdy nie widzieli; iednak, z tego co o sobie słyszeli, poznali się do razu, i po kilku słowach bez związku, które dla kogoś trzeciego caleby były niezrozumiałe, weszli razem przez małe i źle przystaiące drzwiczki do pokoju, którego dwa okna nad samą podłogą umieszczone, złożone z szyb starością pomatowanych i drzewami osłonionych, nie wiele słonecznego przypuszczały światła; tak, że w tym zakącie nie wiele dzień od nocy i wieczór od południa się różnił. Zdaje się tedy, iż bynajmniej z tego powodu Ks. Plebana obwiniać nie można, jeżeli się kładł spać o południu, lub wstawał ku wieczorowi.
Opuszczam tu uwagi nad ponurością miejsca, i uczuciami jakie wzbudzała, a zacznę od opisu pierwszej izby; bo lubię rzecz każdą szczególnie i ogólnie, ze wszystkich stron opatrzyć, jak się o tém czytelnik w dalszym ciągu przekona.
Podłoga więc tej pierwszej izby, chwiejąca się i nadpsuta, pełna była dziur i szczelub, wkoło ścian spaczonych czepiało się stare, wyblakłe, niegdyś żółtego koloru obicie, służące za schowanie na listy i tym podobne szpargały. Niedaleko odedrzwi wznosił się piec starożytny gotycką architekturą z niebiesko upstrzonych kafel, z wierzchu tylko nieco nadwerężony. Na ścianach wśród owego obicia poprzylepiane były listy Pasterskie i Bulle, upstrzone i zakurzone, tak, że się tylko zdala Loco Sigilli pokazywało. Na stoliku przy jednym z okien, stał ogromny czarny kałamarz, wydający się zupełnie jak źródło wszystkiego złego, w którym wiecznie pęcniały trzy nieszczęśliwe pióra, obok leżał brewiarz bez okładek zaczynający się od środka, jeden tom Żywotów świętych strasznie pokaleczony, Agenda, Ewangelije i stare jakieś Kazania — U drzwi na brudnym sznurku wisiał kalendarz z wystrzyżonym w okładkach blankietem, przez który rok z żałośną minką wyglądał — Otóż i cala biblioteka przewielebnego, bo nie liczę dzieł ascetycznych, łacińskich, któremi stoły popodstawiano — Ksiądz Pleban powiadał, że się na nic więcej nie zdały. Po drugiej stronie drzwi stała szafka mieszcząca w sobie kredens, szyby zastępowało obicie w kwiaty, przez którego otwory widział Walery, półmiski, talerze, butelki licznie jakby na konsylium zgromadzone, i ogromne szklenice i kielichy. Na najniższej a przeto prawie próżnej półce, spoczywał drzemiąc kotek, stuliwszy łapki i uszy, okryty lśniącém futerkiem. Dwa więdniejące sérki z kminem dowodziły staranności gospodarza. Na lewo nakoniec były drzwi wpół otwarte do drugiego pokoju — Przychodząc wreszcie do głównego przedmiotu, powiedzieć muszę, że w samym środku pierwszej izby siedział Pan Walery i Ks. Pleban, mało mówiąc, lecz spozierając po sobie dość szczególnie — Przewielebny się krzywił, podróżny nie wiedział w co zadać, jak to powiadają, słowem oba byli w najprzykrzejszém położeniu. Rozmowa wlokła się jak najpowolniej i przerywanie, i już tak dobry kwadrans wysiedzieli, gdy myśl szczęśliwa przyszła do świętej głowy: zapytał, czyby Pan Walery nie chciał przyszłego swego obejrzeć mieszkania? — trudno było odmówić, poszli więc oba, i ja czytelnika po tym domu oprowadzę. Ze wspomnionych drzwi na lewo, weszli do małego pokoiku z alkową, w której stało łóżko pokryte, wypłowiałą i podartą atłasową kołdrą, nad niém wisiało kilka obrazków otoczonych zwiędłymi wiankani i ziołami, z boku było okno równie ciemne jak inne z wiszącą na jednej tylko zawiasie, przed laty zieloną okiennicą. Tuż blisko stała komodka, obok przejście do trzeciego pokoju się ukazywało, którego drzwi szklanne w części zaklejone były kancyonałem na współkę od myszy i plebana używanym. Ztąd znowu wyjść było można do drugiej części domu, gdzie się znajdowała kuchnia i dwa pokoiki przeznaczone dla gościa — Były one ogołocone z najpotrzebniejszych nawet sprzętów, a zarzucone mnóstwem nieużytecznych gratów. W jednym postawiono naprędce kanapkę bez nogi i krzesło bez poręcza, w drugim stolik niemogący ustać na nogach, małą ławeczkę kościelną i dla ozdoby obraz fundatora w pąsowym żupanie, z ogromnym czarnym wąsem. Przez małe okienko widok opuszczonego i zarosłego ogrodu się ukazywał, a przerzedzone krzaki dozwalały w oddaleniu korzystać z widoku gościńca i oddalonego zachodu — Słońce już się było ukryło za czarną chmurą oczekującą go nad zachodem, blada tylko czerwoność i zarumienione w górze ulotne obłoczki okazywały miejsce, w którém zniknęło.
Każdy się domyśla, że mój Walery jest trochę romansowy, a gdzie są tylko zapalone głowy, znajdą się zawsze ptaszki, otoż ledwie się bohater przysiadł na chwiejącej kanapie, z pobliskiego krzaku odezwały się z harmonijnym piskiem wróble, tak miłośnie, tak przyjemnie i narkotycznie, że go uśpiły.
— A to pięknie! przerwał mi znowu wśród czytania mój przyjaciel, tylko cośmy go zobaczyli na scenie, już śpi, to jakiś niedołęga! ale czytaj tylko dalej.

Długa podróż, zmartwienie i znudzenie przyczyniły się także do dobrego snu, z którego tylko wyrywały go jędrne i dobitne, samowładnie panującej gosposi, wyrażenia, i zwady z organistą bardzo potulnego charakteru. Jeszcze się była kolacja do połowy nie przyrządziła, gdy turkot zajeżdżającego pojazdu, obudził gościa, zmieszał Plebana, wytrącił rądel z rąk kucharki, a organistego rozśmieszył i rozweselił. Głos podróżnego mocno zastanowił Walerego — to on! zawołał z radością, i z wyciągnionemi rękoma pobiegł powitać przyjaciela, a po tysiącznych uściskach i radości zobopólnej wprowadził go do gospodarza, który poprawując sutannę, wyglądał przez drzwiczki z miną zakłopotaną. Nastąpiły zwykłe grzeczności i prośba o nocleg, której nie mógł odmówić na pozór uczynny, a w duszy bardzo zasmucony, z przerwania mu spokojności domowej Ksiądz Pleban. Nawykły do samotności, jakiej użycza stan duchowny, do tej gnuśności nieczynnego życia, nieprzyzwyczajony do utrzymywania rozmowy i zachowania się bez nudy w towarzystwie dwóch, lepiej wychowanych osób, przewielebny uszedł korzystając z żywej przyjaciół rozmowy, do zwykłej swojej kompanii — kucharki i organistego.
— Poczciwy mój Antoni! rzekł Walery, czyżem zasłużył na przyjaźń, którą tak dobitnie mi okazujesz?
— Przyjaźń nie patrzy na zasługi, ale na serce — odpowiedział przybyły, a wszystko co ci czynię jest dla mnie obowiązkiem.
— Nadto jesteś dobry; ja teraz wiele potrzebować będę od ciebie: pomocy w sądzie przeciw stryjowi, który zwłóczy oddanie mego majątku, piéniędzy nawet, bo ostatni weksel wracając z podróży mojej w Wiedniu rozmieniłem, i nakoniec, dodał ściskając go za rękę — twego wstawienia się i znaczenia u adwokatów i sędziów, bo bez tego na sądnym dniu chyba, rozstrzygniętoby moję sprawę.
— A cóż sobie myśli ten Wagleer, że nie chce ci oddać należytości, przecież, ten majątek niezaprzeczenie do ciebie tylko samego należy, przecież on był tylko dotychczas jego rządzcą, po śmierci twoich rodziców, przecież masz już oddawna prawo nim zarządzać.
— Przeklęty szachraj! odpowiedział Walery ruszając ramionami, ja nie wiem, co mu się w głowie ubzdrzyło, zwodzi mnie jak dziecko, zwleka, odsyła nakoniec z mojej własnej majętności do tego księdza, który jest jego bratem, zapewne dla tej przyczyny, żebym nie mógł nadto blisko śledzić jego czynności.
— Do czasu dzban wodę nosi, skończy się prędko jego panowanie; ale czy znasz ty dobrze stan swego majątku, żeby cię, oddając go, nie oszukał?
— Jakże mam znać, kiedy już lat cztéry, jak w domu nie byłem, a w tym czasie moi rodzice umarli, i jemu tymczasowo oddali w rządy moje dziedzictwo!
— W piękne się też łapki dostało! rzekł z miną pożałowania Antoni, i nim drugi z odpowiedzią pośpieszył, otworzyły się drzwi z piskiem, ukazał się gospodarz połyskujący od ognia, przy którym siedział, za nim organista ze świécą spoczywającą na lewym boku w przestronnym lichtarzu, i chłopiec w obdartej kapocie na wyrost zrobionej, niosąc talerze cynowe, widelce i inne do wieczerzy przygotowania.
Podniesiono, od czasu dziekańskiej wizyty nietykaną, klapę stołu, nakryto obrus świąteczny — i dano jedzenie. Spodziewam się, że czytelnicy wymagać odemnie nie będą, opisu skromnej wieczerzy składającej się z kaszy ze szwedami i zrazów zawijanych, nie ciekawym jest także dla nikogo, apetyt gości i gospodarza, który przy podanej okoliczności nie zapomniał o sobie i swoim żołądku, a co do dalszych szczegółów tyczących się historyi Pana Walerego, te łatwo było z rozmowy dwóch przyjaciół wyrozumieć.


III.
I DÉSZCZ SIĘ CZASEM PRZYDA.

Półmisków niemam bogatych;
Sliw a kasztanów kosmatych,
Włożę przed osobę twoję,
A przy tém wszystkę chęć moję,
Orzechy, jabłka, jagody,
I lipienie z bystrej wody,
Melon słodki, grono wina,
Leśne rydze i malina
Gruszki, brzoskwinie, ogrodne,
Mléko świeże, piwo chłodne,
I co jedno wieś uboga rodzi,
Tém czcić będę usta twoje.

And. Zbylitowski. Poem. Wieśniak 1600.[1]

Kto odbywał podróże małe czy wielkie, po ojczyźnie, lub za granicą — wie dobrze jakiej przyjemności się doznaje, jadąc w pogodę, z przyjacielem, i po miejscach zajmujących położeniem przyrodzoném, lub historyczném wspomnieniem. Nieme jakieś zadowolnienie, radość wewnętrzna i spokojność duszę przejmuje. Jadąc bez celu spokojniej używamy przyrodzonych i licznie zgromadzonych piękności, które każdy kraj w swoim rodzaju posiada. Zachwycają wędrownika skały Szkocii, alpejskie góry i gaje Włoch i Francyi południowej, czemużby nasze pola, lasy wyniosłe i puszcze zająć nas nie mogły?
Zimny jesienny ranek obudził naszych przyjaciół i przypomniał potrzebę wyjazdu; nim tedy Pleban, świątobliwym zwyczajem śpiący do południa, miał się czas obudzić, lekki powóz Antoniego był na drodze do Lublina.
Tą razą piasczyste okolice plebanii, nie wiele dostarczały piękności; w około drogi wznosiły się zaspy piasku pokryte gdzieniegdzie krzakami czerniejącymi jałowcu, lub jeżyną, grunt kamienisty budził co chwila usypiającego woźnicę i tak jednostajnie, bez żadnego wypadku dojechano do popasu. Karczemka nędzna, pełna wieśniaków i żydów nadto była ciasna, aby mogła w sobie dwóch podróżnych pomieścić, popasano tedy na dworze, gdyż piękny chociaż wietrzny dzień jesienny, dozwalał użyć tej przyjemności — Za karczmą w niewielkiém oddaleniu był młyn zepsuty i mostek, pod którym woda z szumem przepływała, lekko tylko milczące opryskując koło — Po za stawem rosły stare wierzby, a w oddaleniu wśród olszyny i grabów bielił się dom mieszkalny z zielonymi okiennicami i bramą olbrzymiej wielkości — Kilka sztuk bydła pasło się pod lasem, a w gaju powtarzało echo okrzyki pastuszków, przerywane jednostajném uderzaniem młota w pobliskiej kuźni. Długi rząd fur ze zbożem ciągnął się drogą, wieśniacy spali na wozach lub popędzali głośno wychudłe konie, zamykał ten szereg ekonom rubaszny z miną, jaką ta klassa ludzi, będąc bez świadków przybiera, rzekłbyś spojrzawszy na niego, że to jest pan połowy świata — Z jego ust wymykała się para czyli dym fajki, którą w ręku starannie piastował, ogromny kapszuk wisiał u guzika, a czapka na bakier włożona osłaniała mu głowę do połowy — Para tłustych koni zaprzężona była do tego tryumfalnego wozu, którym biegły faworyt ekonoma kierował.

Już się zbliżało ku wieczorowi, nasi podróżni mieli jeszcze do noclegu parę godzin jazdy, kiedy chmura zachodnim pędzona wiatrem, wśród spokojnego się nieba ukazała, powstał deszcz ulewny, a woźnica zaciął konie, żeby się co prędzej skryć gdzie przed ulewą.
Spuszczono firanki u kocza, przyśpieszono kroku koni, ale w tym zapale — oś pękła. Pierwszém staraniem podróżnych było przekonać się, czy karków nie nadkręcili, potém dopiero obejrzano się, czy nie ma gdzie karczmy, a przekonawszy się o zupełnym niedostatku podobnego schronienia zaczęto myśleć nad odwiedzeniem porządnego domu, niedaleko od drogi stojącego, który okazywał dobry byt mieszkańców swoich — Otoczony był ładnym laskiem, ogrodzony foremnym płotem, pokryty dachówką i na wysokiém stał podmurowaniu. Gołębnik, stodoły, altana i w różne kolory malowana studnia, składały wespół z ogródkiem okolicę domu, do którego nasi podróżni obwinięci płaszczami dążyli. Zgraja psów rozmaitego rodzaju powitała ich w sieniach, niezważając jednak na tę przeszkodę posunęli się dalej i już gotowali się na wymówki i grzeczności, gdy wszedłszy znaleźli, samą jedną, młodą, ładną i uprzejmą Panią Leśniczynę — Samego Pana nie było, wyjechał był do lasów na polowanie, ale wkrótce miał wrócić; spodziewano się także tego samego dnia, dziedzica włości tych, od którego Pan Gwintówka, były Leśniczy Królewski, dzierżawił ten folwarczek. Szczęściem nie powiedziano jego nazwiska — Wśród miłej rozmowy z samą panią nieznacznie czas upływał, tak, że ani się spostrzeżono, jak odgłos: hola! iest tam kto? weźcie konia! rozległ się pod oknami.
— To mój mąż — rzekła sama pani, i wyszła go o przybyciu gości uprzedzić.
— Piękną zrobiliśmy znajomość, rzekł Antoni, poprawując przed lustrem chustkę i kamizelkę.
— Miła kobiéta, dodał Walery, wyglądając przez okno.
— I deszcz też czasem się przyda! zawołał piérwszy, jeśii tak miłe znajomości nastręcza.
— Masz słuszność, ale to rzadko z jego łaski takich wesołych chwil użyć można, ale otóż i Pan Leśniczy Gwintówka — Ale....
— Witam, witam kochanych panów! rzekł wchodzący w tej chwili rumiany staruszek z wesołą twarzą, i jeżeli kiedy wolno się cieszyć z cudzego przypadku, to ja dziś rad jestem, bo mi ten miłą nastręcza znajomość. Dwaj moi podróżni zdobyli się także na komplementa i zasiedli do herbaty i kawy. Niczego nie szczędził gospodarz dla gości, cokolwiek ku potrzebie lub nawet wymyślnej służyć mogło wygodzie.
Ciągle jednak niespokojnie oczekiwano dziedzica, który nareszcie nadjechał. W sieniach jeszcze dał się słyszeć z pompatycznym rozkazem; a proszę tam nie zapomnieć o koniach, i wszedł nareszcie do pokoju. Pan Walery cofnął się na jego widok i zmieszał, Antoni przybrał poważny ton statysty, a wszyscy zawołali razem, każdy innym głosem i z innej przyczyny — Pan Wagleer!

Jawnie się tu widzieć daje, że od pierwszego początku nieszczęście krok w krok czepia się mego bohatera. Stryj, od którego uciekał, aby się z nim prawować, stryj, który mu naznaczył mieszkanie u Plebana — stał przed nim. Nie długiego było potrzeba czasu, żeby zmięszanego tém zjawiskiem niespodzianém, otrzeźwić młodziana: uczucie własnej godności, niezależność od stryja i myśl, że mu ten praw stanowić i roskazywać nie może, dodały mu śmiałości; a stryj bardziej może okazał się zmięszanym jak synowiec. Ponura fizionomija Wagleera nabrała żywości, po kilka razy otwierał usta, i odważył się wkońcu zapytać coby tu Pan Walery porabiał.
— Przypadek mię tu sprowadził, odpowiedział z udaną obojętnością młodzieniec, oś w drodze mi pękła —
— A dokądże to Pan jedzie? dodał zmięszany staruszek.
— Do Lublina — mam tam sprawę, którąbym chciał zacząć, i mam honor oświadczyć, że wkrótce odbierzesz Pan pozew.
— Dobrze, dobrze, wybęknął ze złośliwym uśmiechem opiekun, radbym tylko wiedzieć, o co zostanę pozwany.
— O zatrzymanie nieprawnie cudzej własności — rzekł dobitnie, na każdym słowie się zatrzymując Antoni, a śmiałością odpowiedzi zbity z drogi Wagleer, zamilkł. Wkrótce jednak podumawszy cokolwiek, obrócił się do synowca i drżącym głosem, którym jednak chciał śmiałego i spokojnego udawać, zapytał: czyby nie lepiej było przystąpić wprzódy do wzajemnego wytłumaczenia.
— Najchętniej, rzekł Walery, ale przyznam się Panu, iż nie widzę żadnych przyczyn, któreby go upoważnić mogły do zatrzymania mego majątku?
— Więc to jest młody panicz ze Włoch przybyły, szepnął przysłuchujący się Pan Gwintówka do ucha Antoniemu.
— Tak jest, odpowiedział ten natychmiast.
— Młodość Pana, mówił dalej stryj z powagą, pozwala mi wybaczyć, iż jesteś tak krótko widzącym; utrzymywanie jego majątku narażało mię na liczne koszta, przytém piéniądze Panu posyłane, i inne wydatki —
— A intraty? zawołał Antoni.
— Ciężkie czasy, rzekł Wagleer, niby go niesłysząc, wiele mi się bardzo od Pana należy, mój Panie synowcze, chciałem się wprzód skwitować.... a potém.... że.... bo to.... — Gwintówka kiwał ciągle głową, z tym wyrazem, jakby chciał powiedzieć: bajki, bajki, wykręty, psie figle, mospanie.
— Potém o tém, dodał nareszcie gospodarz, czas iść na wieczerzę. Tym się zakończył spór, a mój Pan Walery, cokolwiek spokojniejszy i weselszy, ze wzrastającą nadzieją odzyskania Powijówki, zaczął żywą o swych podróżach rozmowę z Panią Łowczyną — Niezawodnie znudziłbym czytelnika opisując mu razem z opowiadaiącym, Karnawał w Wenecyi, salę dożów, powieść o Marino Falieri, o zaślubinach z morzem, o Rzymskich świątyniach, piramidzie Caja cestia, o Watykanie, o Wiedeńskim Praterze, Paryskim Palais-Royal, Luxembourg, o Londyńskim St James-Park, i tysiącznych innych osobliwościach, które niemało razy każdemu z nas obiły się o uszy; wolę tedy opisać domek, w którym się znajdował mój Pan Walery — Stał on jakem to już powiedział, przy lesie, z tyłu miał ogródek, z przodu dziedzińczyk. W sieni wisiał harap, smycze, sfory, sieci, obroże, torby, trąbki i inne myśliwskie przybory, w kącie stało berło dla ptaka, który przekręciwszy główkę, siedział sobie na drugim końcu. W piérwszym pokoju stał porządnie suknem okryty stolik, na kominku widać było staroświecki zegar, nakształt gotyckiej świątyni, koło niego zaś parę tuzinów figurek chińskich spoczywało. Nad kanapą wisiały obrazy, Stanisława Augusta, Augusta III i Hrabiego Brühl; mały stoliczek w kącie będący, okryty był książkami, których że nie patrzałem, więc jakie były, powiedzieć nie umiem. Na oknach wazony z kwiatami, jawnie dowodziły, że gospodyni je pielęgnuje, bo goździki, heliotropy, róże, hortensije i mirt pełny, były w najlepszym stanie — Z drugiej strony widać było pokój sypialny, do którego posuwać się nie śmiem, ażebym uśpionego gospodarstwa nie pobudził.
Na przeciwnej domu stronie, przy gasnącej świécy, pisał rachunki jakieś Wagleer; dwaj zaś młodzieńcy zasypiali po podróży. Piszący zdawał się natężać wszystkie siły swego umysłu, iskrzyły mu się oczy, na czole wytężały się żyły, ręce drżały z pośpiechu, a ślepy tylko chyba nie dostrzegłby w rysach jego twarzy jawnych dowodów wewnętrznego poruszenia, niespokojności i rostargnienia.
O Lawaterze! ludzie pogardzili twoją nauką, lękali się umiejętności czytania charakterów z twarzy; bali się wyjawienia uczuć; które pokryć usiłują. Lecz bezstronne oko uzna zawsze prawdę twoich wniosków; ograniczone tylko umysły i niedołężni będą utrzymywać, że w rysach twarzy nie maluje się dusza. Pomimo całej sztuki, jakiej człowiek używa do pokrycia i zniszczenia zewnętrznych śladów, swoich uczuć — zawsze one odbiją się w jego oczach i twarzy.
Patrz na tego złoczyńcę, który wyrazem dobroci i życzliwości chce pokryć niegodziwe zamiary, w jego oczach błyszczy stłumiony ślad złości, usta jego uśmiechają się szydersko, i mimo pracy, mimo usiłowań wyjdą na wierzch z pod zasłony obłudy — czarne zamysły.
A w tychże niebieskich oczach kochanki, czyliż twoja dusza nie wyczyta niewinnych uczuć cnoty? czyli jej miłość przez oczy nie przemówi do twego serca?
Ta nieczuła piękność czyliż nie ma w rysach twarzy tego braku uczuć, i zimnej odrętwiałości, która ją bardziej każe czcić jak bóstwo, niż kochać jak człowieka.
— A to co? przerwał mi przyjaciel, któremu to z zapałem odczytywałem, a to jaki ma związek, z powieścią twoją?
— Żadnego, odpowiedziałem zimno. — Cóż to znaczy?
— Jestto zaczęty, szumnym stylem, panegiryk Lavatera.
— Boże odpuść, rzekł ruszając ramionami mój przyjaciel, ale to trochę niezgrabne.
— Nie przeczę, odpowiedziałem i zacząłem czytać co następuje.


IV.
JAK PRZYSZŁO, TAK POSZŁO.

Bije i niżnik panfila,
Kiedy nie świeci.

Kniaznin.

— Więc tedy —
— Bez wątpienia —
— Jak prędko?
— W przyszłym tygodniu.
— To rzecz skończona —
— Zupełnie —
— Sługa Pański, Panie Synowcze, jadę przygotować wszystko na twoje przyjęcie i mocno się cieszę, że się między nami bez prawowania obeszło.
— Bardzom rad temu, i niebawem będę w Powijówce.
— Proszę cię tylko, odpowiedział Wagleer niespokojne nań rzucając wejrzenie, nieśpieszyć się nazbyt z przybyciem, ażebym ja miał czas się ztamtąd wynieść.
— Najchętniej, kochany stryju, parę dni zabawić mogę u mego przyjaciela Antoniego.
— Do widzenia, dodał Wagleer kładąc płaszcz i zapalając fajkę u kominka.
— Upadam do nóg — odpowiedział Pan Walery wyprowadzając go z sieni — upadam do nog.


Pełen pożerającej go niespokojności, przybył Wagleer do siebie, groźnym okiem powitał służących, groźniej jeszcze i zimno przyjął pieszczoty córki swej Zosi, i pobiegł zamknąć się sam na sam z jednym z powierników swoich.
— Pójdź tu, rzekł do niego przerzucając rozsypane po stole papiery, czy chcesz zarobić sporą sumkę za wierne usługi? — Młody człowiek ukłonił się w milczeniu. — Słyszysz mię, dodał głośniej, czy chcesz podrobić ten oblig?
— Postaram się, rzekł znowu chłopiec zacierając ręce i oglądając się w około.
— Odpowiedzże mi stanowczo! krzyknął starzec zaczerwieniwszy się z niecierpliwości.
— Zrobię co Pan każesz, nieśmiało wybęknął młodzieniec, ale...
— Żadnych ale... jakie ale?... co za ale?...
— Nic Panie.
— Także mi mów! a teraz do roboty! oto masz, rzekł oddając mu paczkę papierów, śpiesz się —
— Ale....
— Co tam znowu? wrzasnął ze złością rzucając na ziemię papiery Wagleer i zbliżył się ze ściśnionemi pięściami do cofającego się chłopca — czego chcesz? powtórzył groźno przystępując do niego.
— Chcę, odpowiedział nabierając śmiałości i podnosząc oczy ku niemu, chcę być pewnym nagrody — wiele mi Pan dasz?
— A to co innego, przebąknął rozbrojony Wagleer, zostawszy z kolei oblężonym — bo to widzisz mój kochany, teraz ciężkie czasy; ja ci obiecuję — ja to uważam za rzecz skończoną.
— Ale cóż mi Pan dasz? rzekł słabą stronę spostrzegłszy, zuchwale nastając młody człowiek, co mi Pan dasz?
— Co ci dam.... co ci dam, dam ci tysiąc złotych.
— A na jakąż summę ma być oblig?
— Na 500,000, rzekł nieśmiało Wagleer.
— Więc mi Pan od lej summy musisz dać piąty procent.
Starzec spojrzał na niego z zadziwieniem, jakby uszom swoim nie wierzył i zcicha wyrzekł — Nie dam —
— To ja obligu nie podrobię.
— Znajdę sobie drugiego, rzekł Wagleer udając, że go to mało obchodzi.
— A ja tymczasem, rzekł drugi ze złośliwym i prawdziwie piekielnym uśmiechem, znajdę w sądzie...
— Co ty pleciesz, drżącym głosem przerwał starzec, weź papiery i rób, dam co zechcesz.


Gdy się to działo, Walery bawił u Antoniego, z tą obojętnością i zaufaniem, jakie młodym tylko bywa właściwe — Niedoświadczenie i wyobraźnia pełna stworzonych przez się samą obrazów, których doświadczenie własne nie zmieniło, świat cały przeistacza w rzeczpospolitą Platona. Ale kiedy z wiekiem pozna się ludzi i ich charaktery, kiedy w życiu towarzyskiém nie raz nas własne serce zawiedzie, kiedy smutek i boleść odwiedzą nas kilkakrotnie, innym świat w oczach nam staje. Szczęśliwy, kto mimo przykrości i zawodów, mimo krzywd od ludzi wycierpianych, umie zawsze zachować umysł stały, i zgadza się, że nie cały świat złym został.
Oj morały przeklęte! przerwał mi mój przyjaciel, czy ci już konceptu nie stało, że się niemi łatasz.
Oj kiedy bo widzisz mój bracie, niema co już pisać w tym rozdziale.
— To go kończ.
— A kiedy bardzo krótki?
— Co to szkodzi.


V.
PRZYJAZD I WYJAZD.

Komu w drogę, temu czas.
Precyoza.

Ach! jakże przyjemnie biło serce Panu Waleremu, kiedy zdaleka zobaczył Powijówkę, bielił się zdala dom otoczony ogrodem. Mały kościołek, rzeczułkę i altanę widać było zdaleka. Każde miejsce napawało go tém słodkiém wspomnieniem, które się najmocniej i najłatwiej do lat młodości przywiązuie. Żadne chwile w życiu, tak długo nie zostaną nam w pamięci, jak wiosna jego i otaczający ją urok. Zdajemy się całkiem żyć w przeszłości, a każda przyjemność stokroć milsza kiedy wspomniana, jak kiedy jej rzeczywiście doznawamy. Czas oczyszcza ją, że tak powiem, ze wszystkich ziemskich przywar, staje ona w naszej pamięci w nowe własnego utworu przybrana ozdoby i wśród trosk nawet słodzi nie jedną chwilę, bez niej częstokroć trudną do zniesienia. Najnieszczęśliwszym jest człowiek miłych pozbawiony wspomnień, serce jego i namiętności ciągle do teraźniejszości rzeczywistej przywiązane, dręczą go i przenikają nadto żywemi uczuciami; przeszłość przeciwnie, nie odurza nas, nie nęka, nie zginamy się pod jej przyjemną władzą, ona czule tylko zajmuje i daje czuć czystą i godną duszy człowieka roskosz.
Wszystkie przedmioty, jakkolwiek drobne i mało znaczące, w wyobraźni Pana Walerego łączyły się zaraz z przeszłemi wypadkami; krzyż schylony i mchem okryty stojący nad drogą, płaski kamień leżący na brzegu lasu, ścieszka udeptana po łące, kładka na rzeczułce, zajmowały go kolejno.
Ukazał się wkońcu dom cały z podwórzem i ogrodem, podobny do zrabowanego — tak go dobrze ogołocił z potrzebnych rzeczy stryjaszek. Widać było jeszcze ślady ciężkich i ładownych wozów i ostatki powywożonych sprzętów, a jesienna smutna pora dodawała posępności temu obrazowi. Przy wejściu spotkał ich Wagleer — oczy jego były w dół spuszczone, minę miał zaambarasowaną, tarł ręce i wprowadzał, wprzód baczném okiem rzucając po kątach, dziedzica do jego domu. Zdziwił się Walery widząc z ozdób i potrzeb nawet obrane pokoje, proste i niezgrabne meble zastąpiły wytworne stoły, kanapy i źwierciadła; ale był już u siebie, odzyskał kącik, który jedynie miał z całego świata, widział się w miejscu, gdzie żyli jego rodzice, gdzie się urodził, gdzie uczuł piérwszy raz boleść i roskosz — i mógłże zważać na to?


— Cóż to mi mówisz, chceszże mię jak dziecko oszukać?
— Ja mój panie, odpowiedział na to zmięszany młodzieniec, ja nie jestem oszukańcem.
— Ale ja o tém zapisie i obligu nie słyszałem.
— To nie moja wina.
— Zdaje się być ważny, rzekł sam do siebie Walery, obracając go w ręku, chociaż —
— Co pan chcesz mówić, przerwał szybko przelękniony ukaziciel obligu —
— Chcę mówić, odpowiedział zimno tenże, iż wcale nie rozumiem, z jakiejby przyczyny dług tak ważny, tak wielki, tak długo był tajony, czemu o niém Pan Wagleer nie wiedział, lub czemu wiedząc, nic nie mówił?
— To do mnie nie należy, czekam tylko od pana odpowiedzi, kiedy się mam uiszczenia tego długu spodziewać.
— To być nie może, przebąknął znowu zcicha Walery sam do siebie niezważając na mówiącego, dług tak wielki?
— Ja pana pytam, jak prędko odbiorę co mi należy.
— Nie wiem prawdziwie, rzekł młody dziedzic, wpatrując się ciągle w oblig — musim się prawować —
— Prawować — podchwycił przybyły, nieradzilbym panu, nie wiem co pan zarzucisz temu pismu; bo niewiadomość interessów własnych nie jest wymówką, dodał zcicha cofając się o kilka kroków, zresztą radziłbym panu poszukać, czy niema wzmianki w papierach pozostałych.
— Podyktujże mi, z łaski swojej, datę, ilość i podpis.
— Najchętniej: — Roku 1803 — dnia 15 Maja — oblig na 500,000 złł. pol. bez procentów — podpisany ojciec pański Czesław.... i świadkowie, pan Wagleer....
— Więc Pan Wagleer był świadkiem i nic mi nie mówił! krzyknął rzucając pióro Walery, obracając się do młodzieńca spokojnie czytającego, w tém się cóś kryje.... piekielna jakaś intryga!
— Dyktuję dalej, mówił przybyły — świadkiem drugim podpisany Ks. Pleban z Mirowicz.
— Dosyć, dosyć, rzekł porywając się z krzesła zniecierpliwiony młodzieniec, żegnam pana muszę się udać do moich papierów.
— Do widzenia, odpowiedział pierwszy, chowając oblig, wkrótce będę miał honor zobaczyć go znowu.
Zaledwie drzwi zamknęły się za wychodzącym, strapiony Walery porwał się z krzesła, bledniał, czerwieniał i żywym chodził krokiem, tłumem nasuwały mu się myśli, widział już całą przestrzeń świata otrętwiałą dla siebie, widział się przymuszonym do twardej pracy, do ulegania cudzym wymysłom, i do tego smutnego stanu zależności, który życie obrzydzić może — Ale promyk nadziei zajaśniał w jego głowie, rzucił się do kantorka, dobył papiery i zaczął je przeglądać. Pierwsza paczka zawierała jedynie same inwentarze, tę odrzucił na bok; druga regestra, i ta poszła nieczytana, nareszcie kilka paczków samych listów wzbudziło jego ciekawość, rzucił się na nie z ciekawością i zgłodniałą niejako żądzą.

Mijały w tém zatrudnieniu niepostrzeżone godziny, a młodzieniec jakby przykuty, rospatrywał ciągle te szpargały z mocném zajęciem, czasem tylko długi knot u świécy, lub zegara bicie przerwały na chwilę uwagę, ale wkrótce wracał nanowo do miłego zatrudniania.
O pierwszej prawie po północy nagle zerwał się z krzesła, rzucił papiery opodal, uderzył się w czoło i westchnął, jakby chciał powiedzieć: „już po wszystkiém!„ Raz jeszcze potém spojrzał na ten urywek listu i przebiegł oczyma co następuje:
„Małe długi łącząc się z procentami, jakie od nich płacić trzeba stanowią w pewnym czasie summy niepodobne do opłacenia. Radzę ci zatém zaspokoić Pana Truszkę, któremu już i tak winieneś dosyć, Panie Bracie; mówił mi on, że zechce wkrótce, ażebyś wszystkie kwity na jeden summatim oblig zredukował — Jużeś mu winien do cztérykroć, a z czasem i do pięciu dojedziesz.„
Podpisany był Wagleer na tym urywku, i nie mogło być lepszego i piękniejszego dla przeciwnej strony dowodu, jak ten list; w kilku nawet regestrach znalazł wzmiankę o tym długu, i siadłszy Pan Walery do stolika zaczął rachunki. Z boleścią serca ujrzał po odtrąceniu długów, ledwo do stu tysięcy zredukowany majątek: — Tak! pomyślał sam w sobie, muszę ustąpić bez szemrania, z kawałka ziemi, który już przestał być moim.


Pierwszego dnia po wyjeździe młodego dziedzica z Powijówki, dążącego do Warszawy zaciągnąć się do wojska, bryka którą jechał stanęła na noc w karczmie nad samym lasu brzegiem. Wysiadł z niej Walery i wszedł do pierwszej izby. Na kominie spory palił się ogień, kobiéta nie zbyt przyjemnej postaci siedziała na ławie kołysząc nogą dziécię będące w kołysce, zawieszonej na sznurze u banta. Gospodarz, jak łatwo poznać było można, wysłużony żołnierz; rąbał drwa tuż przy drzwiach, służąca niepozornej postaci obierała na drugim końcu ławy kartofle a spory chłopiec drzemał za stołem.
— Antku! zawołał gospodarz spostrzegając podróżnego, zaświeć jegomości świécę do alkierza. Jeszcze raz ciekawém okiem rzucił Pan Walery po tej izbie, gospodyni od stóp do głów go oglądała, gospodarz obojętnie przyłożył drewko na komin, a Antek przecierając oczy wyniósł świéczkę, zapalił ją u ognia i zaniósł do alkierza, dokąd poszedł i nasz podróżny i siadł za czystym i świeżo zmytym stołem. Nie daleko od niego stało łóżko okryte pierzyną, nad nim wisiały zadymione obrazki i krzyżyk, dalej zaś nieco, mundur, czapka, zardzewiały pałasz, krucica i kilka wianków od Bożego Ciała, na pobielonej zaś desce u sufitu był wykopcony krzyż dla odpędzenia złych duchów.
Oczekując skromnej wieczerzy siedział nasz podróżny nad stołem, a korzystając z ciepła i spokojności przerywanej tylko uderzaniem siekiery, drzémał lub się przebudzał. Po chwili ustał odgłos rąbania i gospodarz z niskim ukłonem, niby dla zobaczenia czy wszystko jest w porządku, wszedł do izby. Z początku jednogłosowa, poźniej coraz żywsza zawiązała się między niemi rozmowa. Nieszczęście jest towarzyskiém, ono częstokroć nie zważa, komu się wynurza; potrzeba przelania swojego smutku i podzielenia go z kimkolwiek, zaciera różnicę stanów, i Pan Walery mimowolnie prawie opowiedział swoje nieszczęścia gospodarzowi.
Ale jakże się zdumiał, gdy ten nabierając powagi, odchrząknąwszy zaczął te słowa mówić stentoryjskim głosem.
— Mnie mój panie, cierpliwie biédę znosić nauczyły przeciwności, ten mundur, którym okryty, narażałem się na tysiączne niebezpieczeństwa, widział nieszczęścia których doznałem, był świadkiem, żem je cierpliwie znosił. Służyłem ojczyźnie bez nagrody, i w tém nie skarżę się na losy, bom jej powinien był bronić, byłem sławny, dziś jestem zapomniany, ale i w tém nie ma nic przykrego, wolę spokojne zapomnienie, niżeli burzliwą pamięć.... Jestem... — Tu szelest przerwał mu mowę, Pan Walery się obudził i senne ustało marzenie.
— Albożto był sen? zapytał znowu mój przyjaciel przerywając mi czytanie.
— Tak jest.
— To czemuż wprzódy tego nie powiedziałeś?
— Bom chciał utrzymywać w zawieszeniu... ale potém o tém, kończę zaraz ten rozdział.
Wszystko było tak jak wprzódy, odzywała się ponura narodowa piosnka nad kołyską, w której przyszłe matki spoczywały nadzieje, gospodarz drwa rąbał, a Antosiek ponurym głosem rozmawiał ze służącą.


VI.
ROK CAŁY.

Mówisz, że ludzie w zamiarach niestali,
I że za łatwo rządzić sobą dadzą,
Że lubią zostać pod kobiécą władzą?
— Wszak i Herkules zgnuśniał przy Omfali!

Dway bracia, Kom. 1830.

Pomimo całej płci naszej zalety,
My — rządzim światem, a nami — kobiéty.

Krasicki.

W kilka dni po zdarzeniu tylko co opisaném, Walery bawił już u przyjaciela Antoniego. Prośby jego i siostry zniewoliły go do zostania, na rok cały.
— Odwlecz twój zamiar, mówił do niego Antoni, będzie czas jeszcze służyć w wojsku, uważaj się tu jak w domu.
— Zostań Pan, mówiła piękna Julja, a Pan Walery mimowolnie się rumienił, będziemy się starali osłodzić mu pobyt w tém miejscu.
— Mój bohater nie w ciemię był bity, i doskonale znał Zoroastra naukę, który każe nie tylko ludziom, ale nawet drzewom i kamieniom dogadzać; jakże tedy miał odmówić prośbie Pana Antoniego, a tém bardziej — Panny Julii?
Nazwałbym go głupiusieńkim, gdyby był ich rad i prośb nie słuchał, ale i na moje i na jego szczęście, a na pożytek czytelników, uległ, prawie nic się nie spierając — i w tém, mojém zdaniem, dobrze zrobił. Miejsce było piękne, gospodarz uprzejmy, sąsiedzi mili, i czegoż było więcej potrzeba do przyjemnego pobytu w tem ustroniu, które wdzięki Julii przyjemniejszém jeszcze czyniły. Nie wiem, czy umyślnie, czy przypadkiem, czy z nadprzyrodzonych jakich przyczyn mój Walery rozkochał się śmiertelnie w siostrze przyjaciela, a że ta okoliczność bardzo czas popędza, upływał on jak najprędzej i najmilej. Wkrótce przybyły, stał się zupełnie domowym; stary Kapitan, Stryjenka, Ksiądz Pleban, Pan Antoni, Julja i stary Komissarz Pan Rubryka, spoufalili się z nim zupełnie i polubili go wszyscy; z każdym albowiem, szczęśliwém swego charakteru ułożeniem, umiał się zgadzać. Z Kapitanem rozmawiać musiał o dawnych dziejach, i słuchać pochwał rycerzy dawno w grobie i niepamięci pogrzebanych, lub piękności, które od tego czasu straciły powaby, a nabrały marszczków. Trzeba było widzieć, z jakim zapałem udawał stary żołnierz odgłos armat, szczęk bron muzykę wojskową. Stryjenka ze zwykłą sobie powolnością robiąc pończoszkę, opowiadała mu dzieje swojej młodości, świetne czasy cztéroletniego sejmu, opisywała ubiory kobiét, łaskawość Króla, który ją był w rękę pocałował, nakoniec konkury Kasztelanica Płockiego, a z tego łatwo przechodziła do wyliczania aptecznych sekretów i sposobów robienia konfitur. Ksiądz Proboszcz lubił z Walerym grać w warcaby, ożywiając stygnącą grę jakim strzelistym uczuć wylaniem, lub skargą na złe czasy, w których księża coraz mniej władzy mają. Rozczulał on się opowiadając o Jezuitach, o świętej Inkwizycii, o stosach na heretyków, i użalał się, że palenie niedowiarków wyszło już z mody.
— Mój Boże! mówił on często wzdychając, lepsze to były czasy, kiedy Jezuici tron Polski podtrzymywali, a Królowa sama upartego heretyka spalić kazała. Dziś ledwie gdzie klątewkę rzucie można, a i to coraz trudniej! — Kończąc te i tym podobne wykrzyki częstokroć przed skończeniem partii usypiał, a Walery się oddalał. Pan Antoni często także zabawiał się ze swoim gościem, razem polowali, jeździli konno, oglądali szczegóły gospodarskie, z nim często stawał na przesmyku wśród zimnego jesiennego wiatru, lub rzęsistego deszczu, dla jego przyjaźni parę razy mało z konia nie zleciał, raz w browarze tylko co się w braże nie skompał, a to wszystko byle ludziom dogodzić — tak każą prawidła Zoroastra. Umiał on także przypodobać się Panu Komissarzowi Rubryce, który częstokroć szerokiemi słowy mu opowiadał, swoje wypadki z czasów rewolucii: jak się przed kozakami pod gałęzią klonu ukrywał, jak uciekając, podobny do Gierarda Tassoniego, wpadł w błoto po uszy, jak się kochał w pannie Klarze, jak los odebrał mu kochankę, a kozacy dali batogami, jak z wicinami pływał do Gdańska i t. d. i t. d. Wszystkiego tego cierpliwie słuchał Pan Walery; czasem też dla ożywienia rozmowy nucił dawne piosnki przygrywając na skrzypcach Pan Rubryka, i udawał tańcującego poloneza, chodząc po swoim pokoju. Lecz nad wszystkie wymienione osoby, milsza była gościowi Panna Julja. Z nią w pięknej roku porze chodził na odlegle przechadzki, a w jesieni, kiedy jednostajne mgły i chmury zasuły niebo, kiedy liście z drzew spadały, siadywał przy kominku.
Z przyjemnością błądził po lasach Pan Walery, a jak to prawie zawsze się zdarza, kiedy umysł niczém ważniejszém nie był zajęty, wpatrywał się dumając w czerwieniejące listki osiny, zżółkłą topolę lub brzozę i posępnie zieloną jodłę. Przyrodzenie albowiem mało tych zwykło zajmować, których życie jest nieprzerwaném pasmem zdarzeń, silnie na umysł działających i porywających z sobą wszystkie władze człowieka; ono tym tylko skarby swe i piękności odkrywa, którzy w nim szukają pociechy i oddać mu się mogą. Dusze do ziemi przykute najmniej ziemskich przyrodzenia powabów kosztują, gdy tymczasem mała liczba ludzi żyjących w przyszłości i umiejących czuć przyjemności umysłowe, napawa się wdziękiem natury, jako godnym zastanowienia człowieka.


VII.
ROK 1724.

I już ksiądz związał ręce nowej pary,
Goreją gmachy światły rozlicznemi,
Gną stoły srébra i potraw ciężary.

Niemcewicz.

Jednego z zimowych wieczorów, które na czytaniu zwykle przepędzano, Pan Walery wyszperawszy w bibliotece jakiś zbutwiały foljał, wnosił, ażeby można było przeczytać jeden przez niego wybrany kawałek.
— Czyś oszalał? zawołał Antoni, czy nie masz nowych książek, żeby stare z kątów wywlekać.
— Dni Pan temu pokój, rzekła Julja, chyba nas Pan chcesz pousypiać.
— Przepraszam, zawołał Pleban i Stryjenka, stare księgi są bardzo szacowne.
— Czy nie opis jakiej bitwy, zcicha dodał Kapitan sam do siebie siedząc u kominka, jeżeli tak — to słucham.
— Nie, odpowiedział Walery, jest to opisanie wesela.
— Któżby się tego w starej książce spodziewał! rzekła Julja.
— Ja myślałem, dodał Antoni, że to może co o Czechu i Lechu!!
— Zaczynam tedy, przerwał Walery nieco podniesionym głosem, jest to: Opis wesela Zofii Sieniawskiej, Kasztelanki Krakowskiej, z Denhoffem Wojewodą Połockim, Hetm. W. Ks. L. odbytego we Lwowie, roku 1724.[2]
„Od kilku tygodni przed naznaczonym na obrzęd weselny dniem, czyniono w Zamku Lwowskim liczne do niego przygotowania, a 28 Lipca nadjechała Pani Krakowska z córką z Lublina, wstąpiwszy wprzódy do męża swego bawiącego w Szkłowie, i używającego tam wód, ku poratowaniu zdrowia. Udała się naprzód do pałacu swego na przedmieściu Halickiém będącego, gdzie przybył zaraz z odwiedzinami Wojewoda Podlaski H. P. K. od tygodnia już tam bawiący, z Księciem Starostą Spiskim. Po południu udała się do Zamku z córką i Księciem, aby nowe względem przygotowań wydać roskazy. Powtórnie baczna Pani Krakowska nazajutrz równo ze świtem zanieść się kazała w lektyce do Zamku, gdzie do dziewiątej rannej bawiła, i mnóstwo ludu chcącego się przygotowanym wspaniałościom przypatrzyć, puszczać kazała. Godziną przed przybyciem Pana młodego dano znać, iż na południe stanie we Lwowie, a zebrani wojskowi i urzędnicy na milę blisko spotkać go wyjechali, i w poczcie 500 koni odprowadzili aż do pałacu, gdzie został na obiedzie, a po nim do mieszkania swego w domu Łosiów się udał. Nadjechał dnia tegoż w licznym poczcie karet i dworzan Potocki Marszałek Trybunału z Deputatami, Kasztelanem Podlaskim, i Starostą Halickim, także Pan Krakowski incognito ze Szkłowa powrócił i w pałacu nocował. Przybył pięknie umundurowany Reiment piechoty pod dowództwem Ellerta z Chorągwią, Grenadjerami i muzyką, na straż do zamku, za nim Dragoni pod dowództwem Krupińskiego, pięknie ubrani, ze Sztandarem, kotłami i bębnami, ustawili się w przeciwnej stronie pierwszemu, przeciwko zamku. Nazajutrz (30 Lipca) Państwo Krakowskie z nowożeńcami do pałacu się przenieśli, gdzie od mnóstwa zewsząd przybywających osób odbierali wizyty.
„Ale czas choć znaczniejsze w mieście uczynione przygotowania wymienić. Dwie bramy tryumfalne wzniesione były z dwóch stron zamku: piérwsza na 50 łokci wysoka wystawiała geniusze miłości i pokoju z rószczek oliwnych, wśród których Król August II wjeżdżał. Łaciński napis sześcio-wierszowy, przeznaczony był na pochwałę spokojnego Króla. Druga brama równa piérwszej wysokością, zupełnie jej była podobna w ozdobach, z tą różnicą, iż na drugiej stronie herby Sieniawskich się ukazywały. Tuż będącą kancellarję Grodzką, zamieniono w portyk okryty napisami stosownemi do okoliczności. Od niego zaś z boku przy officynach ciągnął się umyślnie sporządzony amfiteatr dla gości, aby z niego sztuczne ognie oglądać mogli, był zaś wyższy o sześć łokci nad mury miejskie, a ciągnął się aż do galeryi przed zamkiem będącej. Malowane na płótnie słupy i arkady go zdobiły, ganek zaś wybito zewnątrz pąsowym suknem, a z drugiej strony Zamku ustawiono kolumny ze stosownemi napisami i malowaniem, przeplatając je umyślnie sadzonymi drzewami, wszystkie oraz galerje i amfiteatr gęsto poprzybijanymi świeciły się lampami. Dragoni, Grenadjerowie i piechota zajmowała miejsca na wschodach i dziedzińcu, czyniąc wartę w około zamku. O trzeciej z południa licznie we wspaniałych powozach zjeżdżać się zaczęli goście, a Wojewoda Połocki z mnóstwem dworzan, wojskowych i pachołków, o szóstej dopiero wyjechał z pałacu, aby się udać do zamku. Zaledwie początek tego pocztu stanął w miejskiej bramie, na wieży Ratusza, ozdobionej Chorągwiami i Proporcami, ozwały się trąby i kotły. Postępowało dwa tysiące koni wśród miasta i zajeżdżało na zamek wśród wrzawy muzyki, a za nimi kończyli wjazd przedniejsi Senatorowie, Wojewodowie i Hetmani. Pan młody siedział na przepysznym siwym Tureckim koniu, na którym siedzenie, cenione do tysiąca czerwonych złotych, od złota i drogich kamieni połyskiwało; ubrany był w litą, bogatą delją. Po bokach miał trzydziestu sześciu szlachty pokojowej w pąsowych ze srébrem kuntuszach i żupanach atłasowych błękitnych, a koło konia jechało dwunastu pagików z turecka w aksamitną od złota i srébra barwę przybranych. Pani Krakowska powitała z galeryi Pana młodego, a armaty piérwszy raz słyszeć się dały; czekali na pokojach zebrani goście, od których powitany, pozdrowiwszy ich wzajemnie, został Pan młody. Że się w owych czasach nie bez długich mów i próżnej deklamacii obejść nie mogło, zaczęli, Wojewoda Krakowski i Ruski długie oracje, które z powszechną radością w przeciągu dwóch godzin się skończyły. Przeczuwały głodne żołądki, że uczta była blisko, jakoż, zaledwie Wojewoda Ruski ostatnie dixi wyrzekł, odezwała się muzyka i goście ruszyli do górnej sali. Najprzedniejszy stół zastawiony był w kształcie ogrodu w kwatery z cytryn i pomarańcz, do tego usiedli nowożeńcy z Arcybiskupem Lwowskim, Nominatem Chełmskim, Ks. Krakowskim i Wojewodą Ruskim. Zapomniał nasz pisarz o stroju Panny młodej, ale zkąd inąd dowiaduję się, że zwyczajem tych czasów okrywała ją suknia modra złotem przetykana i obszywana sznurami pereł i szmaragdów, drogie noszenie z dyamentów i innych drogich kamieni połyskiwało na szyi, u rąk złote miała forboty czyli koronki, na głowie małą u ślubu zażywaną koronę w liście mirtowe kształtnie zrobioną i również mnóstwem kamieni ozdobną. Pod nią stary naddziadów naszych zwyczaj umieścił godła dostatku: chleb, sól i piéniądz, które od niepamiętnych czasów zawsze pannom młodym pod wieniec lub koronę kładziono. Oświecono mnóstwem lamp i pochodni miasto, tłumy ludu otaczały zamek, rozlegały się gęste z ręcznej broni i armat wystrzały, obchodziły po zastawionych w całym zamku stołach wychylane zdrowia, które z dolnych pokojów, dla słabości nieprzytomny, Kasztelan wnosił, a na górze spełniano. Nie brakło na muzyce, którą jednak zagłuszały wystrzały i tumult przytomnych, ustawiono bowiem dla niej umyślnie, po nad bogatym kredensem, trzypiątrową galerją. Na piérwsze danie ozwała się dobrana muzyka Wojewody Połockiego, na drugie Hetmańska, na trzecie włoska z wybornemi śpiewakami, którzy wiersze godowe w językach, włoskim, łacińskim i polskim odśpiewywali. Zaledwie ruszono od stołu za danym znakiem zapalono sztuczne ognie, wystawujące herby państwa młodych i rozliczne inne przedmioty, trwało to do dwóch godzin, po czém nastąpiły tańce do dnia białego przy włoskiej muzyce, a goście porozjeżdżali się nakoniec do mieszkań swoich.
„Dnia 3i Lipca o godzinie szóstej z wieczora, zjechali się dopiero goście do zamku, dokąd Pan młody, z podobną jak dnia poprzedzającego wspaniałością, przybył na gniadym Tureckim koniu. Uczta podobnie trwała jak wprzódy, stoły przepysznie zastawiono, ukazały się fajerwerki, a tańce polskie zakończyły dzień drugi. Nazajutrz chcieli zgromadzeni goście ofiarować państwu młodym podarunki, lecz delikatnie tego odmówiono. Dnia 3 Sierpnia Wojewoda Połocki wydawał ucztę w zamku; oświecono nanowo całe miasto, poustawiano słupy z licznemi wizerunkami i napisami; ganki, amfiteatr, okna, słupy, ratusz i poczta okryte były miljonami gęsto pozastawianych świateł i obrazami z łacińskiemi godłami. Nadjechała z pałacu Kasztelanowa w karécie sześciu końmi ciągnionej, ubranemi w aksamitne ze złotą frendzlą pąsowe szory; koło powozu szło z pochodniami sześciu lokajów i dwóch paziów w sutej liberyi, z białemi piórami na kapeluszach, także dwu pachołków od stóp do głów srébrem okrytych. Odzywała się muzyka i wystrzały, a lud zalegał ulice i dachy nawet, taka jego mnogość była. Znaleziono już przepysznie zastawione stoły potrawami i różno-farbnemi cukrami; piérwszy od wejścia w kształt miesiąca, drugi nieco bliżej okien. Na tym ostatnim wyrobiona była gwiazda, której górny promień utrzymywał Genjusz z herbem Kasztelana Krakowskiego, a inne pomiędzy zastawione złociste półmiski rozchodziły się. W innej sali był stół trzeci w kształt herbu Śreniawy, do którego nim usiedli Ojcowie Jezuici, oddali Panegiryk w szumnych zawarty wyrazach, napisany przez Mowcę Zgromadzenia (Orator Collegii) na pochwałę nowożeńców i zacnych gości. Brakło tylko do solennego obchodu dysputy, jakoż i tę O.O. Jezuici wyprawili, wyprowadzając w szranki wymowy fanatycznej, Nominata Chełmskiego i Ks. Kupińskiego Członka Kapituły. Nastąpiły liczne zdrowia, i wino rynnami lać zaczęto dla pospólstwa — „Co tu za konkurs, powiada Pułaski, różnego ludu z wiadrami, konwijami, czapkami i kapeluszami, cisnął się, wypisać trudno — Rozdano także kilka beczek żołnierzom, a okrzyki radośne, poprzedziły wspaniałe ognie sztuczne, po których, gdy spłonęły kolumny, herby w powietrzu pozawieszane i godła, dano ognia z armat i wszyscy odjechali do siebie.”[3]
— Śliczne! przedziwne! zawołał Pleban, przecierając oczy, gdy Pan Walery czytać dokończył.
— Podobne bardzo do uczt za nieboszczyka Króla, dodała stryjenka.
— A cóż! i nie przyszło do bitwy? wrzasnął przebudzony Kapitan, a śmiechy rozległy się po pokoju.



VIII.
WAŻNE ODKRYCIE W BREWIARZU.

Często tu prawda czynią, jakby mię kochali,
Nieraz łagodném słówkiem serce obłąkali,
Ale to nie jest miłość....

Brodzinski.

O przyjaźni! miłości! niema was na świecie,
Wy lube sny mej duszy, nazawsze nikniecie.

Felinski. Barbara.

— Bądź zdrów Panie Antoni, pobyt w twoim domu będzie mi pamiętnym na zawsze — Upadam do nóg Pani — Żegnam cię księże Plebanie — Pamiętaj o przyjacielu, kochany Kapitanie — Nie zapominaj o mnie Panie Rubryka — mówił, wybierając się do stolicy, Pan Walery, i pełen smutnych myśli kłaniał się jeszcze z daleka żegnającym go osobom. — Pośpieszaj! wołał na furmana, ażeby się co prędzej wyrwał z miejsc, które go tak silnie do siebie przywiązywały — Wyraz pośpieszaj, podbudził woźnicę, ruszył tedy, i na szerokiej drodze zawadził o ogromną brykę płótnem okrytą, tak, że oba powozy po kilku poruszeniach wywróciły się. Piérwsze słowa, które odurzony upadkiem usłyszał podróżny, były przekleństwami wiozącego żyda i całej trupy aktorów, leżącej w rowie. Kobiéty przerażały cieniuchnym i piskliwym głosem, skowyczaly delikatne pieski, płakały dzieci, mężczyźni popędliwie łajali, a żyd rospaczał.
Wywrót ten niespodziany rozliczne grupy potworzył na gościńcu — Antreprener w hiszpańskim płaszczu i bobrowej czapce przywalony był od bufona całej trupy w ogromnym fraku bardzo starej mody, jęczał pod niemi obydwóma dziesięcioletni chłopczyk, nadzieja wszystkich, wyrzekając na starego śmieszka, który się z miejsca podnosić nie chciał, utrzymując, że mu tak bardzo dobrze. Panna Delicja, którą bardzo komicznie żydek trzymał w swoich objęciach, udawała omdlałą, z wielkim śmiechem przytomnych — Lukrecja zaś, którą stos poduszek przywalił, żaliła się na nieład ubiorze, i niezgrabność woźnicy. Figaro jedną nogą był w błotnistym rowie, drugą na drodze i ze strachu słowa wymówić nie mógł. Ogromna kortyna jedną połową napisu: Ridendo, padła na pęk szpad i mieczów, a Castigat mores (o niefortunny wypadku) leżało — na kolanach najpiękniejszej z Aktorek. Sztylet wpadł do czapki żydowskiej, róż zarumienił kałużę, dekoracje usłały ziemię — słowem widok tego pobojowiska najtwardsze serce poruszyłby do — serdecznego śmiechu.
Powoli wszystko przychodzić do siebie zaczęło, a Pan Walery z kwaśną miną wydobywszy się z pod zwalisk swej bryki, odchodził na bok, gdy mu wpadł w oczy pojazd, w którym siedział — Ksiądz Pleban zniecierpliwiony, iż mu zawalono drogę. Ale cóż to nowego uderzyło oczy podróżnego? — Jego świątobliwość jechała z ładną, ale bardzo ładną panienką. Gdyby też nie to, zapewneby Walery nie pobiegł tak chyżo, powitać tego, od którego przed rokiem uciekał — Gdyby nie to, że ładna, świéża, rumiana twarzyczka ukazała się z za firanek, nie byłby przypomnieniem znajomości trudził przewielebnego ojca. Niski ukłon i śmiały rzut oka z sutanny na białą sukienkę, był zaczęciem, na które tonem nieukontentowania, dosyć rubasznie odpowiedział ksiądz Pleban.
— Chciałbym odnowić dawną znajomość i przypomnieć mu pokrewieństwo....
— Zwarjowałeś ze swojém pokrewieństwem! zawołał przewielebny, który ciągle brał mówiącego za aktora, ja z wami, ludźmi rozwiązłego życia, nie mam ani stosunków, ani znajomości, ani pokrewieństwa. Idźże sobie Wacan precz. — W innym razie tak ostra odpowiedź, obraziłaby młodziana; ale kiedy miał głowę nabitą ładną, sąsiadki księdza Plebana twarzyczką, nie zważał na ofuknienie i mówił dalej.
— Wszakże ja do tych aktorów nie należę, jestem Walery.
— A to co innego, rzekł udobruchany Pleban, błąd swój poznając — najniższy sługa Wacana, cóż tu porabiasz?
— Jadę do Warszawy — a ksiądz dobrodziej?
— Jadę do Lublina, odwieźć moją synowicę do Bernardynek — do klasztoru.
— Jakto? do klasztoru? zawołał nieumiejąc pokryć swego zadziwienia Pan Walery.
— Tak, do klasztoru, rzekł zmarszczywszy się Pleban, który uważał za rzecz w świecie najsprawiedliwszą, zamykać mimowolnie młodą ofiarę między cztéry mury, nie dać jej użyć ani przyjemności towarzyskiego życia, ani słodkich uczuć miłości.
Nastała chwila obustronnego milczenia, ksiądz poprawił się na siedzeniu i niby niechcący zasunął firankę od strony Zosi, i dodał zwolna, spoglądając przed siebie — Tak, do klasztoru.
— Jedną więc drogą jedziemy, odpowiedział Walery, mój pojazd cokolwiek wygodniejszy, nie mógłżebym do siebie prosić?
Biegły rachmistrz dójdzie od razu dla czego o to prosił, chciał bowiem bliżej się przypatrzyć ładnej kuzynce, ale ksiądz Pleban bardzo prędko odpowiedział — Chętnie, chętnie, i wnet zaczął wysiadać — Ot sam nie wiem, rzekł później, czy ją wziąć z sobą do pojazdu, czy nie, żeby Panu nie zawadzała.
— Co? zapytał uradowany Walery, myśląc, że mowa była o panience — o czém ksiądz dobrodziej mówi?
— O książce do nabożeństwa, odpowiedział Pleban — Można, można, rzekł zaambarasowany Walery, nieśmiejąc się przymówić o panienkę — A ty, dodał przewielebny do Zosi, pojedziesz sobie sama, zasłoń tylko firanki — Biédna dziewczyna, pomyślał westchnąwszy nasz podróżny i siedli do pojazdu, a w parę godzin stanęli w Zawieprzycach.
To miejsce od powieści Bronikowskiego, nowego nabrało zajęcia[4], chociaż i samo położenie bez wspomnień nawet potrafiłoby zwrócić uwagę. Piątrowy pałac stojący na tarasie, panuje nad płynącym u stóp jego Wieprzem, dwie wielkie jodły sięgają okien piérwszego piątra. W oddaleniu ukazuje się ogród otoczony murem, krzyż odbijający promienie słońca nad mogiłą Greków, wielki dom zajezdny, młyn i most. Tratwy płynące rzeką, porozrzucane folwarki, nieprzejrzane łąki, i lasy siniejące zdaleka, składają piękne tło tego obrazu. Pleban zapakował znowu Zosię do bryczki, a sam ze swoim Brewiarzem i Walerym siadł do pojazdu. Z początku, czy to ze zwyczaju, czy też z próżności odmawiać zaczął nieszpory z gorliwością tak mocną, że go ta wkrótce o sen przyprawiła. Zamknęły się świątobliwe oczy, ruszały się jeszcze mimowolnie usta, nareszcie Brewiarz upadł z kolan, a głośne chrapanie słyszeć się dało. Towarzysz jego spoglądał długo ciekawém okiem, to na Plebana, to na Brewiarz, i chęć go wkońcu wzięła, przepatrzyć ten foljał; łacina szkolna jeszcze mu była nie ze wszystkiém wywietrzała z głowy, a ciekawość wrodzona wszystkim ludziom pobudziła go do śledzenia obrazków, zakładek i mnogich zawartych tam papierków. Nie można ganić memu podróżnemu, że odczytywał te szpargały, cóż bowiem tajnego mieć może księga do Plebana należąca? — cóż innego zawierać może nad wyjątki z kazań, notatki textów, lub obrazki —? Z tém wszystkiém było tam coś więcej jeszcze — kawałek listu służący za zakładkę — Ciekawie pochwycił go Walery, ale zaledwie wierszy kilka przeczytał, zachmurzyło się jego czoło, i z pogardą rzucił wzrok na spoczywającego księdza. Rzucił potém Brewiarz, porwał powtórnie urywek, przeczytał znowu i schował do kieszeni. Jeżeli czytelnicy moi, równie są jak mój bohatér ciekawi, mogę im tu ten kawałek listu przytoczyć.

„Die 4.Septemb.
„Kochany Bracie.

„Wygnaj wszelką obawę ze swego serca, mój zamiar nadto był dobrze ułożony i skombinowany, aby się kiedy mógł wydać. Oblig tak podrobiono paradnie, że i licho tam fałszu nie dostrzeże; a potém wyznaj, że mój synowiec nadto ma mało przenikliwości, ażeby tego doszedł. Trzymam teraz Powijówkę pod pozorem kupna od Pana Truszki, i nikt mi w tém nic zadać nie może. Waść się tam tylko Mości Księże nie wygadaj, a list ten spal prędko..„
Na drugiej zaś stronie było dopisano:
„Jeślibyś się gdzie spotkał z Walerym, bądź dla niego grzeczny; Zosię co najprędzej pakuj do Bernardynek, bo już tu miłostek jakichś dostrzegam.“
O! jakąż burzę w sercu ufném Walerego, sprawił ten listu urywek, jakże popsuł jego mniemania o ludziach, i okazał mu jawnie, że nie takiemi są, jakiemi się wydają. Prędzej czy później doświadczyć tego musiał; ale czyż można było smutniejszy mieć dowód, nad przekonanie o zdradzie własnego stryja. Długo te myśli mięszały się w jego umyśle, a dobre jego serce przyjąć ich nawet nie chciało. Im bardziej się zastanawiał, tém mniej mógł pojąć, ażeby żądza nabycia majątku, do tego stopnia mogła zaślepić człowieka. Ale wtém pojazd stanął przed rogatką w Lublinie, towarzysz podróży ocknął się ze snu, złożył Brewiarz i poziewając spoglądał na bryczkę z Zosią w tyle idącą. Postępował zwolna pojazd pomiędzy dwóma rzędami, błotnistych, okopconych i brudnych domów: aż nareszcie wjechali do miasta ulicą Grodzką przez Żydowską bramę, i różnego rodzaju figury snuć się przed niemi zaczęły. Tam szedł siwy starzec w długiej kapocie, rzemiennym pasem ściśnionej, z długą laską, z długiemi włosami, w długich hutach, z długim nosem, niósł pod pachą plik papierów i śmiało poglądał na kłaniających się żydów — był to woźny.
Przed nim posuwał się, a raczej płynął ogromny sędzia, nadęty miłością własną i swoim znaczeniem, z miną pogardy rozdzielając, kłaniającym mu się ukłony, skinienia, lub łaskawe rzucenie okiem. Znać w nim było, że nie dziś już sędzią został, bo już i utyć miał czas na urzędzie, i nabrać miny właściwej swemu stanowi. Postać jego zdaleka podobna była do beczki toczącej się na kołkach, okrytej płaszczem hiszpańskim, i zakończonej spiczastym kapeluszem, z pod którego kiedy niekiedy kawałek twarzy się ukazywał. Tak straszną miał postać, tak nieprzyjemne wejrzenie i odrażający sposób obcowania, że, jak ja sądzę, sama nawet sprawiedliwość uciekać przed nim musiała.
Cokolwiek dalej szedł trotuarem chudy, wysoki, blady, w polskim stroju jegomość; prowadząc pod rękę, tłustą, rumianą, z iskrzącymi się oczyma jejmość dobrodziejkę, której postać wystawiała tak ogromną sprzeczność z powierzchownością męża, iż możnaby ich wziąć za wzór, do odmalowania sprawiedliwości i klientów. Mnóstwo osób przechodziło tu i ówdzie, nielicząc trzpiotów, bo ci się za osoby nie rachują, a Pleban pełen niespokojności o Zosię, wyglądał, kręcił się i koniec końców, kazał stanąć, wysiadł z pojazdu Walerego i udał się do swojej bryki.
— Wysiadaj Waćpanna, rzekł do synowicy, i przejdź do tamtego pojazdu, żebyśmy mogli być razem, a ja tu, dodał wstępując jedną nogą na stopień, gdy tymczasem Zosia wysiadała, ja tu cokolwiek w naszej bryce poukładam, żeby się jadąc po bruku nie roztrzęsło. Skończywszy mówić, zaczął istotnie, stojąc ciągle na stopniu pakować różne manatki; gdy wtém naprzeciw słyszeć się dała trąbka postyljońska, i dyliżans się ukazał — Furman nieuważając, iż przewielebny stał na stopniu, nagle zwrócił, a ksiądz Pleban — legł jak długi na bruku. Hałas wszczął się w około, mnóstwo próżniaków i ciekawych, przechodzących i przejeżdżających zgromadziło się w około patrzeć na księdza — leżącego w rynsztoku bez zmysłów. Nadbiegł przemyślny żydek, w widokach korzyści, dewotka dla użalenia się nad bliźnim, młodzik dla uśmiania się do woli, a przekupki, żeby miały później o czém gadać. Ledwie przez ten tłum ściśniony dobił się Walery, posadziwszy Zosię w pojezdzie, do przewielebnego, i sutém pokropieniem wody, do zmysłów go przyprowadził. Oczy Plebana otworzyły się powoli, westchnienie jakby po dobrej kolacii słyszeć się dało z głębi piersi, błędny wzrok powiódł po zgromadzeniu, i grubym zawołał głosem: O dla Boga! a gdzież Zośka? — Śmiechy słyszeć się dały wokoło, i grube żarty odzywały się tu i ówdzie, że ledwie oczy otworzył ksiądz Pleban — wspomniał dziewczynę; ale Walery zapobiegł ile mógł temu, chwycił go, i uniósł z sobą do pojazdu.


IX.
ZOSIA W MIEŚCIE.

Pełno karét, pojazdów, ludzi różnych spotykałam, każdy z jakiegokolwiek powodu, śpiesznie zdawał się dążyć. Modny jakiś ekwipaż pojazd mój zawadził, i przy świetle pochodni, dojrzeć mogłam w tej karécie bardzo piękną osobę płci mojej, niesłychanie strojną, na której twarzy znać było niecierpliwość prędkiego zajechania, i nadzieję zabaw, które na nią czekały, — smutno mi się zrobiło. Ja bez żadnego powodu jechałam, mnie nigdzie nie czekano, ja do nikogo nie śpieszyłam!
Malwina.

Nie mogę od innej uwagi zacząć tego rozdziału, nad tę — że ludzkie zamiary, są jak pyłek w powietrzu, lada wiatr zawieje, a będziemy zmuszeni z Kochanowskim powiedzieć:

„Wiatrem nadziane pęknęły nadzieje!„

Doznał tego nasz przewielebny ojciec Kalistrat Pleban z Mirowicz, gdy przed upadkiem swoim, marzył, iż natychmiast oddawszy synowicę, wróci do swojej Plebanii odpocząć po trudach podróży: a teraz leżał w domu zajezdnym na Krakowskiém przedmieściu, z nogą plastrami obłożoną, spoglądając kwaśno na Zosię, którą za przyczynę swego przypadku uważał.
W umyśle jego słabym, mocno tkwiły obraźliwe żarty, wycierpiane z jej przyczyny; choć dobry chrześcijanin, żądał jednak zemścić się jakimkolwiek sposobem; szukał w głowie powodu połajania, ale nie wiedział sam co powiedzieć. Chrząkał, kręcił się, stękał, nakoniec spojrzawszy surowo na synowicę w drugim końcu pokoju, przy oknie siedzącą, zmarszczył brwi, podniósł ściśnione usta, przymrużył oczy i zawołał: — Odstąp od okna! o, ciekawska! będzie ona sobie przez szybki wyglądać? podaj sam Brewiarz, zmówiemy litaniją do wszystkich świętych, odpowiadaj mi ora pro nobis — uklęknąć — tak!...
Głośno zaczęło się pobożne ćwiczenie, ale zaledwie doszło do połowy, Pleban dotąd coraz ciszej wymieniający świętych, przy świętym Wincentym, skleił pobożne oczy, ruszył raz jeszcze wargami, Brewiarz na łóżko upuścił — i zasnął; a braciszek po kweście chodzący, zdejmując czapeczkę, wszedł do pokoju, i wstrząsając karbonkę, prosił o jałmużnę. Kobiéty są litościwe, i często zadaleko nawet tę cnotę posuwają; Zosia też, od płci swej nieodrodna, wyjmowała już dwózłotówkę z woreczka, gdy Pleban otworzył usta i oczy i surowym tonem, zgromił synowicę. — Idź do bogatszych, rzekł braciszkowi, niech cię Pan Bóg opatrzy — Zosia spuściła z westchnieniem dwózłotówkę nazad do woreczka i litościwie na odchodzącego spojrzała. Pleban szeroko poziewał, odrzucił Brewiarz i zamyślił się głęboko. Obłożona plastrami noga nie dozwalała ruszyć się z miejsca, chociaż myśl jego czynna, rada była widzieć synowicę u Bernardynek, a siebie we własnym domu, jednak trudno było spełnić to życzenie, noga jak bolała, tak bolała. Napróżno Pleban, niecierpliwił się, łajał, dąsał, trzeba było cierpieć — a tego rodzaju niewoli, kiedy władze umysłu, ciału podległe być muszą, człek niezmiernie nie lubi.
Dzień mijał, zmierzch nadchodził; chłopiec z latarnią w ręku, świstając krakowiaka, zapalił rewerber na ulicy, który słabo oświecając przechodniów, długie po bruku malował cienie. Pleban usypiał powoli. Zosia nieśmiało zbliżyła się do okna i rzuciła wzrok tęskny na ulicę.
Świetne pojazdy pełne dam strojnych przesuwały się przed jej oczyma; śpieszyli na Teatr składający orkiestrę, niosąc w ręku latarnie, a pod płaszczem instrumenta. Przesuwał się pod kamienicami zamyślony żydek, jaśniały lampy w sklepach i aptekach, niestałe światła promyki wymykały się na ulicę z okienic dolnych mieszkań. Słychać było stukanie do drzwi, poźno wracających lokatorów i gdéranie stróżów na rygiel drzwi za wchodzącymi zatrzaskujących. Nieśmiały parafijanin, odurzony krzykiem i tłumem, szukał okiem mieszkania swego, na najmniejszy hałas ustępując się z drogi. Wlokły się z turkotem po bruku, próżne drążki z kiwającym się na kozie woźnicą, którego oczy posilny trunek przymykał.
Szerokim płaszczem okryty oficer, szukał z niespokojnością znajomego okienka i przeklinał zdradzające go ostrogi. Wracało z kilku wizyt wesołe grono młodzieży, której rozmowa rozlegała się po ulicy. Niżsi urzędnicy i pisarkowie cicho wymykali się z cukierni i billardów, a kilku przyjaciół ostrożności, pilnujących cudzej kieszeni, uważnie tam i sam przechodziło ulicę, rzucając wzrok wprawny na przechodniów i drzwi domów.
Z nieznaném dotąd zajęciem, spoglądała Zosia, na ten świat tak różny od cichego folwarku, w którym była wychowana i od posępnego ustronia, dokąd ją wieziono, od tego klasztoru, który nieporuszony i jednostajny, jak wyspa na morzu[5] odbijająca morskie bałwany, nigdy nie widział wstępującej w swe progi, wesołej radości i zabaw niewinnych. O jakże rózném było to wszystko od tego, co dotąd widziała! ruch, czynność, nakoniec to wyobrażenie, iż w miecie wszyscy się bawią, lub do cudzej przykładają zabawy, smutnie z uczuciami jej serca, było w sprzeczności. — Sama jedna, myślała sobie, rzucona na świat szeroki, a jednak w ciasnym zamknięta obrębie, bez przyjaciół i znajomych, bez czułego i litościwego serca, skazana na nieprzerwane więzienie — Ach! cóż pocznę? zawołała mimowolnie, piękne swe oczy łzami zalawszy.
— Czapki, kapelusze, miotełki! odezwał się głos we drzwiach, przerywający dumanie Zosi i sen Plebana.


X.
AMATOR KALENDARZY.
I
DWAJ SKĄPCY.

Nie wszyscy ludzie jedne charaktery mają —
Ci skąpi; ci rozrzutni, nadto wiele dają;
Ten jest nadto nieczuły; a ów nadto czuje;
Ten nikogo nie kocha; ów wszystkich miłuje.

Bezimienny.

— A kto tam? zawołała kucharka drzwi otwierając i z za nich ujrzała z podziwieniem — księdza niepospolitej bryłowatości, z grubym kijem i tak kwaśną miną, jak ocet siedmiu złodziei.
— Czy jest w domu jegomość? zapytał przychodzący, krzywo spoglądając na zasmoloną kucharkę i brudny pokoik.
— A gdzieżby się u licha podział, odpowiedziała ostatnia drzwi drugie zwolna odmykając, gdyby go w domu nie było?
Z należytą powagą, ksiądz przeszedł kuchnią i wszedł mówiąc: — Niechże będzie pochwalony —
— A, jak się masz! jak się masz, kochany ojcze! kopę lat nie widzieliśmy się z sobą, odpowiedział chudy, w wytartym fraku gospodarz, porywając się z krzesła. Zdaje mi się, że od ostatniego jarmarku w roku pozaprzeszłym, na oczy ciebie nie widziałem. No, siadajże mój ojcze, co tam słychać dobrego?
— Wszystko po staremu, odpowiedział Pleban stękając, i dodał kiwnąwszy głową — biéda na świecie!
— Porzuć Wasze te stare bajki, rzekł gospodarz, księża cierpliwie wszystko znosić powinni.
— Ale, mój bracie, jakże idzie twój zbiór Kalendarzy?
— Nie najlepiej, odpowiedział drugi z miną człowieka, który wpadł na swój przedmiot. Mam dużo szkody, myszy mimo połapek, gryzą mi Kalendarze, a moja kucharka, stworzenie ograniczone, kilka najdroższych, jedynych w swym rodzaju exemplarzy niegodziwie pokaleczyła — Brzydki to okazuje charakter duszy! — Ale! co ci powiem, nabyłem w jednym sklepie caluteńki Kalendarz Duńczewskiego, teraz o Niewieskiego się staram, bo straciłem cale nadzieję dostać kiedykolwiek Krakowskich Kalendarzy. Gotuję także do druku List o Kalendarzodziejach, który moje imie w potomności zapisze.
— Więc będę miał w przyjacielu drukowanego autora, rzekł uśmiechając się Pleban; ale bądź też łaskaw, wytłumacz mi, co ty u licha dobrego widzisz w tych szpargałach!
— Patrzcież! krzyknął załamując ręce filolog, do czego człowieka niewiadomość doprowadzić może! Jeżeli szczérą masz wolę dowiedzieć się o ważności tych pism szacownych, posłuchaj, a przeczytam ci kawałek przemowy.
— I, dałbyś leniu pokój, rzekł Pleban, to być musi nudne.
— Jakto nudne? jakto nudne? krzyknął z autorskim zapałem gospodarz. Otoż to mi krytyk! nie czytał, a sądzi — Proszę chwilę posłuchać.
„Wynalazek Kalendarzy najwięcej, mojém zdaniem, chluby umysłowi ludzkiemu przynosi; widać w nim jawnie dążność ku upowszechnieniu oświaty — jestto bowiem rodzaj małej encyklopedii. Tu znajdziesz Historją w epokach, Poezją, Jeografiją okażą poczty, Chronologii pełno, Astronomija jest w lunacijach i zaćmieniach, Chemija w surrogatach i preparatach, Technologiją w gospodarskich przepisach, Medycynę ujrzysz w receptach, zdrową moralność w maxymach i t. d. Człowiek uczciwy i dbały o chwałę narodu, mało co więcej znać nad Kalendarz powinien! tak przodkowie nasi czynili, i dobrze im z tém było; teraz zaś, gdy szatańskim wymysłem ludzkiego dowcipu zaczęto się wdawać w bezbożne i zakazane księgi, poczciwość kulać zaczęła, cnota ledwie się gdzie wlecze, a sprawiedliwość puściła szalki i zasnęła. Cała wina — że Kalendarzy nie czytają, a złe książki miłują; nie jeden młodzik co na Kalendarzu czytać się uczył, dziś spojrzeć nie chce na swego dobrodzieja — jawne jest zepsucie i korrupcija obyczajów; a jeśli temu nie zapobiegną, świat upadnie i — Kalendarze wydawać przestaną!”
Skończywszy czytać, spojrzał pewny sowitej pochwały gospodarz na Plebana, który natychmiast przemówił:
— Wybornie, ślicznie — jest tu i sens i interpunkcija!
— Na tém zasada, rzekł piérwszy, żeby rzeczy dowieść.
— Ale i interpunkcija potrzebna! rzekł Pleban kiwając głową, o! interpunkcija, to grunt rzeczy! ale mówmy o czém inném — co tu słychać?
— Nic nowego — powiedzże mi bracie, za jakim interessem tu przybyłeś, bo to ty rzadkim u nas jesteś gościem.
— Odwiozłem synowicę do klasztoru.
— Cóż to? czy tak extraordynaryjną miała wokaciją?
— Ona — nie, ale jej ojciec miał do tego wokaciją, żałował dać posagu, a wiedząc, iż bez niego panny teraz niepopłatne, oddał ją do klasztoru — Co ma siedzibę na karku, niechaj lepiej Boga chwali!
— Ani słowa — ale zdaje się twój brat ma duży majątek?
— Juścić on tam trochę uzbierał, ale — mospanie — chce sobie zostawić, pewniejsze to co w ręku, i, jak to powiadają, lepszy szeląg w kieszeni, jak dukat w cudzém ręku.
— Ani słowa — czytałem i ja to przysłowie, nie pamiętam na której karcie!
— A potém, dodał Pleban, możeby mój brat tego nie zrobił, ale jej nie lubi — bo u niej, co w myśli, to na języku; a Pan Wagleer człek ostrożny, woli sobie pocichu postępować.... Oj! do licha! zasiedziałem sobie chorą nogę.
— A co ci to w nogę i
— Trochę stłukłem przypadkiem; chodźmy przejść się nieco — to mi ulży.
— Najchętniej.
Kończąc te słowa wyszli oba, a że to było rano, postanowili pójść na kawę.
— Patrz no, rzekł po chwili Pleban, tu jest napis:

Kawa, herbata, gazety,
Zajdźmy tu
!

— A to zajdźmy, rzekł amator Kalendarzy, i weszli.
Przy drugim naprzeciw nich stoliku, siedział okrągławy doktor, we fraku z krzyżykiem, z laską w ręku, i Pisarz sądowy. Pan Blumer oszczędny w życiu i receptach, bo nie wiele ich pisał, chwalił półgłosem oszczędność — potakiwał mu Pan Piórko, i taka między niemi zawiązała się rozmowa.
— Otóżto, mój mości dobrodzieju, rzekł piérwszy, to nas gubi, ta próżna wystawa, ten przepych we wszystkiém, bo jak lekarstwo, w miarę dane uzdrawia, przesadzone zabija: tak rozrzutność nas gubi. Ja to, mój mości dobrodzieju, już i nie pamiętam, kiedy ten frak sprawiłem — tylko co rok, każę pobielić guziki, frak wytrzepać i wynicować — i kwita; — a teraźniejsi modnisie, to — co rok, to frak, co frak to piéniądze, co piéniądze to wydatek — a za wydatkami idzie golizna. Oj, tak, tak, mój mości dobrodzieju.
— Wielka to prawda, i święte słowa, odpowiedział drugi, okropnie teraz expensują — sprawi ktoś surdut, to nie dosyć, sprawi jeszcze fraczek, a nakoniec i płaszcz! a to rzecz niesłychana! Dolej kroplę wody do atramentu — dobrze: nalejże wiele, tak będziesz miał lurę, ni atrament, ni wodę — Ledwie tych wyrazów dokończył, wpadł zadyszany młodzieniec i błagającym głosem zawołał:
— Na miłość Boga! Panie Blumer, biegnij moją matkę ratować.
— Natychmiast służę, zimno odpowiedział doktor dopijając kawy — ale, widzisz Pan, ja zawsze wprzódy nim pójdę — pytam o zapłatę.
— Śpiesz się tylko, żywo i z boleścią odpowiedział nieznajomy, dam co zechcesz.
Czuły tylko na widok brzęczącej monety, nie powstał jeszcze doktor. — Ja, rzecze znowu, nie przestaję na próżnych obietnicach — ciężkie czasy, wydatek nas gubi — od cztérech dukatów, notabene, ważnych, nie pójdę.
— Każda chwila jest droga, dodał z żywą niespokojnością młodzieniec, idź co prędzej, dam ci dziesięć.
— Idę, idę, śpieszno podchwycił rozczulony obietnicą lekarz; o co teraz to idę, biegnę, lecę.
Z temi słowy już się był do drzwi posunął, kiedy zobaczywszy na stole, pozostałe pól bułki, wrócił, a chowając do kieszeni, rzekł do pisarza pocichu! — Lepszy rydz, niż nic.


XI.
UŁAN.

Niech kto chce na dżdżu, we zbroi,
Całą noc na straży stoi,
Niechaj Tatary wojuje,
Do obronnych miast szturmuje,
I długie kruszy kopije,
Ostrą szablą rąbiąc szyje.

Zbylitowski. Wieśniak.

Opuściliśmy byli na chwil parę główną w tej powieści osobę, to jest: Pana Walerego, i przez ten czas, tak wielka w nim zaszła odmiana, że ją czytelnikom oznajmić muszę — zaciągnął się do wojska. Trudno bardzo pojąć, dla czego dostawszy ułamek listu, znaleziony w Brewiarzu, nie udał się z nim do stryja, i nie wymógł oddanie majątku — musiał w tém mieć swoje widoki, o których autor nie wie, a tém samém, i nic powiedzieć nie może.
Warto jednak spojrzeć co teraz porabia — świéca dopala się w lichtarzu, blady jej płomień słabo tylko pokój oświeca, a cień długi z podnoszeniem się jego lub zniżaniem, rośnie lub maleje. Walery duma sparty o krzesło, spuścił oczy, a nieruchoma jego postać, domyślać się każe, iż śpi albo myśli. Na twarzy widać wyraźne oznaki pewnej umysłowej choroby, której ja nie znam, ale symptomata opiszę.
Ciągłe zamyślanie się, westchnienia, samotne przechadzki, wznoszenia oczu i czytanie czułych romansów — oto znaki. Teraz mości panowie, którzyście w Akademii Sentymentalnej, stopnie doktorów otrzymali, którzy, po minach, gestach, spojrzeniach i poruszeniach poznajecie rodzaj choroby sercowej; wy, którzy z niczego wielkie, z wielkich rzeczy, małe robić umiecie; słowem wy, pisarze czułych romansów! powiedzcie, w jakim stopniu mój bohatér ma chorobę serca? i czy go jeszcze można z niej uleczyć? — szkodaby mi bowiem była, gdyby tak prędko zaprowadziła go do grobu, bo mam nadzieję, że z jego łaski ten przynajmniej tomik zapisać potrafię. Dla dokładniejszego poznania jego charakteru, przeczytajmy urywek z jego dziennika.

„Dnia... w drodze.

„Smutno nadzwyczaj dzisiejszy dzień spędziłem; kraj nasz wydaje się pustynią, po innych, które zwiedziłem. Włochy są krainą dumań, wysilenia umysłowego i pewnego rodzaju ociężałości, we Francii wszystko oddycha wesołością i zabawami, w Niemczech uwielbiam poczciwość, statek i porządek, Anglija jest krajem dziwaków, a u nas znajdziem przymioty i wady wszystkich narodów, przesadzone, lub sparodjowane.
„Zaciągam się do wojska, niech kto co chce mówi, lepsza to służba od innych.”
Tu się kończy ten urywek, z którego niech się sobie czytelnicy domyślają, o charakterze i sposobie myślenia Pana Walerego, ja nic nie powiem.
Nazajutrz pokazawszy się na paradzie, zjadłszy obiad u jednego ze znajomych, posiedziawszy u siebie parę godzin, wyszedł odwiedzić na Pradze łaskawego przyjaciela.
Izdebka, w której się ukazał, pełna była dymu od fajek, cztérech wysmukłych poruczników, siedziało a raczej leżało na kanapie, gospodarz zamyślony przewracał książki na stoliku, a Pan Walery po przywitaniu, siadł z papierem jakimś w ręku, przy oknie. Koło kanapy stół ze wszystkiemi porządkami do herbaty był zastawiony, w kącie widać było strzelbę i torbę, na kantorku rozsypano świeżo kupiony tytuń; cały pokój obity był niebieskim w kwiaty papierem, a okna popisane czułemi wierszami.
Rozmowa mdlejąca wlecze się, (bo nie mogę mówić, że się prowadzi), między Panem Walerym, a jednym z wojskowych.
— Czy wieszże panie nowo-zaciągniony, że za tydzień wyruszamy z Warszawy? ach! jakże mi żal porzucić stolicę. Wtedy, gdym dopiero żyć zaczynał, kiedy tyle przyjemnych poznałem osób, i prorokowałem sobie, że się będę bawić szalenie — nieznośny roskaz, niszczy wszystkie moje nadzieje.
— Wielka szkoda; odpowiedział Pan Walery z krwią zimną.
— Prawdziwie szkoda! jeszcze tobie wybaczam tę oziębłość, boś nie poznał roskoszy wielkiego miasta; ale nam to nam, mój panie! nieodżałowana szkoda —
— Nieporównana szkoda; dodał drugi wojskowy.
— Wielka szkoda! rzekł bardzo ozięble Pan Walery.
— Tobie jak tobie, zawołał piérwszy, ale nam! cośmy tu tyle zrobili konesansów! nam wypada tylko na nasz stan się uskarżać, który chwili na miejscu nie da posiedzieć!
— Nie trzeba go było Panu obierać, zcicha przebąknął Pan Walery.
— Jak nie obierać, kiedy też tysiące w nim jest przyjemności!
To mówiąc wojskowy, poprawił szlify i akcelbanty, zabrząknął ostrogami, zanucił piosnkę i przeglądnął się w lustrze.
Dumał tym czasem Walery, a wkrótce pożegnawszy towarzystwo, obwinięty w płaszcz, szedł ku miastu. Malowały się zdaleka na zmierzchném niebie, kopuły i krzyże kościołów, rozległe gmachy i wyższe domy, dymiły się tysiące kominów, a myśl wędrowca jak ten dym ulatywała tu i ówdzie; już mijał most dzielący Pragę od Warszawy — szły tu i ówdzie bryki kupieckie, ciągnął się rząd markitańskich powózek, wracali z targu okoliczni mieszkańcy i zcicha rozmawiając szły kobiéty ze wsi, przedawszy co miały, ze starannie w węzełek uwiązanym groszem zarobkowym.
Spotykał się co chwila Pan Walery, to z chłopcem wesołym idącym po świéczkę do sklepu, to z drążkarzem oczekującym przechodnia świszcząc narodową piosnkę, to z próżniakiem jakim uciekającym od lejącego deszczu. Śpieszyli nadzy pod ganki, głodni do restauratora, pragnący do winiarza, chorzy do doktorów, łakotnisie do cukierni, żydki do kotary, próżniacy do miękkiego łóżka, lichwiarze z bijącém sercem do kochanego złotka, celnicy przemyślni na rogatki, rzemieślnicy do szyneczków, żołnierze na wartę, złodzieje na zwiady, studenci do grammatyk, inni Bóg wie gdzie — a Pan Walery wstępował na wschody.


XII.
KWATERA.

O jak szczęśliwy, kto w tém ustroniu,
Dłuższe wieść będzie godziny!
Lecz ja.... niestety! dalej mój koniu!

Odyniec.

Jeszcze daleko było do świtu, i błędne tylko po brukach posuwały się dorożki, lub okryty i drżący od chłodu szedł zatrudniony żydek, jeszcze zaledwie odezwała się harmonija żydowskich pantofli, a już spostrzegać się dawali żołnierze, w tym dniu mający opuścić stolicę. Ten niósł na sobie małą chudobę, ów prowadził powodnego konia, inny poświstując biegł kupić co na drogę, ten znowu żegnał się ze znajomemi — każdy się śpieszył, a mieszkańcy stolicy pogrążeni byli jeszcze we śnie głębokim. Po kilku godzinach tego zachodu, zgromadzony pułk, przy odgłosie muzyki, opuścił Warszawę. Długo jeszcze za nim ciągnęły się konie powodne, pojazdy, bryki, chorzy i tłum maruderów — wszyscy żegnali stolicę; — nie jeden ułan pokręcając wąsa, długo spoglądał za siebie i szukał okiem dobrze mu znajomego okienka, które już nie prędko miał obaczyć. Smutny i bardzo smutny był moment rozstania dla tych, których serca zostawały w stolicy, którzy przywykli byli do jej życia i zabaw, lub rzucali drogie osoby.
Już tylko zdaleka widać było połyskujące od wschodzącego słońca kopuły, krzyże i dachy, a jednak nie jedne oczy z westchnieniem zwracały się jeszcze ku lubej Warszawie. Nikły nakoniec z oczu ostatnie jej ślady, jednak w tę stronę mimowolnie natężał się wzrok jadących ułanów — taka jest moc nawyknienia; bo przywiązanie do miejsc, a często i do osób, jest tylko upartym nałogiem.
— Długo bardzo cicho siedziałem, przerwał mi mój przyjaciel, ale teraz pozwól zrobić uwagę, że twoja powieść mało ma intrygi, malujesz, ale zająć nie umiesz.
— Mamże przestać czytać? zapytałem.
— Nie, bynajmniej — słucham cierpliwie do końca.
— Po kilko-dniowym marszu dano Panu Waleremu kwaterę w bardzo posępném ustroniu.
Lada żołnierz nie potrafi od razu zwrócić na siebie uwagi — mój ułan dostawszy ciemny pokoik w kącie officyn, bez książek i towarzystwa nudne od dni kilku pędził godziny. Umiał on cenić tę łaskę, że go przecię we wsi nie postawiono, ale odosobnienie, znaczące trochę pogardy, mocno bolało jego duszę. Człowiek nieprzyzwyczajony do podobnych poniżeń, z wielką przykrością je znosi; ale nie zapędzam się dalej w te uwagi, gotowiby mnie posądzić o nadętość i styl górny, a ja — wcale Longina nie czytałem, i jestem sobie prosty tylko opowiadacz.
Jednego popołudnia, wyglądał przez okno i mimo jesiennej pory, wpadło mu na myśl, iż przechadzka mogłaby go zabawić — Słyszałem, pomyślał sobie, iż tu ma być piękny ogród, przecież mi nie zabronią wejść do niego. — Skrzypnęła fórtka i Pan Walery wszedł do ogrodu —; pełno było opadłych liści, wiatr jesienny świszczał pomiędzy ogołoconemi gałęźmi, mgły pokryły niebo, a ta pora i widok zgadzały się zupełnie ze stanem jego duszy, posępnym i smutnym. Starożytne lipowe szpalery ciągnęły się wzdłuż ogrodu, na którego końcu widać było kanał, młyn i las w głębi. Środkiem szła ulica ze starożytnych jodeł, posępne te drzewa, ciemną zielonością i smutnym szumem, wprawiały w głębokie dumania.
Nie będę opisywał wszystkich szczegółów starożytnego ogrodu — ani pustelniczego domku, do którego prowadziła kręta, między wyniosłemi drzewy idąca ścieszka, ani ciemnych altan i ławeczek, ani pięknych widoków i innych szczegółów, ale pójdę z Walerym. Po długiém okrążaniu i przechadzce, wszedł na most stojący na kanale otoczonym olchami i minąwszy go ujrzał wśród dwóch klombów, mnóstwa drzew starych i wysady z włoskich topoli — okrągłą kaplicę. Krzyż na niej będący odbijał promień jesiennego słońca, wychodzący z za chmury, jednostajna panowała cichość, wróbel tylko świérgotał pod dachem, a liść zeschły szeleszczał pod nogą; usiadł Walery na stopniach wchodowych, i w smutnych zatopił się myślach. Nie wiem jak długo trwałoby to dumanie, gdyby szelest odległy i głośna rozmowa, nie dały się słyszeć i nie zbliżały się coraz bardziej. W parę minut przeszło koło niego kilka kobiét; już go mijały — Długie salopy, ciepłe chustki i kapelusze okrywały je, a rozmowa na chwilę przerwana, zwolna wzrastać zaczęła; w fórtce obróciła się jedna ku Waleremu, spojrzała — a on poznał — Julją.


XIII.
KTO TO ZROZUMIE?

Bogactwo jedzie sobie na wozie wysokiem,
Córka jej pycha przed nią z bystrém okiem,
Fortel woźnica, chytrość i drapiestwo konie,
A lichwa, pani stara z workami na łonie;
Próżne wesele, idzie wszeteczność i zdrada
Przy wozie, i obłudnych roskoszy gromada.

Jan Kochanowski.

Zmierzchało się — Pan Wagleer mijał drżącym i niepewnym krokiem szereg pustych pokoi, szedł zamyślony, a rysy twarzy jawnie wydawały stan duszy wzburzony... Zapadłe oczy, ogromne brwi z pod których ukradkiem wychodziły śledzące wejrzenia, słowem, wszystko odkryć mogło, że jego sumienie dręczyło go w tej chwili. Usiadł nakoniec przed stołem zarzuconym starymi papierami i szpargałami; w około stały okute skrzyneczki, obok mizerne łóżko, naprzeciw pochylona komoda z wiszącym nad nią portretem Czesława, zarzucona butelkami próżnemi, kawałkami zerdzawiałych żelastw, i innemi mało znacznemi drobiazgami. Starzec się głęboko zamyślił, ale częste tam i sam spojrzenia, poruszenia i niespokojność, myśleć nawet spokojnie mu nie dały. Zdaleka odezwało się szybkie stąpanie, Wagleer zeskoczył z krzesła i stanął oczekując przychodnia; skrzypnęły drzwi nakonicc, a mężczyzna średniego wzrostu, młody, z pogardą wyraźną w spojrzeniu — wszedł szybko do pokoju i stanął naprzeciw starca.
— Czego chcesz? zawołał ten ostatni, przyszedłeś może urągać się ze mnie?
— Nie urągać, stale odpowiedział nieznajomy, ale oznajmić mu, bo skrycie nic robić nie chcę — że gdy, jak mu wiadomo, przypadek tajemnicę mi odkrył, muszę ją natychmiast złożyć temu, którego najmocniej obchodzi.
Słuchał ze spuszczonemi oczyma Wagleer całej tej mowy, lecz gdy skończył młodzieniec, stary podniósł oczy, uśmiéchnął się z urąganiem i biorąc go za rękę poprowadził do stołu, pokazał papier jakiś leżący i rzekł patrząc bystro na niego: — A o témże zapomniałeś?
Pomięszanie, boleść, smutek, kolejno malować się zaczęły na twarzy młodego człowieka, a Wagleer zdawał się z jego przykrego położenia radować.
— No i cóż, rzekł stary, zdaje mi się, że mogę zapobiedz temu, czém mi grozisz, i że będziesz łaskaw przyjąć warunki, które podaję?
— Gdyby nie moja matka! przemówił nakoniec milczący i smutny nieznajomy, gdyby nie to, żeś mię własném mojém niebezpieczeństwem do tego przymusił — ale nie — podłość mię nigdy nie skazi! dodał z nową mocą.
— Nie nazywaj to podłością, że cię potrzeba zmusza do milczenia, bliźni jest drugim, ty wprzód o sobie musisz myśleć — ale, nie trać czasu, mów, mamże zedrzeć to pismo, lub na mocy jego wyzuć ciebie i twoją matkę —?
— Drzyj! rzekł zdobywszy się na ten wyraz młodzieniec, gdyby nie matka, gdyby nie to, że jej wszystko poświęcić muszę — pokazałbym, iż....
— Mamże zedrzeć, lub użyć? przerwał niespokojnie Wagleer.
— Drzyj, powtórzył młodzieniec, przyrzekam milczenie. — Zaledwie wyrzekł, papier rozleciał się na kawałki.
— Więc Zofja jest moją? zapytał potém.
— Tak — pamiętaj tylko na słowo —
Ach! jakżem ją drogą okupił, dodał piérwszy wychodząc powoli.
Wagleer chodził wielkim krokiem po pokoju, zastanawiał się, szedł znowu, śpieszniej lub powolniej, zdawało się, iż mu coś dolegało — nie mógł krótkiej chwili pozostać spokojnie na miejscu, i jakby go paliła rzecz każda, którą brał w ręce, rzucał ją niecierpliwie natychmiast. Zgarnął nareszcie rozrzucone papiery w kąt stołu — siadł, podparł się i milczał. Przytłumione i niewyraźne nie! wyrwało mu się z ust, i sam jakby przelękniony głosem, głucho rozchodzącym się po pokojach, porwał się, oglądając na wszystkie strony, ze stołka, i znowu szybko chodzić zaczął po zarzuconej zdartym papierem podłodze. Wlepił oczy w pozostałe szczątki, podniósł kawałek, zgryzł go, zżuł i porzucił. W tej chwili nieznajomy młodzieniec, stanął znów przed nim z miną zadumaną, a Wagleer cofnął się parę kroków zmięszany i wybąknął niezrozumiale.
— Cięży ci to na sercu młodzieńcze? nieprawdaż? Nie zmuszałem cię do tego jednakże, rzecz już się odmienić nie może, pozostaje nam tylko dotrzymać uczynionych przyrzeczeń, a Waćpan, dodał zimno, nie nudź mię więcej skargami — już się stało.
— Stało się! powtórzył z westchnieniem nieznajomy.


XIV.
COŚ NAKSZTAŁT ROZWIĄZANIA.

Jacku, rzekł Rialto do niego, opowiedz no mu tę powieść, a zobaczysz jaki na nim skutek zrobi! Bo kogo przykrości i niebezpieczeństwa nie zwyciężyły, ten czasem od lada słów kilku pokonany zostanie. To mówiąc chytry Bonończyk, posadził na wygodném krześle szpiega, dał mu dzban miodu, a Jacek powieść zaczął.
Dwor Zygmunta III. Pow. Hist.

Może się podąsa trochę na mnie czytelnik, że z nim sobie, jak z dzieckiem postępuję, i przenoszę co parę kart, to tu, to ówdzie; że nie opowiadam ciągle, ale zszywam kawałki; lecz nielepiejby mnie uważał, gdybym mu szczegółowo i nudnie, bo jedno za drugim chodzi, opisywał każdy krok Pana Walerego, więc jedno za drugie i kwita; zaczynam pisać dalej.
W przestronnej sali, oświeconej dwóma lampami stojącemi na stołach, następne osoby zgromadzone były. W zaciemnionym kącie siedział zadumany i oparty Pan Walery; nie daleko na kanapie Panna Julja przerzucała książkę, dalej dziwném losu zrządzeniem, Panna Zofija i ów nieznajomy z poprzedzającego rozdziału jegomość żywą prowadzą rozmowę — Młody człowiek nie okazuje już na twarzy smutku i pomięszania, uśmiécha się, jak gdyby odebrał brewe na Kardynała, a całuje tak nieustannie ręce Panny Zofii, jakby po raz ostatni w życiu ją widział. — Walery podobniejszy do posągu, niż do człowieka, nieporuszony, z zwieszoną na piersi głową i rękoma na krzyż założonemi siedzi, jakby o nowej kruciacie zamyślał.
— Ach! jakże długo czekać każe na siebie, zcicha rzekła Julja, chyba dziś może nie będzie.
— Przyjedzie niezawodnie, odpowiedział młody człowiek patrząc na Zofiję.
— Wszakto już blisko pół do dziewiątej, odezwał się Pan Walery — i wtém turkot zajeżdżającego powozu i odgłos stąpania, wszystkie oczy ku drzwiom skierował — To on! szepnął Walery — i w tejże chwili wszedł służący niosąc herbatę.
— Kto tam przyjechał? zapytała Julja.
— Drwa przywieźli — spokojnie oddalając się odpowiedział służący i wyszedł. Długo bardzo po jego wyjściu nieprzerwane panowało milczenie, które brzęk filiżanek mięszał tylko niekiedy, aż się drzwi otworzyły, zbliżył się ktoś powoli, a gdy światło na twarz mu padło — poznano Wagleera. Na jego widok, Pan Walery jak gdyby usnuł zamiar jakiś; porywa się i wesoło bieży ku niemu.
Wagleer przeląkł się i cofnął, widząc obcessem doń bieżącego wojskowego, lecz młodzieniec tém się nie zraził, postąpił bliżej poufale i z udaną szczérością i wesołością głośno go powitał. — Kochanego stryja! jakże się Pan dobrodziej miewa, jak idą interessa?
— Pan Walery! zcicha udając uśmiech rzekł starzec, witam Pana — rad jestem....
— Nie wątpię, że mi rad jesteś, kochany stryju! i dla tego właśnie, pomówić tu z nim przybyłem, ale potém o tém — To kończąc odwrócił się od zmięszanego Wagleera i poszedł do Julii, a stryjaszek szepnął cóś na ucho ruszając ramionami i pokazując na Walerego — swej córce, która spuszczając w dół oczy, nic nie odpowiedziała. Humor starca był najgorszy, zdawał się zadumanym, niespokojnym, unikał synowca; a ten przeciwnie z nadzwyczajną wesołością ciągle przywiązywał się do niego i usiłował zawiązać rozmowę.
— Czegożeś taki posępny stryjaszku! pytał go ciągle; a ten niewyrozumiałemi odpowiadał mu słowami, wymykając się, ile mógł tylko, od niego. Tak minął czas do wieczerzy, po której, gdy się kobiéty oddaliły, Walery wziął za rękę starca i poprowadził go do drugiego pokoju, tam posadził go gwałtem prawie na kanapie przy sobie, i zaczął z nadzwyczajną szybkością, opowiadać różne swoje przygody w podróży do Włoch; tym kierunkiem rozmowy uspokoił trochę stryja, który się nawet niekiedy odzywał z pytaniem, lub uwagą — Poźno się robić zaczęło, a Pan Wagleer wstając z kanapy, radził spać się położyć,
— Jeszcze tylko jedne małe zdarzenie! zawołał Walery, proszę chwilę posłuchać. W czasie bytności mojej w Wenecii, zdarzył się tam następujący przypadek. Pewien opiekun, człek chytry i chciwy, w oddaleniu pupila, pracował mocno nad zatrzymaniem sobie jego majątku.
— Możebyśmy lepiej spać poszli? odezwał się Wagleer.
— Ta powieść nie długa, rzekł Walery, proszę chwilę posłuchać: nie mogąc, ów opiekun inaczej tego dokonać, sfałszował....
— Źle mi się zrobiło, rzekł znowu Wagleer, muszę wyjść na chwilę.
— Kończę natychmiast, szybko dodał synowiec, sfałszował tedy ogromny oblig, z nim wysłał jednego ze swoich wspólników.
— Nieprawda! krzyknął niemogąc się utrzymać Wagleer.
— Istotnie tak było, dodał zimno Walery — i odebrali majątek. Ale los, który bezkarnie niewinnych uciskać nie dozwala, wrzucił w ręce młodzieńcowi, ten oto kawałek papieru i wykrył mu zdradę. To mówiąc, dobył z puilaresu list w Brewiarzu znaleziony i ukazał go stryjowi.
— Kłamstwo! potwarz! to nie ja pisałem! wrzasnął przerażony Wagleer.
— A któż to mówi? spokojnie przerwał Walery, tu jest podpis.
— Zdradzony jestem! dodał stryj rzucając się na krzesło, a Pan Walery schował list do puilaresu, i zaczął chodzić po pokoju.
— Muszę moją powieść dokończyć, rzekł potém, niech się stryjaszek zatrzyma, dodał biorąc za rękę wychodzącego i wpatrując się w niego z krwią zimną — Pan jesteś opiekunem, ja jestem pupillem — proszę o zwrócenie majątku.
— Jakiego majątku?? rzekł poruszony i gwałtownie miotany niespokojnością starzec.
— Złym prawem zabranego, znowu powolnie i flegmatycznie, powiedział Walery, mam u siebie sfałszowany oblig z namowy Waćpana i kilka dowodów, które mi oczy otwierają. Nie gniewajmy się na siebie, panie stryju, dodał później, cudzego nie proszę — ale o swoje dopominać się powinienem.



XV.
DZIEŃ W WARSZAWIE
1819.

......po dżdżach idą pogody,
Po przeszkodach nadszedł skutek!

Körner tł. Odyniec.

— Witam, kochanego pana, rzekł jeden z przyjaciół Walerego, widząc go wchodzącego do siebie — znowu tedy przybyłeś do Warszawy?
— Na czas nie długi, odpowiedział piérwszy — staram się o dymissją.
— Żartujesz?
— Nie — istotnie, majątek który nie dawno odziedziczyłem, wymaga więcej wolnego czasu — rad jestem osiąśdź na wsi.
— Siadajże łaskawco, rzekł ów przyjaciel, spory zapewne objąłeś majątek, dodał potém.
— Otaxowano go do sześciu kroć.
— Przynieś nam wina, szepnął służącemu gospodarz.
— Jest przytém kilka kapitałów dość znacznych.
— Możebyś został u mnie na obiedzie? dodał podwajając grzeczności ów przyjaciel.
— Najchętniej, odpowiedział Walery i rozmowa ciągnęła się dalej, w której nie szczędzono oświadczeń przyjaźni, gorących życzeń i wina. Po obiedzie wyszli razem, i z radością wyczytali na czerwonym afiszu napis ogromnymi literami — Wielka Reduta; pod spodem zaś z uśmiechem znaleziono: Rocha Pumpernikla. Jedźmy na Wiejską kawę! zawołali razem i w tej chwili posuwiste sanki wiozły już tam nowego dziedzica z przyjacielem. Mnóstwo osób zgromadzonych było w tym drewnianym i ciasnym domku, tak, że ściany trzaskać się zdawały od natłoku. Przy jednym stoliku siedział młody człowiek z okularami na nosie, w ręku jednym trzymając filiżankę kawy, a w drugim świeżo wyszły numer Tygodnika Polskiego. Obok stał otyły jakiś mężczyzna, modnie ubrany z fajką w ustach, uśmiéchając się na uwagi młodego człowieka. Dalej modniś nucąc francuzką piosnkę rozmawiał, oparłszy się jedną ręką o murek, z młodą służącą poprawiającą drewka na kominie. Mnóstwo prócz tego mężczyzn w buchastych frakach, z trzcinkami lub parasolami w ręku, siedziało lub stało. Nie długo zwyczaj bawić się dozwalał w tém miejscu, ukazawszy się tylko znajomym, trzeba było pośpieszać do miasta przez lipowe aleje. Sanki różnego kształtu i zaprzęgu przewoziły wesołe tłumy młodzików, w których rozmowie słychać było często powtarzane nazwania Fraskaty, Bagateli, i ogrodu Szuha.
Nadeszła piąta, wszyscy śpieszą do Wielkiej Manażeryi najosobliwszych źwierząt, nie tak dla widzenia osobliwości, jak dla pokazania, że się nie opuszcza żadnej zabawy lub widowiska — Ztąd nie odbita konieczność woła na Teatr przemian; tu karły i zręczne marjonetki dłużej cokolwiek publiczność zatrzymać umieją, ale kończy się wystawa; nie mając czém czasu zapełnić, udać się trzeba na kawę pod Kopciuszkiem — Tu równy ścisk jak na Wiejskiej, a żywsza rozmowa —
— Wiesz, mówi wąsaty jakiś jegomość do sąsiada, Hrabina miała śliczną salopę, a i to nowiuteńką.
— Niepodobna! jej interessa jak najgorzej idą, pozawczoraj mąż jej pożyczył w banku nie wielką summę, cały jego majątek jest w zastawie.
— A jednak Hrabina miała nową salopę — Pani du Thon pokłóciła się z mężem, słychać o rozwodzie, powiada inny.
— Od dawna się na to zanosiło, bo jej mąż strasznie skąpy, chiche à faire peur!
— Rzecz rzadka, odezwał się ktoś z kąta, aktorka nasza idzie za mąż!
— Żartujesz! zawołało kilka głosów razem.
— Niezawodnie! ex-laik jakiś ją bierze!
— Śliczna to będzie para! a śmiechy i wrzawa zatłumiły resztę.
— Czas na teatr! odezwał się ktoś inny, i cała ciżba wypłynęła. Nowe widoki bawią tu ciekawe oko — loże napełnione wytwornie ubranemi kobiétami, parter zasiany mężczyznami, paradyz wystawujący prawdziwe chaos, nowe ubiory i muzyka — Tam rosparta na krześle dama wielkiego tonu, rzuca wzrok pogardliwy na przytomnych; ówdzie trzpiot szepcze pochlebstwa ładnej, młodej mężatce, a gdzieindziej starzec znudzony oczekiwaniem, w krześle swoim sparłszy się na lasce, usypia — Między aktami rozchodzą się do bufetu widzowie, i przy szklance ponczu wesoło rozmawiają — Skończyła się sztuka, zapadła kortyna, ustały oklaski; trzaskanie drzwi w lożach i szmer wychodzących słyszeć się dają, krzyżują się przed gankiem pojazdy, wołają o sanki, latarniarze uwijają się szybko z migającym światełkiem; Walery z przyjacielem jadą na Redutę. W nowym stroju ukazują się damy przybyłe z teatru, a przy świetle gęsto poustawianych świéc, połyskują kamienie, muśliny, drogie suknie i wdzięki zgromadzonych piękności — Ileż tu oczu śledzi wejrzenie kochanka lub kochanki, ile rąk ściska się nieznacznie w polskim tańcu! ile tu krytyk, złośliwych uwag, uszczypliwych żartów, gładkich pochlebstw i przymówek — zliczyć nie można!
Bije piérwsza, zaczynają drzemać muzycy, zwolna już tylko wodząc smyczkami, lub dmąc pocichu; ozdoby sali, Pani X. Y. Z. (mówiąc językiem algiebraistów), znikły — Tłum się rozrzedza, zajeżdzają pojazdy, śpieszą ostatnie przygotowane pochlebstwo wypalić niektórzy ichmość; ostatnie wejrzenie odbierają kochankowie szczęśliwi; orkiestra kończy grę piskiem przeraźliwym, i sale pustemi zostają.
Otoż to dzień przepędzony na wielkim świecie, dzień pełen roztargnienia, pełen mniemanej zabawy i dzień nakoniec, na którego samo wspomnienie, ja i czytelnicy moi ziewają.



XVI.
UCZONY ENCYKLOPEDYSTA.

Pod stosem pism dawnych skurczeni siedzieli
Dziwactwem najeżeni, wyślepli, zżółknieli.

Krasicki.

— Co umiesz?
— Wszystko zgłębiłem,
Całe świata nauki i rozum wypiłem.
— Ach, to strasznie mój bracie
Musisz być pijany!!

Dwaj bracia, Kom.

— Dzień dobry, kochany Mieczysławie, rzekł Walery wchodząc do mieszkania znajomego mu młodzieńca, mocno do nauk przywiązanego.
— Przecież zawitałeś do mnie, kochany Panie, i wstąpiłeś na próg tej aula musarum — nieskończenie ci wdzięczen jestem za twe odwiedziny, ale wybacz razem, że cię proszę siedzieć, a sam bilecik mały dokończę — To mówiąc usiadł, a Pan Walery obejrzał bacznie pokój, w którym siedział — Na wielkim stole kobiercem okrytym, rozrzuconych było kilkaset książek tu i ówdzie — La Bruyere z Sofoklesem, Herodot z Walter-Scottem, Tucydydes z Freretem, Milton spoczywał z księgą Weda; na gotyckim postumencie leżał otwarły Szekspir, a tuż koło niego świeżo wyszłe listy o Hieroglifach; kamień z częścią Persopolitańskiego napisu, okryty był sporą kartą wystawującą Zodijak z przysionku Tentira — Piérwsze proby sztychów i druków nieruchomych, szczątki alfresków starannie od muru odjętych, zdobiły ściany. Zepsuty i kurzem przysuty automat, opierał się na ułamkach posągów i kolumn; naczynia gliniane nakształt waz Etruskich otaczały część tego pokoju. Na oknie leżał sztylet szklanny sbirów, kindżał Turecki, i łuk Tatarski. Księgi różnojęzykowe in folio stanowiły sporą warsztwę po kątach, opartą na zbiorze edycyi kieszonkowych — Proby Perskiego i Arabskiego pisma z Samskrytskim obok alfabetem, leżały osobno na stoliczku. Kant z podróżą sentymentalną i d’ Alambertem leżał na obszernie rozłożonym zbiorze kamieni z napisami; na piecu zastanawiały ciekawe oko kopije monet, osobliwie wschodnich i mniemanych Hebrajskich. Przez drzwi zaś, nieco otwarte widać było w drugim pokoju, łóżko oparte na sfinxach z sutemi draperjnmi, kopije posągów Laokona, Apolina Belwederskiego i kilku nowszych; w głębi okno gotyckie, a po ścianach chińskie lakierowane obrazy. Na stoliku koło łóżka stał model wieży porcelanowej, leżał szlafrok, długa fajka z cybukiem ze trzciny bambusowey i grecka czapeczka — Pan Mieczysław wprędce ukończył bilecik i wstając z uśmiechem oświadczył, iż pokaże wszystkie osobliwości swego domu. Tu wysunąwszy kilka szuflad powyjmował ułamki starych rękopismów, kopiją staranną w Anglii robioną marmurów Arundela, czyli kroniki wyspy Paros, i tysiąc innych drobnostek, do których biblioman ów i antykwariusz, wielką przywiązywał wagę. Chodź, rzekł później, prowadząc dalej odurzonego mnóstwem Walerego, pokażę ci samą bibliotekę Angielską, to mówiąc z chlubą wskazał paki świeżo sprowadzone — To są moje skarby! zawołał namiętnie, dla nich życie, majątek i wszystko poświęcę!... Co za język ten Angielski!
— Mów chyba Literatura, przerwał gość skromnie, wiedząc o drażliwości panów uczonych.
— Ale i język jest piękny — oryginalny.
— Oryginalny? zapytał Walery, ja, jak słyszałem przynajmniej, mam go za najmniej oryginalny ze wszystkich, jest to zbieranina.
Good Gott! zawołał przeraźliwie piérwszy, co też ty pleciesz! z resztą, dodał ciszej, takie jest moje zdanie and I the prefer to the autres in the welt linguages.
— Nierozumiem, przebąknął Walery, po jakiemu to?
— Po Angielsku, odpowiedział litując się nad jego niewiadomością Mieczysław — Ale teraz czas iść do chemicznego gabinetu — Otworzyły się drzwi i sala napełniona mnóstwem różnych naczyń, okryta portretami, Lavoisiego Humphry Davy, Chaptala, Hoppe i La Placa ukazała się ich oczom. Rurki, retorty, dzwony, słoje, słoiki napełniały w dobrej harmonii i zgodzie obszerne stoły; na piecyku chemicznym smażył się jakiś przysmaczek, a przed nim osobliwsza stała figura. Laborator z ogromnymi wystającymi i podobnymi do szklannych oczyma, na cienkich nóżkach, wybladły, z najeżoną czupryną z rurką w ręku i termometrem, na przybycie gości tak straszną zrobił minę, że Pan Walery o mało się nie cofnął i nie uciekł.
Gospodarz i Laborator Eufemiusz Piroforus, opanowali go natychmiast i dobrą godzinę męczyli, dopóki mu wszystkich osobliwości gabinetu niepokazali — Kwasy, niedokwasy, nadkwasy, przekwasy, podkwasy, occiany, metalle, półmetalle, solniki i cały regiment bzdurstw chemicznych, nasz gość obejrzeć musiał — Wszystkie nowe wynalazki, machiny i zastosowania przeszły pod oczyma znudzonego widza, napojonego i krztuszącego się od licznych, nie zbyt przyjemnych wyziewów — Ledwie ztąd wyszli, musiał znowu wysłuchać Walery dyssertacii obszernej o językach, bo Pan Mieczysław, przy wszystkich innych naukach, uchodził także za lingwistę.
— O! wołał z zapałem, jakiejze doznaję roskoszy, wymawiając też same wyrazy, któremi do ludu mówili patryarchowie, też same — któremi Moyżesz śpiewał pochwały Boga! — nieposiadam się z radością odczytując w oryginale ojca poetów, boskiego Homera! — Ale ale, czy widziałeś też mój zielnik? ach! mój zielnik uwielbiają naturaliści, jest on ze znajomych mi najkompletniejszy i zajmuje prawie wszystkie rośliny u Persona wymienione. Spójrzyjże teraz, dodał po chwili, na próby malowidła — oto kopija, którą z Guercina zacząłem. Metr móy uwielbia talent do rysunku jakim przyrodzenie mię obdarzyło, bo też prawda: que la nature m’a traitée en mère passionée! Walery tymczasem, gdy wielomówność gospodarza nieustawała, dziwił się miłości własnej tak wysoko posuniętey — gdy wnet przerwał Mieczysław.
— Patrz, tę głowę Nerona niedawno zacząłem modelować z antyku — trudno zaiste ją dokładnie skopijować, ale czas to ułatwi — Cóż mówisz na to cudo flamandzkiej szkoły? — jest to oryginał Teniersa drogo nabyty — a propos śliczny zbiór szkiców młodszego Verneta posiadam — chciałbyś może je widzieć, ale teraz są pożyczone. Patrz tylko chwilę na ten teleskop angielskiej roboty! co za dokładność i co za sztuka!
Anglicy tylko w moich oczach są ludźmi, a my — des bétes à manger du foin! w najmniejszej rzeczy niegodzi się nam równać z niemi. Ale trochę się rozgadałem, Panie Walery, rzekł w końcu dobywając zegarka, czas śpieszyć na sessiją naszą, w której ja i moi towarzysze rozbierać będziem ważne z Analityki twierdzenie — Bądź zdrów łaskawy Panie, dodał wstrząsając go za rękę, na piérwszą dyssekciją, doświadczenie chemiczne, lub sessiją niezawodnie cię zaproszę — Polegaj na mnie.



XVII.
SĄSIEDZI.

Wysokie góry i odziane lasy!
Jako rad patrzę na was, a swe czasy
Młodsze wspominam, które tu zostały,
Kiedy na statek człowiek mało dbały, —
Gdziem potém nie był? czegom nie kosztował?

J. Kochanowski.

A jeśli gwałtowne mrozy
Będą, a zima się sroży;
W ciepłej izbie przy kominie
Siedzę, dokąd ona minie.

Zbylitowski.

Temu, kto odziedzicza znaczny majątek, łatwo wszystko idzie — choć albowiem ludzie ciągle bają o bezinteressowności, jedyną sprężyną, ich czynności, stosunków, przywiązania i oświadczeń są — piéniądze. Wszystko zmierza do ich nabycia, chociaż jest różnica między tym, co ceni piéniędze, dla piéniędzy, a tym, który się stara ich nabyć, dla uprzyjemnienia i osłodzenia sobie życia.
Pan Walery łatwo za wstawieniem się przyjaciół otrzymał dymissiją, i porzucił Warszawę, dla swojej Powijówki. Liczne plany i zamiary snuły mu się po głowie, bo każdy życzy sobie upięknić siedlisko, w ktorém ma życie przepędzić. W miastach cenią tyle tylko ludzi, ile ich pomocy potrzebują, na wsi zaś tyle, ile ich towarzystwo uczynić nam może przyjemności.
Piérwszém staraniem Pana Walerego było, obejrzeć sąsiadów, bo jak powiada arabskie przysłowie, trzeba się przed nabyciem domu, o sąsiedzie uwiadomić, a przed drogą poznać towarzysza[6]; tak też uczynił nowy dziedzic, bo piérwszém jego staraniem, po urządzeniu domu, było poznać sąsiadów.
Dom Pana Pysznickiego herbu Dudy, był piérwszym w sąsiedztwie, a opodal nawet znać już było charakter Pana, po malowanych stajniach i stodołach, wysokim pałacu z kolumnadą i gipsami, i fontannie bijącej na dziedzińcu. Suknia Arlekina nie miała na sobie tylu rozlicznych kolorów, co ów pałac, na którym całe bogactwa sztuki mięszania barw, hojnie rozsypane były. Nie mówię zresztą, ani o marmurowych schodach, ani o zaszczytnym herbie, nad drzwiami wymalowanym, z sowitą ilością lasek marszałkowskich, infuł, pałaszów, herbów, krzeseł, buław, buzdyganów i t. d.; ani nareszcie o licznych portretach w sieniach wiszących, przodków Herbu Dudy. Wewnętrzne urządzenie pałacu, z całą pychą i bogactwem, starożytném i dzisiejszém, nie wielkie dawało wyobrażenie o guście Pana domu. Nie brakło na bibliotece po antenatach odziedziczonej, w której wszystko złe i dobre się mieściło; trzymał także Pau Pysznicki Herbu Dudy wszystkie gazety wychodzące, chociaż ich nigdy nie czytał, miał wszystkie nowe machiny, które bezużytecznie dla pokazania tylko gościom pokupował, mnóstwo termometrów i barometrów wisiało wszędzie na pokaz, zbiór medalów drogo kupiony leżał zawsze na wydatném miejscu, a mnóstwo drogich i rzadkich fraszek napełniało pokoje, do magazynów niż do mieszkania podobniejsze.
W pobliskim od tego domie Stolnika Bogackiego, szczątki staro-polskiej zachowywały się prostoty. Jegomość chodził po polsku, nosił wąs i podgalał czuprynę; Jejmość w krochmalnym kornecie, i spodnicy w kwiaty, trudniła się gospodarstwem; panienki uczyły się czytać, pisać i rachować, ale nie znały fortepianu, ani gitary. Dom ten był gościnny, ale nie wesoły, i mało kto mięszał spokojność ich gospodarstwa i zabaw niewinnych. Zamknięci w szczupłym obrębie swego domu, jedni w drugich świat cały mieli, a jedyném staraniem całej rodziny, było — wzajemnie się uszczęśliwiać.

Stary kawaler Pan Niechętnicki po nich najbliższym był sąsiadem, odstręczony od świata, którego same tylko znał przykrości, jedyną znajdował przyjemność, okrywać wszystkich śmiesznością, i istotne powiększać, a nowe na nich wymyślać przywary. Unikano go w towarzystwie, lękano się odwiedzin, słowem charakter tego człowieka, na któren więcej okoliczności, jak natura wpływała, był za niebezpieczny uważany. W jego domu nawet lękano go się, dla niezmiernej drażliwości, bo nic nieznacząca omyłka, w gniew długi i nieprzebłagany wprowadzić mogła. Jedne tylko książki rozrywały smutne myśli, i widywano nawet jego satyryczność zmieniającą się w łagodność, po przeczytaniu książki w tym rodzaju napisanej. W ogólności, chociaż charakter jego ciągiem smutnych wypadków nabrał skłonności do melancholii i satyry, z przyrodzenia jednak nosił cechę takiej giętkości, iż chwilowym zmianom podlegał, za najmniejszą pobudką; a każda książka na dni parę odmieniała jego charakter — uważano, że po przeczytaniu filozofii Kanta, a raczej metafizyki, omało w łeb sobie nie strzelił — zapewne z przyczyny, iż nic nie rozumiał.

Baron Łądka bawił także w bliskości, i starał się osiągnąć pierwszeństwo przed Pysznickim. Przepych gustowny panował w jego domu; Baron zagorzały angielszczyzny przyjaciel, wszystko miał angielskie, i żonę nawet. Do swoich ogrodów, do fabryk i zakładów cudzoziemców używał. Mieszkanie jego wytworne napełnione było mnóstwem sług i dworaków, między któremi dwie trzecie części było zagranicznych ludzi. Umysł Barona ciągłego potrzebował zajęcia i ruchu; nowe coraz plany, zamiary, budowle, fabryki kręciły się w jego głowie, każdy rok nowe za sobą pociągał we wszystkiém odmiany i nowe tworzył gusta. Do tego nieustannego zajęcia łączyła się chęć popisywania, a największym jego nieprzyjacielem był ten, który go nie chwalił. Za śmiertelny grzech uważał, gdy się kto poważył zbijać jego zdanie, a żadna siła nigdy na nim nie wymogła, odstąpienia od zdań swoich. Żona jego skazana na wieczne potakiwanie, była mu bardzo ulubioną, z powoju swego powolnego charakteru, a dzieci w niesłychanej utrzymywał karności.

Dom jego był pełen etykietalnej gościnności, a codzienne prawie odwiedziny, wcale go nie mięszały, bo miał zwyczaj udawać zajętego, ale się nigdy niczém nie zajmował szczerze.

Najszczególniejszym jednak z sąsiadów był Pan Pszonka, potomek owego sławnego prawodawcy Babińskiego, ponury filozof i matematyk.

Szczególne postępowanie i charakter tego człowieka, ściągał oczy wszystkich — mało mówił, nie pokazywał się w towarzystwie, dni całe przepędzał między filozofiją i matematyką w swoim gabinecie; nie wtrącał się do gospodarstwa, i wszystkie starania i rząd domu, żonie oddawał. Ona bawiła gości, czuwała nad majątkiem, prawowała się, a samemu jegomości kupowała tylko książki i narzędzia. Zatopiony w głębokiej nauce, jak drugi Archimedes napisał na drzwiach swoich: Noli turbare, i spokojnie pod tém godłem pracował, usta miał zawsze zamknięte, i wtedy tylko je otwierał, kiedy nieodzowna wymagała potrzeba. Zdawało się, że serce jego przez ciąg tych suchych zatrudnień, zostało pozbawione wszelkich uczuć mu wrodzonych, jedno tylko miał przywiązanie — do swej nauki, i na jej obronę długo zamknięte otwierał usta, ciemnemi dowodami zacność jej i pierwszeństwo okazując. Nie było innego sposobu wybadać odeń słowa, jak zaczepiwszy matematykę, lub filozofiją; wtedy ze stanu niemoty, przechodził do nieznośnej gadatliwości i nie prędzej ustawał, aż wszystkie wyczerpał dowody.
Ale porzuciwszy zresztą sąsiadów, czas żebym towarzyszył Panu Waleremu na wizytę do Pana Antoniego dawnego przyjaciela. Pozwolą tu czytelnicy, skréślić mi kilka obrazów osób, które tam zastał.


XVIII.
RÓŻNE OBRAZY.

Muzo! tobie ta chwała była zostawiona,
Opisz tych licznych gości stroje i imiona!
Wlej we mnie zapal, jakim Homer był przejęty,
Gdy ciągiem stare greków wyliczał okręty.

Zacharre, tł. Wyszkowski.

Na środku długiej kanapy spoczywała zacna Pani Stolnikowa. Okrywała ją czarna taftowa suknia z buffami, pono jeszcze wyprawna, miała czarną z koronek Brabantskich chustkę, na głowie perłami sadzony grzebień, a w ręku starodawny wachlarzyk z wyobrażeniem czułej jakiejś pary. Ta Pani kładła skarżąc się na ból głowy, rękę na czoło, żeby błysnąć pierścieniami, w które suche jej palce oprawione były. Obok mieściła się wdowa po Księciu N., spozierając wzrokiem niechętnym na sąsiadkę. Ubior jej był zupełnie modny, usznurowana i wymuskana, wystawiała z pod krótkiej sukni maleńką i zgrabną nóżkę. Uśmiéch jej był szydzący i przymuszony, wzrok niedbały i powolny, a ułożenie tak wyrachowane i wyszukane, że się bała poruszyć, ażeby go nie zepsuć.
Pani Podskarbina siedziała z drugiej strony Stolnikowej, ledwie mogąc wytrzymać na swojém miejscu, kręciła się ciągle, oczu nawet przez chwilę na jednym przedmiocie nie zatrzymała, usta jej cierpiały wiele, iż choć na chwilę zamknąć się musiały, a co minutę potok wyrazów płynął do uszu sąsiadki. Znano ją w całém sąsiedztwie z nadzwyczajnej interessowności o drugich, czyli plotkarstwa; zbierała rozliczne wzorki, puszczała dziwotworne pogłoski, nie jedną już poróżniła familją, nie jedną parę pokłóciła, ale po tych dowodach gorliwości, silniej jeszcze częstokroć okazywała co może.
Na miękkim taborecie ze spuszczoną głową i omdlałym wzrokiem siedziała hrabianka Olesia, tak ją nazywano w sąsiedztwie, na jej twarzy melancholijna jakaś smętność się malowała, znak oczywisty czułego serca. Czarno była ubrana, a wonny fijołków bukiecik więdnął przy jej boku — Obraz niewinności i szczęścia nie mógłby być od niej piękniejszym — czarne oczy, włosy ciemne, usta różane, i słodycz jakaś w obejściu i mowie, czyniła przyjemniejszą ją jeszcze.
Musiała wówczas myśleć o jakim bohatérze romansu, bo się zdawała mocno swemi myślami zajętą, a jej oczy wlepione były w ziemię. Biédna istota! może nie potrafiła znaleść drugiego serca, któreby jej uczuciom odpowiadać umiało!
Za nią obszerne zajmowała miejsce Cześnikowa, jak powiadają, Wendeńska, antyk w swoim rodzaju, okryta ciemno-szafirową aksamitną suknią, w białych trzewikach, dużej żółtej chustce, i czépku z zielonemi wstążkami. Woreczek jej zszyty z trójkątnych sztuczek rożnych materyj i mocno wypchany, leżał na kolanach. Córka jej Panna Petronella, wyprostowana i ściśnięta, w jasno zielonej merynosowej sukni z ponsowymi falbanami, obok siedziała, trzymając niepospolitej wielkości parasolik.
Za hrabiną z drugiej strony siedziała panna tylkoco wzięta z klasztoru, bojaźliwa i nieśmiała, niepodnosząca nawet oczu, żeby się jej spojrzenie w drodze z obcém jakiém niespotkało; bawiła się woreczkiem i końcem chustki.
Pani Trzpiotalska i jej piesek następowali potém — oboje byli bardzo niespokojni, piesek za każdym szczekał, Pani zaś jego śmiała się, rozmawiała głośniej od wszystkich, i głuszyła drugich, chcąc swego lubego Koko uspokoić.
Panna Julja zamykała szereg kobiet, a stryjenka chodziła tu i ówdzie po pokoju, z radośném obliczem solenizantki.
Mężczyźni bawili się w drugim końcu pokoju — Pan Skarbnik siedział nad małym stolikiem posuwając zwolna pionki na szachownicy, a ksiądz Pleban uśmiechając się spozierał na przeciwnika — Oba milczeli; niekiedy tylko wyrazy, mat, szach, laufer, królowa, z ust się im jakby mimowolnie wymykały.
Cztéry osoby obok zajęte były grą w karty; Pan Stolnik w sutym polskim stroju, pociągając wąsa dawał lub zabijał; hrabia Drop, w świeżym stroju; we fraku buchastym, którego poły wąziuchno się u stóp schodziły; z chustką wysoko podwiązaną i szpilką brylantową; z karbowanym gorsem, stérczącym z pod brody; z olbrzymiemi dewizkami, które kazały się domyślać złotego repetijera; z szerokiemi spodniami i bótami na wysokich obcasach; hrabia Drop, podziwienie młodzieży, grał, ale nudzić się zdawał, długiemi namysłami wspólników swoich.
Trzecim przy tym stoliku był Pan Podskarbi; suchy, z żółtą twarzą, z nastrzępionym i siwym włosem; w kontuszu tabaczkowym i żupanie złocistego koloru. Ogień panował w jego oczach i sprzeczać się zdawał z jego postawą powolną i małomównością. Cześnik był czwartym — długa opięta kapota jasno zielona, zachodziła do pięt, chustkę na szyi miał małą, ale za to pstrokata od tabaki, na pół łokcia z kieszeni wyglądała; siedział zaś bardzo delikatnie na krześle, dla tego, jak się zdawało, aby mógł prędzej wstać, gdy tego okoliczność wymagać będzie. Nadstawiał on ciągle ucha, czy do niego kto nie mówi — a za każdém słowem, zrywał się ze stołka i obarczał grzecznościami bez miary i końca. Kilka prócz tego osób przechadzało się po pokojach, a między niemi, staruszek Pan Łyksza, z czerwoniuchnym nosem, wesołą miną, z wyłysiałą głową, na cienkich nóżkach dźwigających brzuch spory; chodził upatrując kiéliszka i butelki.

W tym tedy stanie byli wszyscy, gdy wszedł Pan Walery. Julja, Antoni, stryjenka i pleban szczérze go przywitali; reszta osób, z rozmaitemi minami i poruszeniami: Pani Stolnikowa grzecznym ukłonem, wdowa po Księciu dwuznacznym uśmiechem, Pani Podskarbina zaczęła szepty, Panna Petronella dygnęła à la mode, Pani Trzpiotalska puściła z nóg pieska, który nowo-przybyłego obległ, a reszta, jak kto mógł.


XIX.
ROZMOWA.

Siądźżeż moja rybeńko, rybenieczko rzadka,
Klejnocie mojej duszy, da usiądźżeż proszę —
Będziem słodką rozmową płodzili roskosze.

Fredro.

— Czyżto można było, rzekła Panna Julja do Walerego, na tak długi czas, o nas zapomnieć?
— Tyle się zatrudnień razem na moją głowę zwaliło, odpowiedział, że pomimo szczérej chęci, odwiedzić łaskawych na mnie państwa nie mogłem.
— O, nie mówże mi Pan tego, przerwała piérwsza, wszystko można dokonać, przy dobrej chęci! ale widać, żeś Pan naprzód dla Warszawy, potém dla Powijówki zapomniał o nas. To mówiąc z uśmiechem obejrzała się w koło.
— Niech mi Pani wierzy, rzekł zmięszany gość do pięknej sąsiadki, żem nigdy nie zapomniał o osobach, tak dla mnie łaskawych — ale interessa obarczały mię bez przerwy, tak, że pomimo kilkakrotnego postanowienia, nie mogłem dopełnić najgorętszego mego życzenia.
— Ale ale — Panna Zofija zasyła Panu ukłony; spodziewam się, że słyszałeś o jej zamęzciu.
— Słyszałem, zcicha odpowiedział Walery.
Ślicznie jej w czépku, i do tej pory bardzo szczęśliwa. Wspominała mi o Pańskiém spotkaniu na drodze do Lublina, a wiem zkąd inąd, dodała z uśmiechem, żeś się Pan nią dosyć zajmował.
Nie mógł w swojej głowie znaleść odpowiedzi Pan Walery, ani też Julja jej oczekiwała, bo natychmiast mówiła dalej.
— Mąż jej ma Pana w tych dniach odwiedzić.
— Bardzo mu będę wdzięczny — Jakże Pani przepędziła zapusty?
— Wybornie! była tu Zosia; wiele gości mieliśmy w ostatni wtorek, bawiliśmy się do północy, a Panże to nie byłeś w Warszawie po zapustach?
— Nie, nie byłem, odpowiedział krótko Walery, próżno na dłuższą siląc się odpowiedź.
— Pan zapewne tęskni po Warszawie.
— O, nic wcale; trudno w mojém przekonaniu tęsknić po wielkiém mieście, ja sto razy wieś wolę.
— I ja także, rzekła Julja. Tysiąc przyjemności wiejskich, całe miasta uciechy nagrodzić nie mogą. Natręty, nudne zabawy, wielkie wieczory, bale, są to rzeczy, które mnie zająć nie umieją.
— I mnie także, dla tego też nudziłem się w Warszawie.
— Dobrze tak Panu; nie trzeba było zapominać o przyjaciołach; byłeś Pan za to ukarany, dodała z uśmiechem.
— Zkądże to dziś tutaj tyle gości?
— Dziś przecie imieniny stryjenki.
— Zupełnie byłem o tém zapomniał, szczęściem jednak, na sam dzień przyjechałem. Jakże się Pani ulubione kwiaty mają?
— Wybornie, poprawiliśmy teraz oranżerją — dostałam nowych, pięknych roślin od naszego doktora — A Pan musiałeś przywieść zapewne niemało książek.
— Bez nich nudnoby było na wsi — przywiozłem, i państwu też niemi będę się mógł przysłużyć.
— Bardzo będziemy wdzięczni — gdy to mówiła, drzwi przeciwne otwarły się z trzaskiem, a mężczyzna jakiś, średniego wzrostu i wieku, w długim surducie z pierścionkami na wszystkich palcach, z czubem, i książką w kieszeni, wszedł do pokoju, zbliżył się do rozmawiających; a będąc już tylko o dwa kroki, postrzegłszy zajęte miejsce przy gospodyni, zakręcił się i oddalił.
— Cóż to za figura? rzekł śmiech wstrzymując Pan Walery.
— To nowy nasz sąsiad, uczony litwin Alexy Mruczkajło! nieznośny pedant, zaślepiony miłością własną, a przytém bardzo ograniczony. Udaje on filozofa i erudyta, a kto wie czy rozumie znaczenie tych wyrazów!
— Wyborny obraz! zcicha zawołał Pan Walery wpatrując się w niego.
— Otóż znowu ku nam idzie, to go Pan poznasz lepiej.
W rzeczy samej powolnym krokiem zbliżał się Pan Alexy i usiadłszy obok Walerego, potarłszy czoło, zapytał? — Pan ze wsi, czy z miasta?
— Ze wsi.
— Pan czytuje?
— Czasem.
— Pan książki kupuje?
— Niekiedy.
— A jakie? zapytał z malującą się na twarzy radością literat, i wytrzeszczywszy oczy szukał odpowiedzi w spojrzeniu.
— Rozmaite, rzekł Walery uśmiéchając się nieznacznie, filozoficzne naprzykład.
— Umhu! rzekł kiwnąwszy głową uczony, rozumiem, a nie masz Pan czasem, dodał wpatrując się w oczy z miną zarozumiałą, tautologicznych, etymologicznych, filantropicznych, politechnicznych, hermeneutycznych i niektórych innych?
— Nie rozumiem, odpowiedział Walery.
— Pan nie rozumie? aha! to ja rozumiem, Pan takich książek nie czytuje; a stare księgi Pan czyta?
— Jak wypadnie, rzekł piérwszy.
— Złe teraz czasy! nie znają się na dobrém, starych ksiąg nie czytają, filologija i antropologija, jako też sfragistyka upadają! to mówiąc westchnął głęboko, i patrzył w oczy znowu, usiłując w nich wyczytać podziwienie nad swoją erudycją; ale widząc, że milczący i ledwie od śmiechu mogący się utrzymać przeciwnik, nic nie mówi, westchnął, i sam tak dalej rzecz prowadził:
— Czasy bezecne! prawdziwej nauki i z Dyogenesową nie znajdziesz latarnią; a nieuków jak mrówek! Boli na to serce bezstronnym ludziom, ale cóż? trzeba cierpieć; a rozum własny ukrywać, aby go na pośmiewisko nie wystawiać, i ja tak czynię!
— To bardzo sprawiedliwie!
— Ja mój Panie! naprzykład, mówił wziąwszy Walerego za guzik, ja nocy nie dośpię, oczy straciłem, głowę suszę, a tu nikt na mnie i nie spójrzy! czy nie rospaczże na to bierze? tylko sam Pan powiedz?
— Rospacz, tak, rospacz!
— Trzeba żebyś też Pan wiedział, że napisałem rosprawę: o Cieplicach Rzymskich; mam w rękopiśmie przełożony Słownik Hebrajski.... tego.... ach, bodaj go! tego.... zapomniałem tylko czyj, ale zaręczam, że ogromny! foljał straszny!
— To dużo Pan, jak widzę, napisałeś.
— Nie na tém koniec — zatrudniam się teraz dziełem ważném: o Klepsydrach, ich użytku, kształcie, sposobie używania etc., i wiele już, bo podobno arkuszy z 15ście napisałem, jednej mi tylko rzeczy brakuje, że nie widziałem nigdy Klepsydry!
— To mniejsza!
— Tak! i ja to powiadam, że mniejsza.... Pan Walery chciał odchodzić. — Chwilę jeszcze zaczekaj, szanowny Panie! czy nie weźmiesz biletu na Cieplice? Będzie to książka in 4to, od 180 stron, na Berlińskim papierze, z rycinami — Czy Pan weźmie bilet?
— Wezmę, wezmę, śpiesznie rzekł Walery wymykając się od niego.
— Chwała Bogu! rzekł literat i posunął się dalej.


XX.
CESIA.

Pastéreczka moja młoda,
Co za wdzięk, co za uroda!
W bielszej od śniegu sukience,
Sierp na ramieniu, kosz w ręce.
Lecz idzie zwolna, nie śpiewa,
Melancholijny obłoczek
Przygasza wdzięki jej oczek!

Körner tł. Odyniec.

Jeszcze trochę cierpliwości, kochani czytelnicy! chwila tylko, a będziecie mogli porzucić czytanie. Pozwólcie mi jeszcze kilka skreślić obrazów, a ja potém pozwolę wam mówić na mnie, co się podoba, sądzić, jak się wam będzie zdawało, ganić, fukać, złorzeczyć, bylebyście cierpliwie przeczytali do końca.
Nie ma podobno nic lepszego, jak życie wiejskie, człowiek jest w swoim domu, panem swej woli, zatrudnień; nie krępuje go etykieta, żyje według siebie, wolno mu płakać i śmiać się kiedy zechce, mówić lub milczeć, słowem tak postępować jak sobie życzy.
Zaledwie wstanie, wyborna kawa go oczekuje, służący pytają o roskazy, jedzie, idzie, lub w domu zostaje, według swej woli. Starania o gospodarstwie zabezpieczają go od nudy; ciągłe nadzieje i widoki na przyszłość, utrzymują umysł jego w niepewności i zawieszeniu, czyli raczej w ruchu i zajęciu, nieodbicie do naszego szczęścia potrzebném. Wolny czas od zatrudnień można na wsi poświęcić tej zabawie, która nam się milszą zdaje od innych: polowanie, rybołowstwo, książki i tyle innych uciech, których wyszczególnić nie podobna, są mu dane do wyboru. Ozdoba swego mieszkania, rozszerzanie i upięknienie ogrodu i okolicy nieznacznie czas mu zabiera, i w tychto zatrudnieniach niewinnych, życie upływa powoli, jednostajnie, bez tych głuszących przyjemności wielkiego świata, które duszę czczością po sobie napełniają. A w końcu człowiek umiera.
Nie jeden tedy umiera, czytelnicy! ale to jeszcze nie mój Pan Walery, bo ten żyje, i wcale tak prędko na tamten świat wybrać się nie myśli.
Jednego dnia w lecie wyszedł nowy dziedzic do ogrodu z książką w ręku, zadumał się, postępował bez celu, i mijał już leszczynowy gaik bliski swego mieszkania, gdy ujrzał wysmukłej postaci dziéwcze szybko przemykające się między krzakami.
— Coś ty za jedna? zapytał.
— Jestem córka ogrodnika; odpowiedziała Cesia i pobiegła dalej; a Pan Walery stał na miejscu, długo rozważając, jak córka ogrodnika mogła mieć tak ładne oczy, usta, twarzyczkę, i uśmiech tak wdzięczny. Nie było w tém jednak nic tak bardzo osobliwego; dziewczyna była ładna, ale czyż na piękność ma być kontrybucja?
Piérwszy raz tego dnia uczuł Pan Walery, ten brak w domu, który mu Cesia przypomniała, i zaczął myśleć — o stanie małżeńskim. Nie bardzobym ubawił czytelników, gdybym wymienił wszystkie za i przeciw, które się snuły w jego głowie — nie mogę jednak całkowicie tych rozmyślań pominąć.
— Póki nie mam żony i rodziny, myślał Walery, póty jestem wolny, póty czynności moje kieruję tylko tam, gdzie mi się podoba; gdy się ożenię będę musiał mniej więcej ulegać, będę musiał już nie o siebie samego, ale o kilka drogich mi osób szczęście się starać. Ale znowu pozostać na przestronnym świecie samemu jednemu, nie mieć nikogo, ktoby smutek podzielił, ktoby szczęścia kosztował razem, nie zostawić przy śmierci ani jednej duszy, któraby za nami łzę niezmyśloną wylała, dozwolić nakoniec uwiędnąć sercu, stworzonemu do tkliwych uczuć, dostrzegać bezprzestannie brak jakiś drugiej duszy i istoty mogącej dzielić uczucia, tak silnie żądające podziału: jest to przykro i bardzo przykro.
Po tej uwadze przyszła na myśl Waleremu młoda jaka, roztrzepana, rozrzutna, zalotna i wietrzna żona; a serce odezwało się mimowolnie: zachowaj nas Panie!

Lecz, gdy na miejscu tego obrazu, niewinna, słodka, chętnie własne poświęcająca przyjemności dla uszczęśliwienia drugich, cicha i pobożna przyszła mu na myśl kobiéta, serce rzekło: trzeba się żenić!

Krótko trwało to omamienie; wszystkie sztuczne ułożenia, zmyślona i pozorna dobroć, chwilowa łagodność, słowem: obłuda i pokrycie swych skłonności, będące zasadą dzisiejszego modnego wychowania, przyszły ukryć wdzięczny obraz tkliwej i łagodnej małżonki — oburzyło się serce Pana Walerego, drzwi się otwarły i Pan Niechętnicki wszedł do pokoju.
— Przyjechałem do Pana, rzekł zaraz, dla rozweselenia się, skryta melancholija dręczy mię w domu.
— Bardzo będę szczęśliwy, jeśli ją rozproszyć potrafię.
— No! to już i jegomość widzę zdobywasz się na komplementa — ale oświadczam, że się bez nich przy mnie obejść można; nadto znam ich szczérość pospolitą, abym im wierzył. Nie wiesz jeszcze mój Panie, boś młody, jak nieszczérymi są ludzie, lubią się ukrywać, aby łatwiej szkodzić mogli.
— Zupełnie temu wierzę, bo mię nauczyło doświadczenie.
— Więc zgoda między nami, kiedy się nasze zdania zgadzają; ale całkiem jeszcze mam głowę nabitą przeklętym Panem Ślopką, co to za szachraj, to nie masz wyobrażenia!
— Zkądże to?
— Ztąd, że mi już ciągłém klekczeniem o nim głowę mało nie zbito — a on sam tak sobie ze mną postąpił, iż wierzyć teraz muszę wszystkim pogłoskom. Przeklęty szachraj! wyciął mi najpiękniejszy kawałek lasu, i teraz ofiaruje się kupić folwark, na którego gruncie zrobił szkodę! przeklęty szachraj!
— Nie piérwsza to jego sztuczka.
— O! ja ich nazbierałem z pół kopy na usługi, i przez szlachetną zemstę opowiadam jego historją z takiemi szczegółami każdemu, że moja prawdomówność obrazićby go bardziej niż pocieszyć mogła. Człowiek poczciwy lubi i ceni prawdę, bo mu ta złego wyrządzić nie może; a podły ów sknera, garnący tylko piéniądze, dla zaspokojenia nienasyconej żądzy, lęka się światła dziennego, a od prawdy, jak od straszydła ucieka. Przeklęty szachraj!
— Masz Pan zupełną słuszność.
— Bardziej się o tém jeszcze przekonasz, gdy ci jego historją opowiem. Wystaw sobie, że wyszedł z niczego, i początkowo służył za chłopca; ale przyrodzenie dało mu więcej niż majątek, bo mu dało pewne i nieomylne sposoby jego nabycia.
Miedziane czoło, podłość, sknerstwo, przebiegłość, pochlebstwo; oto sprężyny, które działały z nim razem. Z piérwszych kilkudziesięciu złotych, małym handelkiem dorobił się kilkuset, z tych wprędce obrotny Ślopka kilka tysięcy utworzyć potrafił, wziął w dzierżawę folwarczek, a w lat parę kupił go. Od tej pory szczęście towarzyszyć mu zaczęło, a śmiałość go nie opuszczała: darł chłopów, pożyczał na lichwę, wybierał cztéry razy podatek, żydkowie dostarczali mu pomysłów, a Ślopka był wykonawcą — i w lat kilka wieś dokupił. Sąsiedzi zaczęli go szanować i oddawać mu wizyty, a przemyślny jegomość śmiał się w duchu, że się jego piéniądzom, a nie jemu kłaniano; ale go to mało obchodziło, bo dbał tylko o powiększenie majątku. Kto się stara a szczérze, kto poczciwość ma za nic, nie pyta o sposób, byleby dostać to czego żąda; Pan Ślopka do lat 35, zebrał ogromny majątek, ale nie przestał na tém, gorliwość jego nie miała granic — Nie było handlu, którenby go przynętą zysku nie złudził; przeklęty szachraj robił papier, sukno, płótno i możeby był został nawet garncarzem, gdyby w tym stanie przewidywał korzyść dla swojej kieszeni.
Nie wspominam już Panu jego processów, bo ich niesłuszność biła w oczy całemu światu; — ale czegoż nie zrobią piéniądze? gdyby całe prawa Pana Ślopki polegały tylko na chętce posiadania cudzej własności, podłością i wtém dokonałby zamiarów. Przeklęty szachraj! tyle nabroiwszy jeszcze mi wyciął mój najpiękniejszy kawał lasu. Niech mu tego Pan Bóg nie pamięta! Przeklęty szachraj!!


XXI.
BLISKO DO KOŃCA.

Postrzegłszy wstrzymała kroku,
Smiech na ustach, łza na oku,
Twarz jej cała,
Ogniem pała,
Chce coś mówić lecz nieśmiała,
I jam się strasznie zapłonął.

Körner, tł. Odyniec.

— Dokądże to idziesz moja miła?
— Do domu.
— A zkąd wracasz?
— Z ogrodu; narwałam sobie kwiatów, za pozwoleniem Pańskiém, wszak się Pan nie będzie gniewał?
— O nie! moja kochana, tobie wolno zrywać co ci się podoba.
— A czemuż to mnie tylko?
— Czemu? czemu.... bo.... bo ja ci pozwalam.
— A czemuż Pan komu innemu nie pozwala?
— Bo kogo innego nie lubię.
— To mnie Pan lubi?! wolne żarty Pańskie, mnie matka mówiła, że to niebezpiecznie, kiedy Panowie nas lubią. Więc kiedy mnie Pan lubi, to ja muszę uciekać.
— Czekaj, czekaj! czegoż uciekasz odemnie?
— Bo Pan mnie lubi.
— A jak nie będę lubił?
— To znowu ucieknę.
— Czemu?
— Bo Panu będzie nieprzyjemnie zostać z tym, kogo Pan nie lubi.
— Filut z ciebie Cesio; kiedy się ze mną niechcesz zostać, to ja pójdę z tobą.
— Pan? do nas?
— A czemuż nie — chodź tylko, pogadamy przez drogę.
— O czémże ja będę z Panem rozmawiać, kiedy ja nic nie umiem.
— O sobie, rozmawiaj — ot naprzykład, powiedz mi wiele masz lat?
— Szesnasty zaczęłam w przeszłym miesiącu.
— Co w domu robisz?
— Pomagam matce w gospodarstwie, czytam —
— A zkądże masz książki?
— U mego ojca jest ich pełen kufer — Otoż tedy, mówiłam Panu, że czytam, bo ja bardzo lubię czytać, choć czasem i burę od ojca dostanę; potém śpiéwam, szyję, prasuję — alboż to u mnie mało roboty? ho! ho! ja rzadki moment spróżnuję.
— Nie myśliszże iść za mąż?
— Ja? ot przyznam się Panu, że mając tyle tej roboty na głowie, ani razu o tém nie pomyślałam. Za mąż? — prawda że to ludzie idą za mąż, ale mnie to jeszcze do głowy nie przyszło — w przyszłą niedzielę, kiedy da Pan Bóg doczekać, jak nie będę miała roboty, to już muszę jaki kwadrans o tém pomyśleć; ale ja się zagadałam, a my już i przed domem.
Gdy to kończyła, Pan Walery wszedł do starego Macieja, o którym słów parę powiem.
Człowiek ten był z rzędu zubożałej szlachty, licznie po Polsce rozsypanej, która będąc zmuszona szukać służby, nie pochlebia panom, robi swoją powinność i wzdycha do wyższego stanu, do którego zrodzoną się mniema.
Takim był i Pan Maciej — nieposzlakowana cechowała go poczciwość, przywiązany był do rodziny Walerego, jak stary sługa; ale miał jedną wadę — że każdemu bez wyjątku lubił prawdę czystą powiedzieć i trochę pogdérać, jak to starzy umieją.
Domek jego w końcu ogrodu, otoczony leszczyną, bzem i kaliną, był bardzo czysty i porządny. Ścieszka posypana piaskiem, prowadziła do niego, a na piérwsze wejrzenie, zadziwiał porządek i czystość — dwie rzeczy rzadko łączące się z ubóstwem. Grace, grable, motyki, rydle, okna od inspektów i szklarni, dawały się widzieć w sieniach; w piérwszej zaś izbie schnące nasiona, stół czysto zmyty, kilka krzeseł, i mnóstwo kopersztychów, między któremi obok S. Marcina i Pana Jezusa figurował straszny Król Pruski. Przez otwarte zaś drzwi widać było w alkierzu porozwieszany rząd sukień, osadzisty kapelusz świąteczny z małym brzegiem, laskę odświętną z wytartym lakierem, czapkę z uszami, stary pałasz i inne graty. Stary Maciej widząc Pana w swoim domku niezmiernie się cieszył, Maciejowa wydobyła dawno nietknięty obrusik, zasłała go i zastawiła przed swoim panem to, co było najlepszego w domu: świeżą śmietanę, podpłomyki i kurczę. Stary ogrodnik tymczasem gdérał i gawędził, rozszerzając się nad ulubionym sobie Panem Starostą, u którego młode lata przepędził.
— Lepsze to były czasy! mówił z westchnieniem, ludziom i panom lepiej było. Co sejmik bywało, to się człek upił miodem, najadł do woli, i do kieszeni jeszcze co schował — a dziś nikt o nas nie dba. Nieboszczyk Pan Starosta, Panie świeć nad duszą jego, wielki był Pan, a dobrze się z ludźmi obchodził, to też my go i dziś jeszcze wspominamy!!
Gdy to mówił starzec, Pan Walery zabierał się do wyjścia, pożegnał tych dobrych ludzi, i ścieszką znowu wracał zamyślony do domu. Ptaszki świergoczące w leszczynie, dzięcioł jednostajnie kujący drzewo, szelest listków poruszanych wiatrem i oddalony odgłos szumiących wodnych młynów, cichość tylko przerywał. W kilka chwil dały się słyszeć kroki czyjeś w oddaleniu — była to Cesia z chustką w ręku, którą Pan Walery u Macieja zapomniał.



XXII.
OTOŻ I KONIEC.

Szczęśliwość się kryje w cieniu,
Bliżej człeka, niż rozumie
Podział tego co życzeniu,
Założyć granice umie.

Niemcewicz.

Zdziwi czytelnika zapewne, gdy mu powiem, że to co czytał w przeszłym rozdziale, kończy całą powieść — tymczasem tak jest w istocie, bo ja więcej nic o Panu Walerym powiedzieć nie mogę.
Nie wiem wcale, co się z nim działo przez lat pięć, czy się ożenił, czy chorował, czy się kochał, słowem nic a nic; opowiem tylko to, com się sam później dowiedział, i opiszę tu jeszcze na ostatku to, co się ściąga do poprzedniej mojej powieści.


W samą wigilją Bożego Narodzenia, przejeżdżałem zmrokiem, około porządnego dworu, z którego okien widać było światło; a z pobliskiej kuchni zziębłemu podróżnemu w nos zalatywały przygotowywanych potraw zapachy. Słychać było drzwi stukanie i wołania służących; a po tych zachodach domyśliłem się, iż tu obchodzono wigilją jeszcze po staropolsku.
Gdym się tak przypatrywał, dziwna myśl przyszła mi do głowy; krzyknąłem na woźnicę: zawracaj do dworu! i wjechałem na dziedziniec.
Udałem obłąkanego podróżnego, nieświadomego drogi, a gdym pytał gospodarza o jego nazwisko, usłyszałem i dowiedziałem się, że to był Pan Walery! Nigdy Irwing znalazłszy pudełko od tytuniu i filiżankę wspominaną przez Shakespeara, tak się nie mógł ucieszyć, jak ja, znalazłszy żywego, zdrowego, wesołego i żonatego — bohatéra mojej powiastki.
Był albowiem Pan Walery żonatym; a o mało od zmysłów nie odszedłem, gdy swoją żonę imieniem: Cesio! zawołał. Była to młoda jeszcze kobiéta, przyjemna blondynka, z rumianą, wesołą twarzyczką i ślicznemi niebieskiemi oczyma. Trzymała ona za rękę pilnie przypatrującego się mnie chłopczyka, i na większe jeszcze moje podziwienie, bardzo piękną francuzczyzną mówiła do męża. Nie mogłem sobie pomieścić tego w głowie i sam siebie pytałem: czyż to ta sama Cesia?
Tymczasem oznajmił mi uprzejmy gospodarz, iż koniom odejść kazał do stajni, i prosił, abym u niego dzisiejszy wieczor zabawił.
Zezwoliłem na to bardzo chętnie, żeby się lepiej całemu domowi przypatrzyć; a gdy rozmawiam z Panem Walerym — głos fortepianu słyszeć się daje. Nowe podziwienie dla mnie, Cesia tak płynnie, tak ładnie gra na fortepianie? Onaż to, czy nie ona? pytałem znowu sam siebie, i pełen domysłów, czekałem wyświecenia moich wątpliwości. Coraz przybywało gości, a między niemi poznałem Pana Niechętnickiego z satyrycznym uśmiechem na ustach, przechadzającego się z rękoma w kieszeniach po pokoju. Ksiądz Reformat zastępujący miejsce Kapelana, rozmawiał z jejmością, dziwiąc mnie swoim zalotnym układem i zapachami, któremi habit jego był zlany. Nie było to jednak nic dziwnego, bo jakem się później dowiedział, wielu bardzo księży, chwili bez czytania romansów zcierpieć nie mogą, a w rękawach ukryte miewają czułe listy!!
Zbliżała się jednak godzina wieczerzy, i udaliśmy się wszyscy do sali jadalnej, ozdobionej długim rzędem portretów. Zupa migdałowa i barszczyk z uszkami, wyziewały przyjemną parę — podano do złamania opłatki, przy których życzyliśmy sobie wzajemnie długiego życia i pomyślności. Ksiądz Kapelan pobłogosławił — usiedliśmy do stołu. Przypatrywałem się mimowolnie długiej strucli, i z radością ujrzałem siano pod obrusem; lecz, gdy oczy podniosłem, ujrzałem nowoprzybyłą osobę — była to Pani Maciejowa, którą Pan Walery matką nazywał — Więc to ona! pomyślałem sobie, to ta skromna Cesia!
Ojciec Kapelan jadł tymczasem piwo z miodem, a nam zwykłe roznoszono potrawy: okuń, szczupak po żydowsku, łamańce z makiem, gruszki, kasza perłowa z makowém mlékiem i różne inne przysmaki, kolejno następowały. Mnogość potraw nie tyle dziwiła, ile rozmowa samej Pani, z której łatwo poznałem, że i literatura obcą jej nie była.
W ciągłém zdumieniu przeszedł mi wieczór bardzo mile — a spać się kładąc jeszcze i rozmyślając nad gościnnością gospodarza, a uprzejmością gospodyni, powtarzałem: — Onże to, czy nie on — ona, czy nie ona?


XXIII.
ODEZWA
DO MOJEJ KSIĄŻECZKI.
Bądźcież łaskawi! jam pracy dokończył.
Krasicki.

Nie mogę puścić cię na świat szeroki, mała moja książeczko! póki ci nie dam błogosławieństwa i przestrogi. Wychodzisz na morze rozhukane literackiego świata, na którym tyle podobnych tobie, przy samém urodzeniu życie straciło; wychodzisz w odmęt miljona ksiąg rozmaitych, a wychodzisz, ażeby krótką, maleńką chwilę pożyć, i zniknąć! Ileż to zawad, przykrości, ile udręczeń wycierpieć będziesz musiała! ach, nacóż wyrywasz się odemnie mała książeczko. Na moim stoliku tak ci było spokojnie! Czasem tylko przyjaciel jaki wziął cię do ręki; a dziś — tylu nieprzyjaciół znaleść się może na ciebie.
W podróży twojej, po nieznanym jeszcze ci świecie, pamiętaj ustępować z drogi Klassycznym Autorom, a strzeż się ich pudru, muszek i suchej otaczającej ich atmosfery — abyś się nie zaraziła. Nie radzę ci także bratać się ze staremi rękopismami i zbutwiałymi foljałami: dla ciebie niestosowne towarzystwo tych ichmościów, są to pedanci, a twój wesoły charakter, niezgodny z ponurém ich obliczem. Z romantykami także zaklinam cię, abyś się nie wdawała, ich lep, na który łapią zręcznie, mógłby i ciebie zwieść niedoświadczoną i młodą.

Zdala omijaj grammatyków z surową postawą, są to bicze, na takie jak ty utwory; wojna z niemi długa i nudna, bo nie wstępnym bojem, ale wycieńczeniem i usypianiem zmuszają do poddania się przeciwników.

Strzedz się także należy nierozsądnych fars, i tragedyi we cztérech aktach prozą, jestto pewien rodzaj opium, szkodliwy dla słów: chociaż z przystojnemi komedyjkami znajomość, wcaleby ci nie zawadziła.
Ulotne poezje, jeśli wesołe, mogą być przypuszczone do twego towarzystwa; ale smętne, ponure, jęczące, a, co razem chodzi, usypiające — na nic ci się nie zdadzą.
Gdyby ci się przyszło spotkać, o czém wątpię, z obszernym, poważnym poematem, trzeba mu się pięknie ukłonić, tylko nisko, bo ci ichmość wiele bardzo rozumieją o sobie.
Historja, jak wiesz, daleka twoja krewna, ale dumna ze swego rodu; bo się od jakiegoś greckiego foljalu wywodzi; może zechce wziąć cię pod swoją obronę, sama jej się jednak z tém nie nabijaj. Ma ona teraz i tak dosyć biédy z ubogiémi krewnymi, którzy ją obsiedli i cały podobno przemarnują majątek — są to powieści historyczne, kuzynowie twoi, ale wielkie trzpioty. Nielitościwie obdzierają oni babkę swoją historją, z najlepszych jej kapitałów; a ta, choć dumna, nie wiem czemu pozwala im sobie grać na nosie. Zacna ta wdowa, choć trochę kokietka, wiele ci dopomodz może, ale sama się nie nabijaj, jak ci to już mówiłem, żeby cię ze wzgardą nieodepchnęła — Zresztą wybor towarzystwa zostawiam własnemu twemu rozeznaniu; a przestrogi te tylko jako przywiązany dałem ci ojciec — teraz zaś, kiedy się tak wyrywasz — idź w świat niebogo!!

KONIEC PIERWSZEJ POWIEŚCI.


NOTA.
Do Rozdziału VII. (Rok 1724).

Zofija z Sieniawskich Denhoffowa, której tu opisaliśmy wesele, z wymienionej księgi; poszła po śmierci Stanisława Denhoffa za Alexandra Augusta Czartoryskiego Wojewodę Ruskiego, i piérwsza około roku 1730 zaczęła zdobić, dzisiaj tak sławne z piękności Puławy.
Wśród tego czarownego miejsca, niedaleko od Łachy, ze trzech stron drzewami otoczony, wzniesiony jest na małym wzgórku, sarkofag z białego marmuru, koło którego stoją zwykle dwa Cyprysy; i nosi na sobie następujący napis:

ALEXANDRO. AUGUSTO. CZARTORYSKI. ET MARIAE. SIENIAVIAE. PARENTIBUS. CARISSIMUS. ADAMUS. CZARTORYSKI F. ET ISABELLA. FLEMING. CONJUG. POSUERUNT. UT. QUORUM. BENEFICIIS. FRUUNTUR. IN. EOS. PIETATIS. ET. GRATI. ANIMI. MONUMENTUM. APUD. POSTEROS. EXSTARET.





  1. Obacz Tom III, rozdział I.
  2. Ob. Krótka Annotacja Sejmów Warszaw. i Grodzień. także Elekcii i Koronacii — Baltazara na Pułaziu Pułaskiego. 1740. fol. arkusz Bb2.
  3. Ob. Notę na końcu tego tomu.
  4. Der Schloss am Eberfluss v. Bronikowski.
  5. Bywają jednak przypadki, że morze wyspy zalewa, ale to rzadko.
  6. Proszę mię nie posądzić o pedanterją, jeśli to przysłowie przywiodę: Ottiob el dżara, kabla el dari: ua el rafika kabla el ttarike.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.