Przygody czterech kobiet i jednej papugi/Tom I/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (syn)
Tytuł Przygody czterech kobiet i jednej papugi
Wydawca Alexander Matuszewski
Data wyd. 1849
Druk Jan Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Aventures de quatre femmes et d’un perroquet
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron
I.
O UCZUCIACH JAKICH MOŻE DOŚWIADCZAĆ CZŁOWIEK, PATRZĄC NA DOPALAJĄCĄ SIĘ ŚWIECĘ.

Gdybyście byli w piękną noc majową 1836-go roku, zwiedzali dachy domów w towarzystwie Asmodeusza, jak Don-Kleofas student z Alkala, djabeł kulawy byłby wam następny wskazał widok, na strychu domu przy ulicy Ś-go Jakóba:
Zdjąwszy dach, odkrylibyście jedną z tych izdebek, która jak narość jaka, wyrasta na czole brudnego domu, z zielonem oknem, zamykającym się jak słaba powieka na pierwszy powiew zimy, a nieotwierającym się, jak na pierwszy blask błękitnego wiosennego nieba, podobne do tych kwiatów mających korzeń w błotnistéj kałuży, których głowa zawsze obraca się za słońcem, prosząc go o promień a wzajem oddając mu zapach. Częstokroć w lecie, nic radośniejszego jak te okna, które wydziedziczone ze wszystkich darów ziemi, pierwsze zabierają to co daje niebo, i kochane od Wszechmocnego za swoje ubóstwo, więcéj mają słońca wśród jasnych dni, niż śniegu podczas szarych.
Widzimy, jak zapomniane i pogardzane od przechodzących, otwierają się, aby na powietrze wystawić kilka doniczek ze stokrocią, różą lub lakiem, które w wigilją zakupione, kwitną obok majtek dziecinnych, na strój niedzielny przygotowanych, a słońce codzienny gość i przyjaciel, rozwija jedne, suszy drugie.
Otóż, co widzi próżnujący przechodzień i dumający poeta.
Lecz gdyby zbliżył się daléj, gdyby od okna udał się do pokoju, gdyby ze snu przeszedł do rzeczywistości, znalazłby tam często, tak latem jak zimą, odbłysk ciemny i smutny, jak wiatr północny; bo za tém oknem ozłoconem promiennem słońcem, tém widzialnem okiem przyrody, jest nędza, którą opatrzność to niewidzialne oko Wszechmocnego, czy to dla kary lub próby, nie chce ni widzieć, ni pocieszyć.
Zdjąwszy dach domu przy ulicy Ś-go Jakóba, widzielibyście izdebkę, słabo oświetloną, cuchnącą łojową świecą. — W głębi tej małéj, ciasnej, suchotnéj, jeśliby tak można nazwać, izby, było łóżko, a w niém spała młoda kobieta, blondyna, głowę skryła pod ramie, jak ptaszek pod skrzydło, i marzyła może w téj chwili o szczęściu, jakiego jej nigdy obudzenie nie dawało.
Przy łóżku jéj, oparty o poduszkę, siedział młody jeszcze mężczyzna, z włosem i okiem czarném, z piękną bladą twarzą; milczący wpatrywał się w śpiącą kobietę — spojrzenie jego jakby przyrosło do jéj twarzy, bo oka z niéj nie spuszczał, i tak był nieruchomy, czuwając, jak ona śpiąca; w nieruchomości wszakże jego, było coś tak głęboko smutnego, iż łatwo w nim zgadywałeś myśl bolesną i okrutną razem. Nie zdawało się, aby kobieta była słabą, owszem, spała spokojnie, bez gorączki, jak gołębica w gniazdku; z ust różanych na pół otwartych, dobywał się oddech spokojny, lekki jak woń, więc to nie dla fizycznéj boleści ten człowiek czuwał nad nią. Otaczające przedmioty, kazały się domyślać, że ta boleść była moralną. — Wszystko było ubogie, papier szarego obicia wielu plamami pokryty, dowodził, że to smutne ustronie miało długi szereg następców; okopcone firanki, zaciemniały okna, okrągły orzechowy stół, na którym dopalała się cienka świeca, pokryty był różnego rodzaju papierami, tudzież kilkoma talerzami, pobojowiskiem skromnéj wieczerzy, w końcu, złe lustro w czerwonych ramkach, wisiało nad kominem, którego całą zbytkową ozdobą, był lichtarz, karawka, dwie szklanek, a po rogach doniczki z bratkami i niezapominajkami.
Prawdą jest, że wśród nędzy życia, dusza szuka i potrzebuje czegoś, co od Boga pochodzi, aby mu mówić o swoich cierpieniach, wyrzutach i nadziei.
Człowiek ten, czuwał tak od dwóch godzin, a może i od początku wieczora; ileż to smutnych myśli, bliskich rospaczy, przebiegło przez jego głowę, kto wie ile nadziei przyszłości, oderwanych jedna po drugiéj, spadło z jego serca, razem z kilkoma spadającemi łzami, których wstrzymać nie mógł; ciągle zostawał w miejscu, bardziéj klęcząc niż siedząc, ponury, jakby czuł wyrzuty sumienia, a razem spokojny, jakby się do pełnéj skruchy modlitwy gotował — widząc go, rzekłby każdy: — „On cierpiał wiele, cierpi, i cierpieć jeszcze będzie.”
Wszystko było spokojne wewnątrz i zewnątrz; dzieła natury wypełniały się w milczeniu, które właśnie czyni ją majestatyczną. — Pierwsza wybiła na odległym zegarze, młody człowiek zadrżał na ten odgłos niespodziany, przerywający noc i myśli jego, a gdy ostatni odgłos dźwięku zginął w powietrzu, powstał, i jak mógł najciszéj poszedł do stołu, usiadł, a popatrzywszy chwilkę jeszcze na piękną uśpioną, wziął pióro i pisać zaczął:
„W godzinie, kiedy ja czuwam i piszę do ciebie, ty śpisz mój biedny aniele, bo Bóg który cię kocha, daje ci jeszcze nadzieję szczęścia, a oddala przeczucie nieszczęść. Dobrze więc! bądź światu i woli Boga poddaną, woli, która mi dyktuje to co piszę, i robić każe to co robię.
„Ty wiész że cię kocham, Ludwiko! ty wiesz, że od chwili kiedy przestałaś być moją narzeczoną, aby zostać żoną, nie marzyłem nic innego, jak szczęście twoje w teraźniejszości i przyszłości. Ty wiész, że nie miałem nigdy większéj radości, jak w dzień, kiedy przyszło na świat dziecię nasze, to dziecię, co tyle cierpiéć miało na téj ziemi, iż Bóg ulitował się nad niém i do siebie go powołał, które połączyło nas swoim grobem, jak dawniéj kolebką swoją łączyło; — ty wiész w końcu, że gdy nieszczęście nadeszło, wszystkiemi siłami człowieka walczyłem przeciw temu, co sądziłem być przypadkiem, a co istotnie było fatalizmem. Otóż dzisiaj wyczerpały się siły moje! ciało morduje się pod zbytnim ciężarem, dusza upada pod tą twardą próbą, i oddaję Bogu to życie, któreś ty mi jak dobrodziejstwo kochać kazała, a nieszczęście jak niepotrzebny ciężar odrzucić każę.
„W chwili kiedy mam zniszczyć teraźniejszość moją, myślę o przeszłości. — Przypominam sobie, kiedy Bóg zesłał mi piękność twoją, aby mnie porwała, a miłość aby mnie zbawiła — przypominam, jak oboje układaliśmy sny, których urzeczywistnieniem, miał być święty związek, na zawsze się dziś zrywający. — Biedny aniele! pamiętasz długie nasze rozmowy wieczorne, przy matce mojéj, która już śpi snem wiecznym, snem, jakim ja wkrótce zasnę, lecz ona patrzała na zbliżającą się śmierć bez obawy, bo przepędziła życie bez najmniejszego wyrzutu sumienia. O! gdybym sam tylko przynajmniéj cierpiał, gdybym nie spoił z życiem mojém, innego niewinnego życia, nieodpowiedzialnego za błędy, które Bóg mnie wyrzucać może będzie, a za które ty wspólnie ze mną karę znosisz, — oh! to bym żył, tak żyłbym. Lecz ty Ludwiko! ty piękna, młoda, bogata nadzieją przyszłości i miłości, stworzona dla świata, któren ledwie zaznałaś a już porzucić musisz; — mimo twego powierzchownego poddania się, ty cierpisz, mimo twej uśmiechającéj się twarzy, ty płaczesz — i to są te łzy boleści, co mi sen odebrały i do teraźniejszego przyprowadziły stanu; — ja wiem ile nędza nasza upokarza cię, ja wiem, że w czasie kiedy ja szukam zarobku, który by nam na chléb przynajmniéj wystarczył, tobie nikczemne podają propozycje, których nie wyjawiasz, chcąc mi jednéj więcéj oszczędzić boleści — a więc słuchaj Ludwiko! dziecię moję! chcę umrzéć, bo śmierć moja będzie szczęściem dla ciebie — śmierć tak krótka — nie płacz! bądź silna; — umierając nie cierpi się. — Jak ja umrę, ty będziesz mogła być szczęśliwą, znajdziesz szlachetną duszę co cię zrozumi, i zamienisz nazwisko wdowy na inne, które ci da bogactwa i poważanie, bo moje tylko ci nędzę i wstyd daje. — Świat mnie nazwie łotrem — powiedzą, że zacząłem od rozpusty a skończyłam na samobójstwie, — ty jedna mi zachowasz w głębi serca twego modlitwę, ażeby Bóg gdy mnie zechce karać za moje samobójstwo, usłyszawszy twoję prośbę, przebaczył mi ten występek.
„Wczoraj, byłem na cmentarzu i odwiedziłem grób dziecka naszego, osłoniony liściami majowemi; śpi jak w gniazdeczku ukrytém przed słońcem. W zimie możebym nie śmiał dopełnić powziętego zamiaru, lecz wszystko było tak spokojne, rzec by można wesołe, w tém świętem ustroniu, że zapomniawszy o tym święcie łez i nędzy z którym mnie kilka rozdzielało grobów, dusza moja doznała jakby potrzeby śmierci, to jest spokojności — modliłem się długo!
„Gdyby ludzie wiedzieli, ile jest pociechy z umarłymi się modlić, i co Bóg głosem grobowca przemawia, zawsze by boleści swoje na cmentarz zanosili, bo jak w ostatniéj godzinie dusza unosi się uwolniona od ciała, tak w godzinie cierpień, serce się tam od zwątpienia uwalnia.
„Od grobu dziecka naszego, poszedłem na grób mojéj matki, i tak tylko z cmentarza widziéć mogę kończące się dwa widno-kręgi życia mego, całe wspomnienie i całą nadzieję moją. — Biedna matka! — wśród radości naszéj, jakże niewdzięczni byliśmy, a potém wśród boleści bezbożni jesteśmy, — zapomnieliśmy o tym grobie, tak, że ta biedna mogiła przez całą zimę śniegiem była pokryta, a jednakże jak Bóg jest dobry, że zesłał wiosnę na zniszczenie tego śniegu, i na miejsce jego, pozwolił niebieskim i różowym kwiatkom się rozwinąć; drzewa okryły się liściem, przez które promieni się słońce i które razem cień dają, tak, że teraz grób uśmiecha się i śpiewa jak kolebka, bo też grób to kolebka nieba!
— „Nie proszę cię o nic dla siebie po mojéj śmierci; mnie wrzucą do powszechnego dołu, bom biedny, wygnają mnie z kościoła bom samobójca, ale ty będziesz o tych dwóch grobowcach pamiętała, nieprawdaż? szczęśliwa, pójdziesz na nie kwiatów rzucić — smutna, przyjdziesz do nich po pociechę. Oh! jak to musi być słodko dla duszy do Boga powróconéj, słyszeć modlitwę z ziemi. O! gdybyś wiedziała, ile ja zobaczyłem z przeszłości mojéj przy tym grobowcu; nic się nie zmienia w istnieniu rzeczy, tylko w życiu ludzkiém są zmiany. — Te bzy i hyacenty, obok których modliłem się wczoraj, mają ten sam kolor i zapach, jak tamte które przed dwudziestą laty zrywałem, i z których, biegając po ogrodzie, bukiet dla mojéj matki robiłem. — Słońce to samo — ta sama zieloność — te same pola — a ja umieram... Niestety! gdy moja biedna matka, młoda i kochana w owym czasie, składała do modlitwy moje małe ręce, kiedy usypiała mnie osłaniając moją kolebkę firanką, od swego łóżka, a życie moje swoją miłością; — gdy rano budząc mnie, tym pocałunkiem którym mnie usypiała, ubrała mnie abym używał przygotowanego przez nią dnia uciech i zabawek, o! wtedy nie spodziewała się, ażebym kiedy w jednéj minucie, zniszczył dzieło cierpliwości i wytrwałości całego jéj życia. — Wszystko to znów widzę w téj uroczystéj chwili; moją starą babkę, którą zaledwie znałem, stolik przy którym wieczorami w wista grywano — w około którego zwykle biegałem, dopóki nie zasnąłem na kolanach matki: — ogrodnika który mnie na plecach nosił, a którego taczki zawsze ciągnąć próbowałem, gdy mnie samego zostawił; w końcu, wiek, w którym widząc płaczącą matkę, dowiedziałem się co to są łzy, a czytając napis na grobowcu, co to jest sierota.”
Gdy młody człowiek kończył te ostatnie wiersze, oczy jego napełniły się łzami, któreby chciał zatrzymać, lecz te skupiając się powoli, zwilgociły i zamgliły spojrzenie jego. Wtedy poniósł ręce do czoła, aby przytłumić wyrywające się łkania, bo niemi mógł obudzić śpiącą kobietę. Po téj rozmowie serca, wylanéj na papier, mającéj być ostatniém wspomnieniem życia jego, a jedyną spuścizną wdowy, nastąpiło zadumanie wewnętrzne, w którém głowa spada na ręce, a dusza skupia się sama w sobie, w którém, zaniknąwszy oczy, widzi się jak cienie przesuwające, te osoby ukochane, co to dziecku wrota życia otwierają, a uprzedzają w śmierci, aby mu bramy nieba otworzyć. Potém wszystkiém wpada się w zupełną bezmyślność. Łzy same się wstrzymały w jego powiekach, a myśl zamilkła w głowie; w miejscu jéj słychać było jakieś bełkotanie, którego jedyne wyraźne słowa były: „umrzéć!“
W boleści, obrócił głowę do łóżka, a że te kilka chwil zamyślenia, pochłonęły wszystkie przeszłości wspomnienia a noc postępowała, spiesznie więc daléj pisał:
„Kiedy to czytać będziesz Ludwiko, ja żyć przestanę, ale chcę umrzéć w obliczu Boskiéj przyrody. — Ciało moje zaniosą w miejsce gdzie nieznanych trupów składają, ty pójdziesz tam, aby mnie rozpoznać, smutna będzie twoja pielgrzymka! Nie będziesz miała pieniędzy, aby mi osobny grób wystawić. — Każą mnie wrzucić do dołu ubogich; — lecz bądź spokojna, moje dziecię, z jakiegokolwiek miejsca się wyjdzie, zawsze się kiedyś znaleść musi. — Ah! jeżeli mimo twojéj miłości i poświęcenia, nie będziesz mogła rozpoznać miejsca w którém mnie pochowają, módl się zawsze mój aniele, bo chociaż oczy twoje grobu mego nie znajdą, modlitwa twoja znajdzie duszę moją.
„Pytałaś mnie często, w chwilach nędzy naszéj i braku odwagi, dla czego nie sprzedaję pistoletów po ojcu? — Odpowiedałem ci, że tysiąc wspomnień przywięzywałem do nich, powinieniem był powiedziéć, że w nich moje oswobodzenie widziałem, bo oto, zrobią one dla mnie więcéj nad to, czego najlepsi przyjaciele moi zrobić mi nie mogli, lub nie chcieli. Dziwna rzecz to życie nasze! — gdy wspomnę że mam nabić te pistolety, że jeden z nich mam do czoła przyłożyć, odwieść kurek, a on wystrzeli jakby do celu, ani domyślając się, że zamiast obalenia lalki gipsowéj, istnienie człowieka obali! — Ah jakże człowiek zda się małą rzeczą, jeżeli pomyślimy, że trzeba tyle miłości i starań do utrzymania życia jego, a tylko trochę prochu i ołowiu do śmierci!
Śpij moja Ludwiko! masz mój aniele sen i marzenia jego, to synonimy szczęścia. — W chwili obudzenia twego, nie żałuj mnie, bo ja już cierpiéć przestanę. — Gdy pomyślę że cię na całe życie opuszczam, nie mam odwagi kończyć listu. — Kartki nieruchome, nieożywione, za pomocą słów kilku, w parę godzin, miéć będą władzę zrządzenia ci boleści, gdy te same słowa w innym użyte przedmiocie, radość by ci sprawiły! a przecież trzeba mi się oddalić, bo noc krótka, w dzień spotkam ludzi, a ludzie są tak dobrzy, żeby mnie żyć przymusili. — Żegnam cię więc, poszukam w lasku ukrytego miejsca wśród drzew, któreby je jak całun okrywały, na odgłos śmierci mojéj, zaświstną przestraszone ptaki i wszystko powiedziane będzie.
Raz jeszcze ostatni ściskam cię Ludwiko! Bądź zdrowa! a może do zobaczenia.

„Tristan.”

Powstał Tristan, otworzył szkatułkę w któréj pistolety były schowane, wziął je, nabił, wpuścił kule w obie lufy i pistony ponakładał; jakkolwiek to wszystko cicho zrobione było, młoda kobieta poruszyła się — Tristan zadrżał, — i natychmiast broń za siebie ukrył. — Lecz to tylko sen poruszył śpiącą Ludwikę i jéj jasno-włosa głowa, zmieniwszy tylko miejsce, znów z swobodą na poduszce spoczęła.
— Chciałbym ją jednak pocałować, uścisnąć ją, mówił do siebie Tristan. Zbliżył się do łóżka, ale w chwili gdy miał ustami dotknąć czoła żony, zatrzymał się, w obawie, aby jéj nie obudził i poprzestał na patrzeniu na nią, oddychając jéj oddechem, po twarzy jego igrającym; — w śnie Ludwiki było tyle spokoju i pogody, że przez chwilę Tristan zwątpił o swoich przeszłych boleściach i przyszłém postanowieniu. Ta gorąca żądza śmierci, uspokoiła się nieco pisaniem; gotów był obudzić Ludwikę i błagać pocałunkami i łzami, o przebaczenie za tę myśl rozpaczliwą, lecz w chwili gdy rzucił wzrok około siebie, przyszło mu na pamięć ich okropne położenie, oddalił się od nędznego łóżka, szepcząc do siebie: „tak trzeba!“
Wtedy skończył ubierać się, i rzec można z zimną krwią zajmował się strojem skazanego na śmierć. Zbliżył się do stołu, złożył list swój, broń do kieszeni schował, ukląkł przy łóżku, pocałował prześcieradło i poszedł, niosąc świecę do drugiego pokoju składającego ich biedne mieszkanie. Po czém zamknąwszy drzwi, postawił świecę na brzegu okna, tak, że światło do saméj przytykało szyby, „tym sposobem, mówił do siebie, dłużéj będę mógł okno widziéć.”
Przyłożył ucho do pokoju który za sypialny służył, a nie słysząc żadnego w nim poruszenia, zwrócił się do środkowego i w chwili gdy go miał otworzyć, usłyszał papugę, którą miał od matki jeszcze, a którą zawsze starannie chował, jak zbudzona szczebiotała „złoto jest tylko złudzeniem“ — słów tych nauczył ją Tristan w dniach dostatku i szczęścia.
Nie było to stosowne do okoliczności, dla tego Tristan zatrzymał się z gorzkim uśmiechem na głos biednego ptaka, a zbliżywszy się do kółka na którém się kołysała, zaczął ją głaskać, aby ucichła i nie obudziła Ludwiki.
Trzeba powiedziéć na pochwałę ptaka, że nie można było naśladować tak znanéj pieśni z większą czystością i filozoficzną ironią.
Tristan powrócił do środkowego pokoju, otworzył drzwi i cicho zamknął za sobą, a zszedłszy z czterech piątr, zastukał do odźwiernego, który pociągnął sznurek od bramy, nie przerywając sobie spoczynku i nie domyślając się, że ten co wychodził, nie miał już nigdv powrócić.
Po wyjściu z domu, przeszedł na drugą stronę ulicy, podniósł głowę i spojrzał na uwielbiane okno. — Idąc, ciągle obracał się i śledził okiem tę mizerną świecę, która mu się teraz gwiazdką jego stała, a kiedy nie mógł jej już dojrzéć, zatrzymał się chwilę, wrócił o kilka kroków, spojrzał na nią raz ostatni i w dalszą puścił się drogę.
Godzina druga wybiła na wieży ś-go Stefana.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (syn) i tłumacza: anonimowy.