Szalona (Kraszewski, 1948)/Tom I/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Szalona
Tom Tom I
Wydawca Spółdzielnia Wydawnicza „Kurier”
Data wyd. 1948
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Ani tego wieczora, ani nazajutrz nawet, Ewaryst nie miał zręczności rozmówić się z Madzią na osobności, może też nie bardzo się z tym śpieszył.
Kilka razy dziewczę go zaczepiało. — A cóż ta tajemnica? Coś mi to pan miał powiedzieć?
— Będzie na to czas, znajdziemy chwilę stosowniejszą, to długa historia — odpowiadał jakby wahając się chłopak.
Madzia, nie okazując najmniejszego zniecierpliwienia, ruszała jednak ramionami i pomrukiwała sobie.
— Ciekawa rzecz — co też to może być?
Pierwszy dzień Bożego Narodzenia upłynął nie rozwiązawszy zagadki. Dwóch szlachty z okolic Lubaru, obowiązanych panu Chorążemu, przybyło w gościnę. Madzia i pan Ewaryst ciągle byli prawie zajęci, pomagając starym w przyjęciu.
Madzia jako nieodrodne dziecię Ewy była trochę zaciekawioną, lecz parę razy spróbowawszy dobyć tajemnicę z kuzynka nareszcie musiała powiedzieć sobie, iż rzecz była zapewne niewielkiej wagi.
Na drugi dzień sami zostali Chorąstwo; Ewaryst już się był przed nimi wyspowiadał z najgłówniejszych spraw swych i myśli i pod wieczór z Madzią znaleźli się w sali jadalnej, pustej, sam na sam, jakby umyślnie dla poufnej rozmowy.
Ewaryst sam ją rozpoczął.
Zwykle śmiały sposób jego mówienia i żwawość dowodząca, że się nad tym co miał mówić nie potrzebował namyślać długo, trochę się zmieniły, co uderzyło Madzię.
— Dawno miałaś wiadomość od siostry? — zapytał nie bardzo odważnie, oglądając się dokoła.
Jakby jednego wspomnienia tego dosyć było dla strwożenia wesołej Madzi, twarzyczka jej, dotąd promieniejąca, pobladła, zmieniła się i słowo zamarło na ustach. Potrzebowała czasu na odpowiedź przychodzącą jej nie łatwo.
— Od siostry — powtórzyła spuszczając oczy, od siostry? Pan Ewaryst wie, że od Zoni prawie nie miewam wiadomości nigdy... Mogę powiedzieć, że jej nie znam...
— A — dodała ciszej — ja sierotą będąc, choć mi w domu waszym nigdy się to uczuć nie dało, tak bym była pragnęła zbliżyć się do niej! wiedzieć coś więcej! niestety! Tej w życiu pociechy podobno nigdy mieć nie będę.
Jakeśmy się rozstały dziećmi jeszcze, gdy mnie wzięli państwo moi najłaskawsi na opiekę, a Zonię zabrała pani Ozereńkowa, ledwie kiedy, z dala coś się o niej dowiem, a i listów nawet nie pisuje. Siostry jesteśmy, a jak obce!
Podniosła oczy na pana Ewarysta i spytała:
— Mów pan, może wiesz co o niej?
Ewaryst stał zdając się namyślać, patrzał na biedne dziewczę, które zasmucił pytaniem i wyrzucał sobie, iż postąpił jakoś niezręcznie.
Natura jego szczera i otwarta nie dozwalała mu kunsztownego obrotu nadać rozmowie, krótko więc pomyślawszy, znalazł najwłaściwszem odpowiedzieć od razu tym, na co chciał był przygotować Madzię.
— Nie będę nic w bawełnę obwijać — rzekł — bo nie umiem. Zonia jest w Kijowie.
Usłyszawszy to, drgnęło dziewczę i przysunąwszy się bliżej, zawołało natrętnie.
— Widziałeś ją! zmiłuj się! mów! Jaka ona jest? gdzie? Czy uchowaj Boże nie stało się co złego? — Ewaryst znowu na próżno się namyślał i ważył chwilę.
— Ozereńkowa umarła, rzekł powoli.
— Więc ona została sama, bez opieki? może bez żadnego sposobu do życia? A panie Ewaryście, zaklinam was, mówcież mi prawdę całą, nie tajcie nic! — Ja mam męstwo, bo mam wiarę...
Ośmielony tymi słowy, Chorążyc począł otwarciej.
— Posłuchajcież jak to było. Nie nowina u nas w Kijowie widzieć na niektórych odczytach kobiety. — Madzia przerwała żywo.
— Gdzie? na jakich odczytach? cóż to są za odczyty?
— Po prostu na lekcjach naszych profesorów — tłumaczył Ewaryst — kobiet młodych wiele teraz nawet uczęszcza na takie, na których by ich się spotkać nie spodziewało. Nie ma w tym nic złego, ale że nowość i że potrzeba się wcisnąć na lekcje pomiędzy samą trzpiotowatą młodzież — odwagi wiele musi mieć, kto się na to waży.
— A! Boże! — wykrzyknęła Madzia, bledniejąc i przysłuchując się z coraz żywszym zajęciem.
— Na jednej lekcji — mówił dalej Ewaryst — w pierwszych ławkach zobaczyłem panienkę, która mnie szczególniej zajęła; najprzód bardzo piękną i pełną rozumu twarzyczką, trochę zeszpeconą krótko obciętymi włosami!
Madzia sobie oczy zakryła... Ewaryst spostrzegł, że włosy te ją strwożyły i dodał prędko.
— Ale proszę sobie nie wyobrażać, żeby w tym było coś nadzwyczajnego... Bardzo wiele młodych panien chodzi z krótko ostrzyżonymi włosami. Przyczyną mody być może potrzeba, bo kto sobie sam służy, ten z długimi włosami wiele by tracił czasu...
Madzia westchnęła.
— Trzeba przyznać, że Zonia, gdyż ona to była, ma śliczną twarzyczkę, pełną inteligencji, życia, odwagi prawie męskiej — mówił dalej Ewaryst. Zainteresowała mnie niezmiernie. Zacząłem się dopytywać, kto była. Gdy mi nazwisko powiedziano, gdym się jeszcze imienia dowiedział, byłem już pewien, że jest siostrą waszą. Postanowiłem, bądź co bądź, się z nią poznać, aby wam przywieźć od niej wiadomość.
Tu wstrzymał się znowu Ewaryst, Madzia zrozumiała, że się namyślał nad dalszym ciągiem opowiadania i kładąc dłoń mu na ręce — dodała.
— Proszę otwarcie! mówcie, nie oszczędzając mnie; przecież Bóg łaskaw, może tak bardzo złego nic nie ma.
— Ja — złego nic nie wiem — odparł Ewaryst — ale że mi się dziwną wydała i ona i jej życie...
Przerwał sobie nagle i dodał.
— Trzeba o tym pamiętać, kochana Madziu, gdzie i jak się wychowywała, a przy tym i temperament jej i usposobienie wcale od waszego różne...
Westchnienie łzawe prawie wyrwało się z piersi biednej Madzi.
— Mów, panie Ewaryście, zaklinam was, ciekawą jestem, a więcej jeszcze niespokojną — nic mi nie taj...
— Ażebyś mnie lepiej zrozumiała — począł Chorążyc — muszę ci dodać to, że w naszym studenckim świecie, jak we wszystkich innych, są dwa prądy i dwa światy. Jeden idzie sobie zwolna krokiem mierzonym ku światłu, oglądając się, aby po drodze głowy nie rozbić, drugi pędzi gorączkowo, na oślep, niedobrze wiedząc dokąd, choć w najlepszej wierze, iż ku dobru, ku jasności, ku prawdzie goni. Ja, moja Madziu, należę do ludzi spokojnych i nie chcących się awanturować; inni szturmem zdobywają lub pragną opanować wielki cel jaki mają przed sobą.
Dowiedziawszy się o Zoni, gdzie jej szukać miałem, poszedłem na Padoł do niejakiej pani Heliodory Paramińskiej, u której ona mieszkała. Tylko, Madziu moja, ani się dziwuj, ni wykrzykuj desperacko, gdy ci powiem, jak ją zastałem.
Powiedziano mi, że tylko wieczorem znaleźć ją mogę. Trafiłem do domku Agafii Prochorówny Sałhanowej, który mi wskazano. Tu gospodyni zaprowadziła mnie sama do pani Heliodory. Z przedpokoju już niesworny gwar jakiś i rozmowa bardzo głośna nieprzyjemnie mnie uderzyła. Zawahałem się czy wnijść i poprosiłem starej Agafii, aby pannie Raszkównie oznajmiła, że się ktoś z nią chce widzieć. Weszła, ja zostałem za drzwiami. Słyszałem jak mnie meldowano i śmiały, dźwięczny głosik zawołał.
— No, to może przecie tu wejść! — Śmiech wesoły towarzyszył tym wyrazom.
Duży pokój na dole, do którego wszedłem, znalazłem pełen dymu od papierosów i cygar... Zza obłoków jego zobaczyłem na kanapie siedzącą kobietę, średnich lat, dosyć przystojną, z głową odkrytą i włosami tak postrzyżonymi jak u Zoni, palącą papierosa i rozprawiającą żywo bardzo z kilku młodymi ludźmi otaczającymi stolik. Kilku innych siedziało w głębi na krzesłach. Zonia spodziewając się jakiegoś gościa wyszła była nieco ku niemu. I ona trzymała cygaretkę w ręku...
Spojrzawszy na jej minkę śmiałą i wyzywającą, przykro mi się zrobiło. Postąpiłem nieśmiało krok ku niej i powiedziałem, kto jestem.
— A! bardzo miło mi poznać pana! odparła podając rękę po męsku.
Przypomniałem się jej z kuzynowstwem, roześmiała się.
— A! co tam! pokrewieństwo! odparła śmiało, wszyscy ludzie są sobie braćmi, a przynajmniej być powinni.
Prosiłem, aby mi dała poznać gospodynię.
— Heldusiu — zawołała zwracając się do niej — pan Ewaryst Dorohub.
Towarzystwo otaczające panią Heliodorę już ją musiało o mnie objaśnić na swój sposób, gdyż dosyć zimno zostałem przyjęty. Znałem z daleka wszystkich tych panów jak oni mnie, należeliśmy do tych przeciwnych obozów, o których wspomniałem, więc nie miałem u nich łaski.
Zonia także przyjęła mnie bardzo chłodno, dosyć jej było popatrzeć na mnie, aby poznać to, o czym gospodyni podszepnięto, że należałem do ciemnych.
Uśmiechnął się Ewaryst. Madzia, choć smutnie pożerała każde jego słowo, nie zupełnie zdawała się je rozumieć.
— Towarzystwo przed chwilą tak wrzaskliwe, ciągnął dalej Chorążyc, umilkło prawie, szeptano po cichu.
Dawano mi do zrozumienia, żem tu był niezbyt pożądanym gościem.
Nie zważając na to, zacząłem wypytywać Zonię, głos zniżywszy, o nią samą. Sądziłem, że jej to będzie znośniejszym, ale na pierwsze słowo odpowiedziała mi głośno.
— Przepraszam — przerwała smutnie Madzia — ale opisz że mi jak ona wygląda; ja chcę ją widzieć...
— Najprzód powiem, że jest bardzo, bardzo ładną. Oczy ciemne, śmiało patrzące, czoło dosyć wysokie, nosek mały, usta jakby nadąsane i dumne; piękne włosy, choć niemiłosiernie obcięte, ale bujne, przy tym figurka zręczna, silna z ruchami trochę męskimi.
— Ale ja jej jeszcze nie widzę! — zawołała Madzia — jakże... ona jest...
— Piękna i śmiała! — powtórzył Ewaryst uśmiechając się — choć w kobiecie zawsze mnie taka jakaś rubaszność razi, jej z tym do twarzy. Ma w sobie coś sympatycznie usposabiającego, szlachetnego, otwartego... niepodobna się nią nie zająć...
Ale słuchajże dalej — mówił Ewaryst. — Gdym ją spytał co się stało z Ozereńkową: umarła poczciwa Sędzina, rzekła wzdychając i jej winnam, że się bardzo o przytułek i przyszłość nie potrzebowałam kłopotać. Zapisała mi co miała, z tym przybyłam do Kijowa. Chcę się uczyć, będę się starała móc sobie na życie zarobić sama i nikogo już nie potrzebować...
Słysząc to pani Heliodora, siedząca na kanapie, dodała:
— A już to z Zoni, z jej odwagi i pracowitości to doprawdy, przykład drugim brać, to kobieta!
Szmer otaczających potakiwał tym słowom — Zonia się uśmiechała pogardliwie.
— Nie macie mnie z czego chwalić — odezwała się — na bezrybiu i rak ryba, tak też i ja. Gdzie wszystkie kobiety albo za piecem siedzą, lub się kogoś za poły trzymać muszą, wyglądam na osobliwość wielką, a w tym dziwu nie ma, tak być powinno. Dosyć nas już niewolnicami było i sługami.
— Ach, Boże mój! — przerwała Madzia załamując ręce i cała we łzach. Ewaryst się zatrzymał i po chwili kończył opowiadanie w krótszych wyrazach.
— Jednym słowem, moja Madziu, Zonia się zupełnie wyemancypowała... Przyjęła mnie całkiem jak obcego i na tym się prawie skończyła nasza znajomość z nią. Spotykaliśmy się często, zaledwie mi raczyła główką kiwnąć zdala i zaraz się odwracała. Nie chciałem być natrętnym, tylko na wyjezdnem zbliżyłem się raz do niej, pytając: czy nie zechce napisać co do ciebie albo ci co kazać powiedzieć. Uśmiechnęła się na to.
— Jeśli pan chcesz mów jej, niech u nikogo na łasce nie siedzi, niech niczyją nie będzie niewolnicą, niech przyjeżdża tu, uczy się i wyrobi się na człowieka! Powtarzam ci jej słowa...
Ażeby odmalować wrażenie jakie całe to opowiadanie uczyniło na Madzi, potrzeba by przypomnieć wychowanie jej w tym spokojnym, patriarchalnym starym zamiłowskim dworze, do którego żadna nigdy nowa myśl się nie wcisnęła, gdzie wszystko nowe było uznawane złym, zepsutym i psującym, gdzie świat jeszcze toczył się odwieczną wybitą koleją...
Madzia słuchała ze zgrozą i rozpaczą w sercu. Zonia zdała się jej zgubioną. Rozpłakała się tak, że do swojego pokoiku uciec musiała. Ewaryst pożałował prawie, że jej smutną o siostrze przywiózł wiadomość.
Nie było to jednak bez celu.
Zonia, mimo swej ekscentryczności, a może przez nią samą zajmowała go mocno, chciał, spodziewał się przez siostrę wpłynąć na nią.
Dnia tego Madzia, mając oczy od płaczu czerwone, wcale się już pod pozorem bólu głowy, nie pokazywała, a Chorążyna przypisując go potrawom świątecznym skazała ją na wszystko leczący na wsi rumianek...
Gdy rano potem wyszła trochę blada, a Ewaryst mógł się do niej przybliżyć, najprzód starał się ją natchnąć męstwem i wytłumaczyć, że Zonia wcale nie była winną, że okoliczności popchnęły ją na drogę, na której odwaga i charakter poczciwy nie dadzą się jej obłąkać.
— Zrób jedno, odezwał się w końcu, napisz do niej jak do siostry, nie dając jej poznać, żem ci ją odmalował trochę zdziczałą i dziwaczną, napisz jej od serca długi list. Jestem pewny, że on na niej uczyni wrażenie.
— A! mój panie Ewaryście — odparła Madzia, pokornie ręce składając. Pisać! ale czyż ja potrafię tak napisać do niej, by mój list... A! nic! nic! ja pisać! nie umiem. Gdybym ją widzieć mogła, klęknąć, zapłakać, uścisnąć, to by może poskutkowało, ale pisać! Nie! nie!
Jednakże myśl podana przez Ewarysta utkwiła w niej. Innego dnia zapytała go, jakby to należało pisać.
— Zupełnie tak jakbyś do niej mówiła — odparł kuzyn. — Nie trzeba nic a nic wyszukiwać, nic a nic układać, dozwolić sercu, żeby dyktowało, a choćby wyrazy nie szykowały się bardzo udatnie, list przemówi do niej, serce uderzy...
Spojrzała na niego Madzia i ruszyła ramionami.
— Ale ja listy piszę okropnie! dodała. Gdzie to tam kobiecie brać się do pióra!
Z tym się rozeszli, lecz ktoby był podpatrzył Madzię zaryglowaną siedzącą w swoim pokoiku wieczorem przy łojowej świeczce, myślałby, iż zakazany jaki bilecik pisze, tak go i łzami skrapiała i porywała się do pióra namiętnie i rzucała je rozpaczliwie, kilka ćwiartek leżało zasypanych literami, z których znaczna część była pokreślona potem i pozamazywana.
Po tej do pół bezsennej nocy powiedziała nazajutrz spotkawszy się z Ewarystem.
— Próbowałam pisać, ale co to warte? Na nic. Gdybym mogła pojechać do Kijowa, byłoby wcale co innego.
— Wiesz przecie, że to być nie może — przerwał Chorążyc — a przeze mnie list posłać, jakikolwiek bądź potrzeba koniecznie.
— Koniecznie? — zapytała Madzia.
— Cóż by to znaczyło, gdybyś wiedząc o niej ode mnie, słowem się nie odezwała? — odparł Ewaryst.
— Ale i ona mogła napisać do mnie? — nieśmiało odezwała się Madzia.
— Mogła, i nawet myśl tę jej podawałem, ale...
— Cóż ona powiedziała?
— My się nie znamy, jesteśmy sobie zupełnie obce, co ja do niej pisać będę? Kłaniaj się jej pan odemnie jeśli chcesz...
I że ona tak mnie zbyła, nic w tym dziwnego, wedle jej pojęć nie ma nic złego w odpowiedzi. Gdybyś ty się okazała obojętną moja Madziu...
— To, napiszę! — odezwało się dziewczę posłuszne.
Przez cały ciąg pobytu Chorążyca u rodziców trwały i narady o ten list i ciche o Zoni rozmowy.
Panu Dorohubowi jednak i Chorążynie nie mówiono nic o Zoni, ażeby ich tym nie martwić na próżno.
Po Trzech Królach traf przyniósł szlachcica spod Wasilkowa, z okolicy właśnie, w której Ozereńkowie mieszkali. Pani Chorążyna, która się Madzią zaopiekowała, zawsze pamiętała o jej siostrze i utyskiwała nad tym, że ją zabrała Sędzina, nazywała to nawet rozbojem i gwałtem, gdyż miała zamiar obie sieroty wychowywać razem.
Szlachcic pan Weryha, daleki krewny Chorążego, miał sprawę w okolicy i zwyczajem szlacheckim u krewnego obrał sobie fundum. Wieczorami rozmawiano o najrozmaitszych sprawach i ludziach, byle czas jakkolwiek przepędzić. Chorążyna nie mając już o co spytała o Ozereńkową.
— A cóż tam Sędzina Ozereńko, nie wiecie co się u nich dzieje?
— Sędzia zmarł, to pani Chorążyna pewnie wiesz. Sędzinie po nim nie wiele zostało, a ładu u nich nigdy nie było. Biedowała, chorowała, gryzła się, no i zmarło się też jej nie tak dawno.
Dorohubowa ręce załamała.
— A z wychowanicą jej, siostrą naszej Madzi, cóż się stało? — zawołała z przestrachem.
Szlachcic dziwną zrobił minę.
— Ozereńkowa jej podobno zostawiła po sobie wszystko co tam było... choć niewiele tego się zebrało... Pojechała z tym, słyszę, do Kijowa.
Stary wąsa pogładził, uśmiechnął się i nie dokończył. Widząc wchodzącą Madzię, Chorążyna dała mu znak, aby milczał. Niespokojna potem schwyciła Ewarysta do kąta.
— Słuchajże co Weryha powiada, szepnęła mu — wszak to Zonia podobno po śmierci Ozereńkowej, której się zmarło, pojechała do Kijowa. Czyż ty tam o niej nic nie słyszał?
Ewaryst tak był przyzwyczajony mówić przed rodzicami prawdę, iż w pierwszej chwili zarumienił się i zmieszał. Kłamać nie mógł, a całej prawdy mówić nie chciał.
— Słyszałem, że ma być w Kijowie i że się czegoś uczy, sposobi do czegoś... dobrze nie wiem, odparł Chorążyc... Chciałem się nawet o niej dowiedzieć coś więcej, ale mi trudno było i czasu zabrakło.
— A! to nie do darowania doprawdy — odezwała się matka łagodnie. — Przecież to siostra rodzona Madzi. My nie możemy ją tak opuścić. Sama jedna, nie mająca żywej duszy na świecie, toż to marnie przepaść może! To się nie godzi! My byśmy ją wzięli!
Ewaryst znalazł się w trudnym położeniu, nie mogąc wyjaśnić, dlaczego wziąć ją nie było podobna. Dodał tylko, że za powrotem się dowie o niej więcej, że słyszał, iż była u jakiejś pani itp.
— Nic że ty o tym nie mów Madzi, aby się nie martwiła — dodała Chorążyna — ja się z jegomością naradzę, a trzeba coś na to zrobić, aby biedna dziewczyna nie przepadła...
Rozmyślał już Ewaryst, czy ojcu nie powiedzieć prawdy całej, gdy Chorążyna, uprzedziwszy go, już się z nim naradzała i postanowiono, aby ona syna odprowadziła do Kijowa dla zabrania Zoni. Stary Dorohub nie czynił najmniejszej trudności w przyjęciu jej pod swą opiekę, znajdował tylko, że kto wie czy to dla Madzi dobrym będzie, gdy nie wiadomo jak wychowana siostra do jej towarzystwa przybędzie. Chorążyna trafną znalazła tę uwagę.
— To prawda — rzekła — że po wychowaniu u tych Ozereńków nic bardzo dobrego się spodziewać nie można, ale natura poczciwa nie powinna się była dać zepsuć.
— Zepsuta czy nie — odparł Chorąży — zawsze ona inaczej pewnie wygląda niż poczciwa Madzia, starsza od niej o rok: nie bez tego, żeby na nią nie wpływała. Możemy jej nie wyratować, bo już w tych latach przerabiać ją trudno, a Madzi zaszkodzić. Niech no jejmość pomyśli dobrze.
Myślano, roztrząsano, spierano się po troszę dni następnych, a że i Ewaryst brał udział w rozmowach nie trudno mu było zmienić matki postanowienie, a przynajmniej wykonanie jego odroczyć. Zgodzono się na to. ażeby Ewaryst powróciwszy starał się bliżej dowiedzieć coś o Zoni i doniósł czy Chorążyna ma po nią przyjeżdżać albo w inny sposób starać się jej być pomocną.
Tym sposobem wszystko zostało w zawieszeniu. Madzia tymczasem ogromny swój list do siostry przygotowywała.
Rzeczą było dziwną, że ona co pióra nigdy nie trzymała w ręku, chyba dla przepisania jakiej recepty gospodarskiej, modlitewki, albo zanotowania bielizny, idącej do prania, gdy raz popróbowała tej rozmowy z siostrą na papierze, prawie namiętnie się nią zajmowała i wszystkie wolne godziny jej poświęcała. Biegała zamykać się w swoim pokoiku, bazgrała, przepisywała, poprawiała, odczytywała. popłakiwała przy tym i los tego pisma tak ją obchodził jak nigdy jeszcze nic w życiu.
Prawda, że sieroctwo zwiększało przywiązanie do siostry i troskliwość o nią, że to serce piszące było miłości pełnym ku nieznanej, biednej, opuszczonej Zoni, lecz i tajemnicze działanie myśli oderwanej od człowieka, wracającej doń w odzieży słów, niby dziecięcia własnego odzywającego się do rodzicielki przyczyniało się też do wrażenia jakie list na nią wywierał.
W wigilię wyjazdu Ewarysta arkusiki były odczytane raz jeszcze, ponumerowane, poskładane i zapieczętowane jak najforemniej. Madzia w sekrecie oddała je drżącą ręką Chorążycowi, prosząc, aby, uchowaj Boże, nie zgubił, a postarał się koniecznie o odpowiedź, żeby się o Zonię dowiedział i szczerą im o niej napisał prawdę. Sama pani myśląc o biednej sierocie popłakiwała; serdecznie pragnęła ją zabrać do siebie, a lękała się razem nie już utrapienia i niepokoju w domu, lecz wpływu siostry roztrzpiotanej na Madzię. Tak ją sobie wyobrażała pani Chorążyna, wiedząc, że ów dom Sędziego Ozereńki był bardzo otwarty, gościnny, ożywiony do zbytku, a o tym co się tam działo za żywota jego, różnie jakoś mówiono.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.