Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom IV/XIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom IV
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIX.

Gdy przyjechał do Petersburga, Piotr nie dał znać nikomu ze znajomych o swojem przybyciu. Zamknął się szczelnie w swoim pałacu i spędzał dni całe na czytaniu Tomasza A. Kempis, dzieło wręczone mu potajemnie, przez osobę nieznaną. Im bardziej zagłębiał się i przejmywał duchem dzieła tego, tem święciej wierzył w możność dojścia do najwyższego stopnia doskonałości i miłość braterską wszystkich ludzi, która może jedynie wzbudzić w nich chęć do czynów wzniosłych i szlachetnych. Wszak Bardejew, tak mu opisywał owe braterstwo ludów. Jakoś w tydzień po powrocie do Petersburga, wszedł do niego późnym wieczorem Polak, młody hrabia Wilarski. Znał go dawniej, ale prawie tylko z widzenia, spotykając tu i owdzie w towarzystwach. Wyglądał nader poważnie i miał minę quasi urzędową, jak sekundanci Dołogowa, gdy przyszli wyzywać Piotra na pojedynek. Wilarski zamknął drzwi, oglądnąwszy się w około, czy nie ma kogo prócz nich w pokoju:
— Przychodzę do ciebie panie hrabio z pewną propozycją — przemówił na wstępie. — Osoba, stojąca nader wysoko w naszem stowarzyszeniu, postarała się o przyjęcie pana jako brata pomiędzy nas, mnie zaś prosiła, żebym ciebie wprowadził. Poczytuję za święty obowiązek spełnić życzenie owej osoby. Czy pragniesz zatem panie hrabio wejść jako członek naszego stowarzyszenia, pod moją gwarancją i zostać wolnym murarzem?
Uderzył Piotra ton zimny i surowy młodego człowieka, którego widywał dotychczas motylkującego, z uśmiechem zalotnym na ustach, koło dam najpiękniejszych i ze sfer najwyższych towarzystwa petersburgskiego.
— Pragnę tego — Piotr odpowiedział.
Wilarski skinął głową:
— Jeszcze jedno pytanie, na które chciej mi odpowiedzieć panie hrabio, nie jako przyszły członek naszego stowarzyszenia, ale całkiem szczerze, jak przystało na człowieka honorowego: czy wyrzekłeś się twoich przeszłych zasad? Czy obecnie wierzysz w Boga?
Piotr zastanowił się, a po chwili odrzucił z naciskiem:
— Tak, wierzę w Boga.
— Jedźmy zatem. Mój powóz jest na pańskie rozkazy.
Wilarski milczał przez całą drogę. Na pytanie Piotra, co będzie robił i na co każą mu odpowiadać, nadmienił tylko, że bracia starsi i godniejsi, wybadają nowego adepta. Powinien zaś mówić zawsze szczerą prawdę.
Weszli w bramę obszernego budynku, w którym znajdowała się loża massońska. Następnie zaczęli wstępować po schodach ciemnych i zatrzymali się w przedpokoju słabo oświetlonym. Tu zrzucili z siebie futra i przeszli do pokoju obok. Ukazał się na progu jakiś człowiek dziwacznie ubrany. Wilarski szepnął mu do ucha słów kilka w języku francuzkim. Otworzył potem małą szafkę, pełną ubiorów, nie znanych dotąd Piotrowi, wyjął z niej chustkę i zawiązał nią oczy Piotrowi. Gdy wiązał chustkę z tyłu głowy, kilka włosów zaplątało się w ów węzeł. Pociągnął Piotra ku sobie, ucałował, wziął za rękę i poprowadził dalej. Grubas szedł za przewodnikiem, zniecierpliwiony i zmordowany zawiąską, która go ciągnęła z tyłu za włosy nieznośnie. Zwiesił głowę i ręce, uśmiechał się nieśmiało idąc krokiem chwiejnym i niepewnym.
— Cokolwiek się stanie — przemówił po chwili Wilarski — znieś to mężnie i bez wahania, jeżeliś zdecydowany do nas należeć — Piotr skinął głową potakująco. — Skoro usłyszysz pukanie do drzwi, wolno ci zdjąć z ócz przepaskę. Bądź odważnym i miej nadzieję... — wyszedł uścisnąwszy Piotrowi dłoń po bratersku.
Skoro uczuł się samotnym, Piotr wyprostował się i mimowolnie sięgnął ręką, aby zdjąć przepaskę. Spuścił ją jednak natychmiast. Pięć minut, które zbiegły w przykrem oczekiwaniu, zdały mu się kilkoma godzinami. Nogi uginały się pod nim, ręce sztywniały; czuł się niesłychanie znużonym, doświadczając przy tem wrażeń najrozmaitszych. Lękał się tego, co miało nastąpić, a jeszcze bardziej bał się, żeby mu nie zabrakło odwagi. Ciekawość jego była mocno podnieconą. Co go jednak pocieszało w tej całej zgryzocie, to pewność, że wejdzie nareszcie na drogę odrodzenia i że stawia pierwsze kroki, do owego życia czynnego i pełnego cnót wzniosłych, które odtąd zamierzał prowadzić. Marzył o tem bezustanku, odkąd spotkał się w drodze z nieznajomym. Zastukano do drzwi gwałtownie. Zdjął przepaskę i spojrzał dokoła. Pokój tonął w pomroku. Migotała jedynie słabem światełkiem, lampka ustawiona w jakimś białym przedmiocie, na stole przykrytym czarnem suknem. Obok leżała księga, księga otwarta. Była to Ewangielja, ten zaś biały przedmiot, był trupią czaszką z wyszczerzonemi zębami i głębokiemi dołami ocznemi. Po przeczytaniu pierwszego wiersza: — „Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, a Bogiem było Słowo“ — z Ewangielji św. Jana, obszedł stół w około i zobaczył trumnę otwartą, pełną ludzkich kości. Nie zdziwiło go to wcale, spodziewał się bowiem jeszcze czegoś gorszego, bardziej niezwykłego i straszniejszego. Trupia czaszka, trumna, Ewangielja otwarta, nie zadawalniały jego fantazji rozbujałej. Żądał czegoś więcej i oglądał się w koło, powtarzając te słowa:
— Bóg, śmierć, miłość braterska... słowa nieokreślone, które dla niego były symbolem życia nowego. Otworzono drzwi i wszedł człowiek wzrostu niewielkiego. Przejście nagłe z jasności do owej izdebki nader słabo oświetlonej, musiało go zmieszać niejako. Zatrzymał się chwilę, aby wzrok oswoić z ciemnością tu panującą. Potem zbliżał się do stolika ostrożnie, prawie po omacku. Gdy stanął tuż przy stole, położył na nim obie ręce w rękawiczkach.
Ten mały człowieczek był przepasany białym, skórzannym fartuchem, który od połowy piersi schodził aż do stóp. Około szyji miał rodzaj kolji i kryzy, z której wyłaniała się twarz długa, u dołu mocno szpiczasta.
— Po coś tu przyszedł? — spytał Piotra nowoprzybyły, zwracając się ku niemu. — Po coś przyszedł niedowiarku, którego oczy były dotąd zamknięte na blask prawdy odwiecznej, na światło, i czego żądasz od nas?
W chwili kiedy drzwi otwierano, Piotr uczuł tę samą bojaźń pełną grozy religijnej, jakiej doświadczał w latach dziecięcych przystępując do spowiedzi. Czuł że ten kapłan obcy mu najzupełniej w życiu codziennem, w zwykłych życia warunkach, łączy się z nim obecnie węzłem mistycznym, ojcostwa duchowego. Wzruszony, zmieszany, poszedł do drugiego „Eksperta“ (tak nazywano w stowarzyszeniu massońskiem braci mających przygotowywać „profanów“ do przyjęcia uroczystego) i poznał w nim swego dawnego znajomego Smoljaninowa. To odkrycie było mu bardzo nie na rękę. Wolałby był zobaczyć przed sobą kogoś po raz pierwszy w życiu, i widzieć w nim tylko brata, tylko nauczyciela chętnego i życzliwego. Tak długo milczał, że Ekspert był zmuszony powtórzyć pytanie:
— Ja... ja... pragnę odrodzenia.
— Dobrze — Smoljaninow skinął głową. I mówił dalej: — Czy masz wyobrażenie, jakiemi rozporządzamy środkami, aby dopomódz ci do osiągnienia tego celu?
— Spodziewam się... sądzę... że znajdę pomoc... że... że... poprowadzą mnie... wskażą... — Piotrowi głos drżał i łamał się, niedozwalając wypowiedzieć wyraźnie co myśli.
— W jaki sposób pojmujesz profanie massonerję?
— Sądzę, że ma ona za cel wzniosły, wprowadzić między ludy jedność i braterstwo, aby szły odtąd drogą cnoty.
— Dobrze — rzekł znowu Ekspert zadowolony z odpowiedzi. — Czyś próbował dojść do tego celu za pomocą religji?
— Nie, sądziłem bowiem, że jest właśnie negacją prawdy — odrzucił tak cicho, że Smoljaninow nie dosłyszał odpowiedzi i żądał powtórzenia tejże.
— Byłem ateuszem — Piotr rzekł głośniej.
— Czy po to szukasz prawdy, aby poddać się prawom życia, i znaleść mądrość w połączeniu z cnotą.
— Tak.
Ekspert skrzyżował na piersi ręce w rękawiczkach i rzekł:
— Jest moją powinnością wcielić pana i dać mu poznać cel główny naszego stowarzyszenia. Jeżeli zgadza się z tym, który pan pragniesz osiągnąć, możesz zostać z twojej strony członkiem użytecznym tegoż. Podstawą naszego związku, z której żadna siła ludzka go nie zepchnie, jest zachowanie w całości nienaruszonej i przekazanie najdalszym pokoleniom, tajemnic najważniejszych. Są one w naszem posiadaniu, od czasów zamierzchłych, od wieków, po wieki, zacząwszy od pierwszego człowieka na tej ziemi. Od nich zależą niejako losy ludzkości; nikt ich jednakże nie zdoła pojąć i z nich skorzystać, kto się wpierw nie oczyści dostatecznie i nie przygotuje należycie. Drugim celem naszym jest pomaganie i podtrzymywanie naszych braci. Staramy się uszlachetniać ich serca, oczyszczamy ich ducha, i tym sposobem doprowadzamy zwolna, do rozumienia wielkich tajemnic, które przekazali nam w spuściźnie mędrcy, i tradycja z ust do ust podawana. Oczyszczając ducha braci naszych i poprawiając ich z błędów i przywar, wpływamy zbawiennie na podniesienie, oczyszczenie i uszlachetnienie całej ludzkości. Stawiamy ludziom na przykład naszych towarzyszów, jako wzór cnót i zacności nieposzlakowanej. Z całych sił staramy się walczyć ze złem, które w świecie zapanowało. Zastanów się profanie nad tem com ci powiedział!...
Po tych słowach zniknął z pokoju.
— „Walczyć ze złem które w świecie panuje!“ — powtórzył Piotr, ujrzawszy się samotnym. Zobaczył nagle przed oczami, rozwijającą się wspaniale działalność, w kierunku nieznanym mu dotąd. Widział sam siebie napominającym ludzi zbłąkanych, jak jego łajano i nabierano z góry przed dwoma tygodniami. Owych nieszczęśliwych, przewrotnych i złych, nawracał słowem i czynem. Wydzierał ofiary ze szponów ich ciemiężycieli. Z trzech celów, wymienionych przez Eksperta, ostatni (odrodzenie ludzkości) trafiło mu najbardziej do przekonania i wprawiało w zachwyt. Owe wielkie tajemnice zaciekawiały go po trochę, nie wydawały mu się jednak niezbędnemi. Cel drugi, oczyszczenie samego siebie, uważał również za zbyteczny, i mało się troszczył o niego. Doświadczał już bowiem rozkoszy niewypowiedzianej, czując się zupełnie odrodzonym i poprawionym z błędów i złych nawyczek życia przeszłego. Był gotowiusieńki, spełniać li czyny wzniosłe i szlachetne.
Za pół godziny wrócił Ekspert aby wtajemniczyć profana w siedm głównych cnót, których symbolem były siedm stopni w świątyni Salomona, i które każdy masson powinien rozwijać w sobie: Były one następujące: 1mo Ścisłe zachowanie tajemnicy. 2do Ślepe posłuszeństwo wobec przełożonych. 3tio Jak najlepsze obyczaje. 4to Miłość całej ludzkości. 5to Męstwo nieustraszone. 6to Hojność. 7mo Zamiłowanie śmierci.
— Abyś mógł zastosować się do siódmego warunku, myśl często o śmierci profanie. Wtedy przestanie być straszną dla ciebie. Nie będzie wrogiem twoim, ale wyda ci się przeciwnie, najwierniejszym przyjacielem, który uwalnia cię od tego życia pełnego przykrości i zawodów najboleśniejszych, aby ducha twego oczyszczonego i podniesionego pełnieniem czynów szczytnych i cnotliwych, wprowadzić do krainy wiecznej szczęśliwości, po odebranie nagrody, za życie zacne, prowadzone na tym ziemskim padole. Tam tylko będziemy prawdziwie spokojni i zadowoleni, jeżeli tu, potrafimy sobie na to zasłużyć.
— Zapewne, tak być musi — pomyślał Piotr, zobaczywszy się znowu samotnym — jestem jednak na tyle słabym, że czuję się przywiązanym do życia, teraz szczególniej, gdy zaczynam pojmować jego cel właściwy. — Co do innych pięciu cnót, które liczył na palcach, czuł je już w sobie. Cóż łatwiejszego, niż okazać odwagę, wspaniałomyślność, mieć dobre obyczaje, kochać ludzkość, cóż może być przyjemniejszem nad posłuszeństwo? Ten ostatni warunek, wydawał mu się nie tyle cnotą, ile ulgą i szczęściem najwyższem. Czy mogło być co dla niego przyjemniejszem, jak uwolnić się od własnej woli i poddać się pod przewodnictwo tych, którzy poznali prawdę?
Ekspert pojawił się po raz trzeci, pytając czy jego postanowienie jest niewzruszone i czy gotów poddać się temu wszystkiemu, czego od niego żądają?
— Jestem gotów i przyjmuję wszelkie warunki — odpowiedział Piotr stanowczo.
— Muszę jeszcze i to zapowiedzieć z góry, że nasze stowarzyszenie, nie zadawalnia się słowami, aby rozsiewać prawdę. Używa ono jeszcze innych sposobów, działających może nawet silniej od słów, na tych, którzy szukają mądrości i cnoty. Ozdoby tego „pokoju rozmyślań“, powinnyby przemówić do twego serca, lepiej niż moje słowa, jeżeli ono szczerze pragnie. Jeszcze nie raz ujrzysz podobne symbole, postępując coraz dalej. Nasze stowarzyszenie, na wzór związków w starożytności, wygłasza swoją naukę za pomocą hieroglif. Oznaczają one wyobrażenia abstrakcyjne, które zamykają się w samym przedmiocie przedstawionym symbolicznie.
Piotr wiedział doskonale czem są hieroglify, przeczuwając atoli zbliżające się ciężkie próby, słuchał w milczeniu i z uwagą wytężoną.
— Jeżeli jesteś niewzruszonym w twoim zamiarze profanie, zacznę wtajemniczać cię. W dowód twojej hojności, oddasz mi wszystko co masz kosztownego.
— Ależ nie mam nic przy sobie — bąknął Piotr zmieszany, sądząc, że zażądają od niego całego majątku.
— Oddasz mi zegarek, ile masz przy sobie pieniędzy, pierścionki i tem podobnie...
Piotr zdjął natychmiast z szyji łańcuch z zegarkiem, wyjął z kieszeni sakiewkę z pieniędzmi, tylko przyszło mu z wielką trudnością ściągnąć z palca grubego obrączkę ślubną.
— Na dowód posłuszeństwa, rozbierz się profanie.
Piotr zdjął frak, kamizelkę, i ściągnął but z nogi lewej. Masson roztworzył mu koszulę, po lewej stronie piersi i zawinął pantalony, również ze strony lewej, powyżej kolana. Piotr gotował się powtórzyć to samo na nodze prawej, chcąc oszczędzić trudu Ekspertowi, ten go jednak wstrzymał, podając pantofel aby go włożył na lewą nogę. Zawstydzony, zmięszany, zakłopotany, jak dzieciak niezgrabny, czekał ręce zwiesiwszy, z nogami szeroko rozstawionemi, na dalsze instrukcje.
— W dowód zupełnej szczerości, wyznaj przedemną profanie twoją główną wadę.
— Moją główną wadę? Ależ mam ich tak wiele!
— Błąd, który zaślepiał cię najbardziej, sprowadzając z drogi cnoty i obowiązku?
Piotr szukał po głowie.
— Czy wino, łakomstwo, próżniactwo, lenistwo, gniew, nienawiść, lub kobiety? — przechodził w myśli to wszystko po kolei, nie wiedząc czemu dać pierwszeństwo.
— Kobiety — rzekł wreszcie głosem zaledwie dosłyszanym.
Masson nic nie odpowiedział i milczał dłuższą chwilę. Zbliżył się wreszcie do stołu, wziął z niego chustkę i zawiązał nią oczy Piotrowi.
— Zaklinam cię profanie po raz ostatni, wejdź w siebie. Staraj się odtąd poskramiać i trzymać na wodzy twoje namiętności i chucie cielesne. Szukaj szczęścia, nie w nich, ale w sercu twojem, bo źródło tegoż, jest w nas samych...
Zdawało się Piotrowi, że już odczuwa w duchu owe źródło odradzające i orzeźwiające. Był uradowany i pełen rozrzewnienia.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.