Kiedy ja umrę, druhowie mili, Zasadźcie wierzbę, nad grobem wzrośnie; Jam lubił patrzéć jako się chyli, Jak blade liście płaczą żałośnie; Ona cień rzuci lekko i miło Nad snu mojego cichą mogiłą.
Byliśmy sami marząc, jam siadł przy niej blizko,
Ona chyliła głowę i w tęsknej piosence,
Pozwoliła niedbale błądzić białej ręce
Po klawiszach pianina — piękna jak zjawisko.
Był to szept jakiś cichy; rzekłbyś — oddalone
Wianie skrzydeł zefira nad kielichem róży,
Trwożnego, by nie zbudził w powietrznej podróży
Ptaszków, co na gałęziach posnęły znużone.
Nocy melancholijnej oddechy palące
Z kielichu sennych kwiatów płynęły w około,
I dęby stare w parku na straży stojące
W pieszczonych kołysaniach, gięły dumnie czoło.
Myśmy słuchali nocy. Okno odemknięte
Pozwalało się poić wiosny oddechami.
Wiatr oniemiał, — w około nas milczenie święte;
Mieliśmy lat szesnaście i byliśmy sami.
Patrzyłem. Była blada... w wieńcu jasnych włosów
Nigdy dwoje ócz słodszych śród aniołów chóru
Nie badało głębiny przeczystszych niebiosów,
I nie odbiło w sobie takiego lazuru.
Jej piękność upajała. Ją tylko kochałem,
Lecz sądziłem że kocham jako siostrę miłą
Tak wszystko co w niej było, wstydliwością było,
Było świętym urokiem, nie namiętnym szałem.
Długo pełniały piersi. Jej dłoń mojej dłoni
Dotykała. Widziałem że rozkosznie marzy;
Widziałem ogień ducha na liljowej twarzy;
Widziałem myśl na jasnej i pieszczonej skroni;
I czułem w duszy mojej wielką moc leczącą
Tych dwojga bliźnich znamion szczęścia i spokoju:
Młodość twarzy i młodość serca kochającą,
Dwie potęgi największe w łzawym życia boju.
Wschodzący księżyc wzniósł się na bezchmurne szczyty,
Długa sieć jego blasków srebrem nas zalała;
Widziała w moich oczach swój obraz odbity,
Anielski miała uśmiech... Słuchałem: śpiewała!
O! harmonjo, harmonjo! ty córo boleści!
Języku, który gieniusz dla miłości stworzył!
Coś się zrodził w Italii — a Bóg cię tam złożył,
Słodka wymowo serca, raj się w tobie mieści!
Myśl, owa zadumana dziewica, lękliwa,
Gdy utonie, porwana z twych dźwięków przezroczu,
We wstydliwej zasłonie, bez obawy oczu,
Przez tajnie twoich czarów, spokojna, przebywa.
Kto wie, co słyszy dusza dziecka utęskniona
W twoich dźwiękach, zrodzonych ze tchu jego łona,
Smutnych jak jego serce, jak głos — pełnych mocy,
Widać tylko spojrzenie, widać łzę co spada
Reszta, to tajemnica, której tłum nie zbada,
Podobna tajemnicy lasów, fal i nocy.
Byliśmy sami... Marząc na Łucyę patrzyłem,
W duszy drżało nam echo pieśni oddalonéj,
Ociężałą jej głowę na piersiach pieściłem.
Czyś czuła w sercu twojem jęki Desdemony
Biedne dziecię? Twe piersi rozsadzało łkanie,
Na ustach twoich cudnych, smętnie, lecz bez skargi,
Pozwoliłaś mi złożyć pałające wargi
I boleść twa przyjęła me pocałowanie.
Taka miałem w objęciach, chłodną, zatrwożoną;
Taką już w dwa miesiące do grobu złożono;
Taką — mój cichy kwiatku — zwiędłaś mi zawcześnie,
Zniknęłaś nieujęta, jak widzenie we śnie.
Uśmiech ostatni życie zawarł w jednem słowie,
W kołysce cię odnieśli Bogu — aniołowie!
O! wspomnienie poddasza drogie niewinnością,
Śpiewy, marzenie, śmiechu weselem bogaty,
I ty wdzięku nieznany, potężny słabością,
Coś zawahał Fausta w progu Małgorzaty,
Czystości dni młodzieńczych: gdzieś mi się podziała?!
Pokój tobie głęboki... dobranoc ci dziecię!
Już biała twoja ręka, więcej na tym świecie,
W noc letnią, po klawiszach nie będzie bujała...