Łzy małej Żorżety

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Łzy małej Żorżety
Pochodzenie Nieznanym szlakiem
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1930
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ŁZY MAŁEJ ŻORŻETY

Na placyku przed więzieniem stał wzburzony tłum. Ludziska głośno wykrzykiwali, wymachiwali rękami, mówili wszyscy naraz.
Jakiś opasły, rudy, jak marchew, rzeźnik, ryczał tubalnym głosem:
— Simoni wdarł się kiedyś do mego sklepu i odrazu — łap za kasę!
— No! Boże! — zawołała staruszka-pończosznica. — No i co? Co?
— O, gdybyście słyszeli, jak ja z nim rozmawiałem! — ryczał rzeźnik. — Uciekłem dopiero wtedy, gdy wyjął rewolwer... duży czarny rewolwer...
— No i co? co? — nacierała pończosznica.
— Powiedziałem, że uciekłem; Simoni też uciekł, zabrawszy ze sobą kasę! — odparł grzmiącym głosem rzeźnik. — Spryciarz to, oho, spryciarz!
— Simoni był spryciarzem, bo teraz już — po nim! — zauważył blady młodzieniec o ponurych oczach.
Rzeźnik i inni obejrzeli się.
— Istotnie, istotnie — był, na szczęście — był, bo teraz niema już — Simoni — odezwał się wysoki i cienki, jak tyka, farmaceuta z narożnej apteki.
— Najsprytniejszych ludzi zabiera wściekła „czerwona wdowa“ — rzucił napozór niedbałym głosem blady młodzieniec.
— Niech nas najświętsza Pani z Lourdes chroni od tych spryciarzy! — zawołała pończosznica, wznosząc oczy ku zadymionemu niebu.
— Dlaczego obywatel tak wzdycha po tym opryszku?! — ryknął nagle rzeźnik, podpierając się w boki.
— Istotnie! To ciekawe! — przeciągnął, zlekka się zacinając na „i“, aptekarz. — Może któryś z jego bandy?
— Zawołać policję, niech się wylegitymuje! — poradził wyszarzały, zgorzkniały urzędnik-emeryt.
Znowu rozległy się krzyki, w powietrzu zamigotały ręce, drapieżnie połyskiwały oczy.
— Jestem nauczycielem ze szkoły przy Św. Jacku, — oznajmił spokojnie młodzieniec.
— Prawda! — pisnęła jakaś wyrobnica. — Toż to pan Gaillard? Proszę pana jak się sprawiają moje chłopaki?
Tłum się uspokoił odrazu. Zapomnieli po chwili o swoich pogróżkach; zaczęto mówić o ostatnich napadach Simoni.
Tylko farmaceuta podszedł do nauczyciela i zapytał:
— Jakto? Pan uważa Simoni za najsprytniejszego?
Kilka osób usłyszało to pytanie i obstąpiło rozmawiających.
Gaillard zmarszczył brwi i odpowiedział szyderczym głosem:
— Przecież, w naszem życiu najsprytniejszym jest ten, kto umie prędko i dużo zarabiać. Takim był Simoni. On wpadał do sklepu lub banku, brał i był bogaty...
Tłum milczał. Blady młodzieniec wycofał się i wkrótce znikł za rogiem ulicy.
— Socjalista jakiś! — burknął rzeźnik. — Oni wszyscy tacy!
— Co się tu stało, panowie? — nagle zapytała jakaś wystrojona pani, wyskakując z powozu.
Mężczyznom odrazu oczy się roziskrzyły na widok nieznajomej. Ich wejrzenia pieściły pukle jasnych włosów, opuszczonych na drobne, różowe uszy, zatrzymały się pożądliwie na wykarminowanych ustach kobiety, lubieżnie ogarnęły bujną pierś i kształtne biodra.
Szare mrowie kobiet przedmieścia spoglądało z zawiścią i niechęcią na jedwabny płaszcz, modny kapelusz i różowe pantofelki bogatej damy.
— Nic szczególnego, proszę pani! — odezwał się, ukazując w uśmiechu zgniłe zęby, farmaceuta. — Przed chwilą gilotynowano Simoni, — bandytę. Nie czytała, pani, w dziennikach?
— Ależ naturalnie, naturalnie! — wykrzyknęła dama. — Gdzież on jest?
— Ciało już odstawiono do więzienia, — odpowiedział emeryt.
— Jaka szkoda! — zawołała piękna pani. — Tak chciałam to zobaczyć! Spóźniłam się...
— Ha, trudno! — zaśmiał się rzeźnik. — „Czerwona wdowa“ nie czeka...
Mówiąc to, wskazał na gilotynę. Właśnie wciągano ją już na podwórze więzienne. Dziwnie i złowrogo zarazem kołysała się nad tłumem ohydna maszyna, niby jakiś cudaczny ptak o długiej szyi, pozbawionej głowy.
Dama pobiegła dalej. Przecisnęła się przez tłum, otaczający miejsce stracenia, i nagle ujrzała kałużę krwi.
Ostrożnie, kokieteryjnie stąpając drobnemi, różowemi pantofelkami po kamieniach bruku, pochyliła się i umoczyła we krwi koronkową chusteczkę.
— To amulet szczęścia! — rzekła z drażniącym śmiechem, robiąc fałszywą, zawstydzoną minkę.
Wkrótce placyk przed więzieniem opustoszał. Ludziska powrócili do swoich sklepów, straganów i warsztatów, ciesząc się, że wieczorem przy kolacji zabawią domowników ciekawemi szczegółami stracenia bandyty.
Tylko przy małym, starym wodotrysku pozostała jakaś skulona postać.
Była to młoda dziewczyna. Nasunęła na głowę chustkę i ukrywszy twarz w dłoniach, cicho płakała.
Spostrzegł ją chłopak, pomagający grubej babie przy straganie z kwiatami.
Podbiegł i zapytał:
— Czego płaczesz, Żorżeto?
Podniosła załzawione oczy i szepnęła:
— Simoni nie żyje... On był dla mnie bardzo, bardzo dobry!
— Znałaś go? — zdziwił się chłopak.
— Widziałam go raz jeden! — odparła z jękiem. — Wtedy, gdy umarła mamusia. Siedziałam tu na tem samem miejscu i płakałam. Simoni, przechodząc, spojrzał na mnie i rzucił mi bukiecik fiołków... Powiedział wtedy łagodnym głosem: „Nie płacz, mała, życie jest krótkie, szkoda łez“...
Żorżetka skuliła się i, wcisnąwszy głowę w ramiona, szlochała.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.