Jutrzenka (Ossendowski, 1930)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Jutrzenka
Pochodzenie Nieznanym szlakiem
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1930
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
JUTRZENKA
I.

Do hallu wykwintnego hoteliku na Montparnasie wszedł wysoki, barczysty mężczyzna.
Uduchowiona twarz o dużych szarych oczach, to zapalających się wewnętrznym ogniem, to przysłoniętych mgłą marzycielstwa, siwiejąca bródka i niedbała elegancja ubrania odrazu zwróciły uwagę portjera na przybyłego.
Wyszedł z poza lady i spytał:
— Monsieur życzy sobie wynająć apartament?
— Nie! — krótko odparł gość. — Chcę wiedzieć czy tu zamieszkuje rzeźbiarz Grévin i, jeżeli tak, czy jest w domu?
Portjer podszedł do telefonu i po chwili zameldował, że pan Grévin jest u siebie i zapytuje o nazwisko gościa.
— Proszę powiedzieć, że na pana Grévin oczekuje jego stary kolega szkolny — Teodor Martinez! — odpowiedział gość.
W hallu znajdowało się kilkanaście osób.
Posłyszawszy głośne nazwisko sławnego rzeźbiarza, który od szeregu lat brał na wystawach i konkursach międzynarodowych najpierwsze nagrody, podniosły się głowy kobiet i mężczyzn i oczy z ciekawością spoczęły na szlachetnem obliczu artysty.
Tymczasem drzwi kabinki z windą z trzaskiem się rozwarły i do poczekalni wbiegł mocno siwy, o rumianej, jowjalnej twarzy Grévin w białej bluzie, powalanej gliną.
— Martinez! Martinez! — witał hałaśliwie przyjaciela. — Jak dawno nie widziałem ciebie, mój stary! Urosłeś mi, lecz pozostałeś na zawsze wspaniałym kawałem chłopa.
Obejrzał się po hallu i nagle krzyknął:
— Panie i panowie! Pod naszą skromną strzechę zawitał genjalny rzeźbiarz — Teodor Martinez! Musimy powitać go owacyjnie!
Publiczność, składająca się przeważnie z bogatej cudzoziemskiej, artystycznej młodzieży, przez snobizm tylko studjującej w Paryżu i mieszkającej na Montparnasie, otoczyła Martineza.
Do tłumu przyłączyły się żerujące przy bogatych kolegach prawdziwe szczury artystyczne, bohema butna, zuchwała i niewybredna.
Wszyscy klaskali w dłonie, ściskali ręce znakomitego rzeźbiarza i krzyczeli:
— Niech żyje wielki Martinez! Dostojny spadkobierca Fidjasza! Brawo!
Widocznie, coś przyszło do głowy wesołemu Grévin,bo obrzucił wzrokiem cały hall i uśmiechnął się figlarnie.
— Oho! — śmiał się rzeźbiarz. — Wysoko podrzuciliście mnie, panowie! Niemal stóp Fidjasza boskiego dotknąłem! Bardzo dziękuję!
Grévin z trudem wyciągnął przyjaciela z tłumu wielbicieli i, znalazłszy dwa wolne fotele, usadowił Martineza:
— Gdzie stanąłeś? Czy na długo? Co cię sprowadza do Paryża? Całe dwadzieścia lat tu nie zaglądałeś? — zapytał.
— Mieszkam w hotelu Meurice. Zabawię tu ze dwa — trzy miesiące. Istotnie dawno w Paryżu nie byłem! Zapuściłem korzenie w Ameryce, gdzie robiłem karjerę i pieniądze. Przyjechałem tu wypocząć, zaczerpnąć sił młodzieńczych w tem mieście, gdzie żyliśmy pięknemi marzeniami i wściekłemi ambicjami, idąc wszyscy, wszyscy na zwycięski podbój świata!
Powiedziawszy to, Martinez uśmiechnął się smętnie, a wtedy odrazu znikła wyniosłość i pewność siebie, malujące się na twarzy jego.
— No! No! Ty to nie możesz się uskarżać, że do mety nie dotarłeś szczęśliwie — odparł Grévin. — Nie podoba mi się tylko, że stanąłeś w tym burżuazyjnym „Meurice“! Na to nie powinny zezwalać tradycje! Montparnasse jest naszą kolebką, siedzibą i, daj Boże, aby się stała grobem, bo, uważasz, cmentarz tutejszy, podług mnie, poważniejszy jest od Père-Lachaise. Doprawdy!
Ponieważ wieść o przybyciu Martineza szybko rozbiegła się po niezliczonych małych hotelikach bohemy, dotarła nawet do szkoły des Beaux Arts i do prywatnych pracowni różnych mistrzów, więc malarze, rzeźbiarze i studenci zbiegli się zewsząd, aby spojrzeć na sławnego artystę, poznać go, uścisnąć mu rękę, nabrać na sto franków, lub być zaproszonym przez niego na dobre śniadanie.
— Panowie! — krzyknął Grévin z wesołemi błyskami w oczach. — Na kolana przed monarchą rzeźbiarstwa! Prosimy go, aby raczył zamieszkać wśród nas tu, na rodzinnym Montparnasie!
Rozbawiony tłum ukląkł i krzyknął:
— Na Montparnasie racz zamieszkać, mistrzu!
— Inaczej zburzymy hotel Meurice, jak Bastylję, i porwiemy cię! — huknął Grévin.
— Na hotel Meurice! — odkrzyknięto mu wesołemi glosami. — Śmierć tyranom, trzymającym w więzach genjalnego Martineza!
Z tłumu podniosła się młoda dziewczyna. Lekka, jedwabna suknia uwydatniała zgrabne jej kształty. Wysoko, podniesiona śmiała główka, otoczona aureolą złotych włosów, była piękna. Ciemno-szafirowe oczy pałały, świeże, gorące usta, zlekka dotknięte karminem, odsłaniały drobne, ostre ząbki.
— Amerykanka!... — pomyślał Martinez.
Dziewczyna zbliżyła się i, patrząc na rzeźbiarza w zachwycie niemym i surowym, rzuciła mu pod nogi dużą wiązankę żółtych róż.
— Miss!... — zawołał Martinez.
Ona zaś ręce wyciągnęła do niego plastycznym ruchem dalcrozistki i dźwięcznym głosem zawołała namiętnie niemal:
— Zamieszkaj wśród nas, monarcho! Dziś urządzamy bal rzeźbiarzy u Calverta i za tę ofiarę i wspaniałomyślność twoją zatańczę dla ciebie, tylko dla ciebie święty taniec Izydy... Zostań! Zostań!
Martinez, wzroku nie spuszczając z pięknej postaci dziewczęcej, wyprężył pierś szeroką i, błysnąwszy oczami, krzyknął wesoło:
— Portjer! Zamawiam duży apartament, gdzieś wysoko, najwyżej, tuż pod niebem, bo będę rzeźbił w Paryżu... A na pierwszą — obiad, dobry obiad, na który zapraszam wszystkich moich wiernych poddanych, a pani, pani oddaję berło monarsze i pod jej rządy z pokorą przechodzę!
Powstał taki hałas, rozległy się takie krzyki, że nawet stojący w pobliżu kawiarni „La Rotonde“ zaniepokojony patrol policyjny zajrzał do hotelu.


II.

Obiad, wydany przez Martineza, wkrótce po przeniesieniu się jego z Meurice do hotelu na Montparnasie, trwał aż do godziny 7-ej wieczór.
Nareszcie rzeźbiarz z podochoconym Grévinem zostali sami.
— Prawdziwy z ciebie hidalgo! — śmiał się stary paryżanin. — Margot była w siódmem niebie!
— Opowiedz mi coś o tej pięknej Amerykance! — poprosił Martinez i przymknął powieki, bo ujrzał w tej chwili roziskrzone, szafirowe oczy, złocisty obłok włosów, usta karminowe, połyskującą linję zębów i młode kształty, ledwie osłonięte lekką tkaniną sukni.
Grévin zapalił fajkę i mówił:
— Że Amerykanka — to wiesz; że bogata, to widziałeś, bo ma takie brylanty, jak orzechy; że piękna i młoda, to jasne, jak żarówki na 1000 świec; umie się ubrać, pięknie tańczy, maluje w Beaux-Arts, chociaż napróżno wala sobie piękne paluszki. Talentu ani krzty, ale snobizmu więcej niż dolarów u tatusia, zdaje się króla świń na Zachodzie.
— Panna, mężatka, wdowa, rozwódka? — rzucił pytanie Martinez.
— Do paszportu nie zaglądałem — zaśmiał się Grévin. — Myślę, że jak wszystkie takie — i jedno, i drugie, i trzecie, i czwarte po kilkakroć... bez śladów w paszporcie...
— Co to znaczy? — spytał rzeźbiarz i zmarszczył brwi. — Nie rozumiem.
— Bo ja wiem, jak ci to wytłumaczyć, mój drogi?! — zaczął przyjaciel. — Mieszkając długo w Ameryce, pełnej sztucznej, czy szczerej pruderji, nie znasz tego rodzaju kobiet, tu, w Paryżu, bardzo pospolitych. Są to kapłanki zmysłów... Hetery... zdaje się, że to najlepsze dla nich określenie. Hetery niedostępne, o ile same nie zapragną być zdobyte...
Martinez skrzywił się z niesmakiem i chcąc przerwać rozumowania przyjaciela, rzekł:
— Ma piękne ciało. Chciałbym rzeźbić ją... Nazwałbym taki akt „Jutrzenką“. Z bloku różowego, ciepłego marmuru wyłania się postać dziewczyny, biała, powiewna, z różowego, bezkształtnego kamienia wychodząca, niby biały obłok, rodzący się na niebie, zorzą brzemiennem...
— Hm!... to — piękne! — zawołał Grévin. — Tylko, zdaje mi się, że się nie zgodzi. Kilku rzeźbiarzy, a nawet sam Leroy, próbowali prosić ją o to — odmówiła wręcz. — Ale! Ale, mój drogi! Jeśli mamy iść na owe tańce Izydy do Calverta, — czas już się przebrać we frak i ruszać! Gdybyśmy się spóźnili, — Margot obraziłaby się śmiertelnie. Zapowiada oddawna ten taniec święty... Będę robił szkice, może, kiedyś przydadzą się.
Wstał, przeciągnął się leniwie i odszedł, rzuciwszy:
— Wstąpię po ciebie za pół godziny...
Martinez zaczął się szybko przebierać. Kładł właśnie kołnierzyk, gdy zjawił się Grévin w szerokim, niemodnym fraku i, stanąwszy przed zwierciadłem, zaczął poprawiać niedbale zawiązaną białą kokardę krawata.
Zjechali windą nadół i wsiedli do taksówki.
Sale Calverta, gdzie zwykle urządzali wystawy swoich prac niezależni rzeźbiarze, były przepełnione publicznością.
Patrząc na szeregi różnych gipsów, piaskowców i marmurów, Martinez krzywił się pogardliwie, lecz chwilami zatrzymywał się przed niektóremi rzeźbami; mrużąc lewe oko, oglądał uważnie i radośnie się uśmiechał, szepcąc do Grévina:
— Ten ma talent!... Dobry talent! Chciałbym go poznać i pomówić z nim...
— Nic łatwiejszego! — odpowiadał ze śmiechem rzeźbiarz. — Niech tylko się dowie o twojem życzeniu, przybiegnie z wysuniętym ozorem, zdyszany i spocony, bo to głodne, owe „pauvres diables“ montparnaskie!
W największej sali, skąd usunięto wszystkie rzeźby, ujrzeli przyjaciele małą estradę, otoczoną palmami i oleandrami, stare pianino, na którem bębnił jakiś mocno łysy i obszarpany typ w starym tużurku o świecących się na łokciach rękawach.
Martineza i Grévina posadzono w fotelach pierwszego rzędu, lecz po chwili obaj wstali i usiedli na taburetach przy długim stole.
Grévin rozwinął szkicownik; Martinez, ujrzawszy na oknie bryłkę plasteliny umieścił ja przed sobą.
Publiczność z zaciekawieniem przyglądała się znanym artystom. Pokazywano sobie nawzajem Martineza i opowiadano prawdziwe i zmyślone historje o jego powodzeniu i błyskotliwej karjerze.
Wreszcie łysy muzyk przerwał swoje rzępolenie i zagrał jakiś wschodni, roznamiętniony motyw.
Na estradę weszła Margot. Miała na sobie szarą, niby z nici pajęczych utkaną suknię, lekką, powiewną. Nagie ramiona i kształtne, silne nogi, białe, jak marmur, wyłaniały się z obłoku tkaniny, niby łodygi pięknego, nieznanego a niepokojącego kwiatu.
Zaczęła tańczyć.
Pajęcza, wiotka tkanina obiegła zwinne, zgrabne ciało, nic nie ukrywając przed oczami widzów, złota fala włosów puszystych zsunęła się na pierś i ramiona.
Grévin szybko rysował pozy tancerki, Martinez wprawnemi długiemi palcami, co chwila przymrużając oczy, wylepiał mały posążek z plasteliny; po każdem dotknięciu artysty figura nabierała coraz większego wyrazu, ożywała, odrywała się od ziemi, porwana wirem ruchu tanecznego.
Gdy Margot zbiegła z estrady, na stole przed zachwyconymi widzami stała tancerka, wspięta na palcach nagich stóp, przegięta wtył z falą włosów, zwisających ku ziemi, z ramionami, odrzuconemi w namiętnej niemocy lub lęku przed nieznaną tajemnicą.
Uradowana, dumna Margot klaskała w dłonie.
Zachwycona publiczność więcej i szczerzej podziwiała genjalną i szybką robotę rzeźbiarza, niż samą tancerkę. Grévin, czerwony od wzruszenia, z podziwem wykrzykiwał:
— Ulepił arcydzieło prędzej, niż zdążyłem zrobić zaledwie trzy szkice! Co za wprawa i ścisłość! Martinez, jesteś istotnie wielkim rzeźbiarzem i genjuszem!
— Pan sprzeda mi tę figurynkę? — nagle zapytała Margot.
— Podaruję ją pani, — odparł, podnosząc dumnie głowę, — lecz na pewnych warunkach.
— Jakież to warunki? — spytała.
— Pani zatańczy mi raz jeszcze swój taniec, abym mógł pochwycić niektóre szczegóły, niemożliwe do zaznaczenia przy tak szybkiej pracy i w takich okolicznościach — rzekł.
— Co za rycerskie warunki! — zawołała. — Najchętniejbym służyła nawet za model mistrzowi, gdyby tylko zechciał!
— Chciałem błagać o to panią! — szepnął, patrząc na nią nagle zapalającym się wzrokiem.
— It’s done! — odparła ze śmiechem. — Chyba żadna kobieta na kuli ziemskiej nie wyrzekłaby się honoru — być rzeźbioną przez wielkiego Martineza!
— Dziękuję pani — rzekł z serdeczną wdzięcznością i złożył na dłoni dziewczyny pocałunek pełen uwielbienia. — Rzeźbić takie ciało jest marzeniem każdego artysty!
Zagrał jazz, zaczęły się tańce.
— Mogę poprosić pana do tango? — spytała Margot, patrząc na Martineza.
— Nie jestem kapłanem Terpsychory, jak pani, lecz tańczyć umiem i lubię — odpowiedział, wyciągając do niej rękę.
Tańczyli długo. Martinez czuł przy sobie gorące, tętniące życiem, zwinne, zdawało się, drapieżne ciało Margot, którą mimowoli porównywał do pantery. Mówił do niej słowa pełne zachwytu, opowiadał o swoim projekcie rzeźby. Różowy i biały marmur... „Jutrzenka“ i rodząca się z niej, jak Wenus z piany morskiej, postać Margot.
Słuchała go w milczeniu, z oczami zamglonemi, rozmarzonemi.
Tańczyli z sobą cały wieczór. Martinez czuł, jak powracają doń wspomnienia i odruchy młodości, zapomniał o długiej, ciężkiej pracy, której dokonał, zanim się wzbił na wyżyny artyzmu; nie czuł brzemienia swoich pięćdziesięciu lat; przyglądając się sobie w lustrze już nie spostrzegł nieuniknionej ociężałości swej barczystej postaci, siwych włosów w krótko przystrzyżonej brodzie i na skroniach.
Młodość powracała, bujna wesoła, płocha, urągająca życiu i śmierci, niepomna na przestrogi doświadczenia. Pragnął, żeby powróciła i, pokorna jego woli, przychodziła z uśmiechem pogodnym, jak gdyby zagadkowym.
Od Calverta pojechali do baru modnego, gdzie pili dużo i znów tańczyli, a gdzie Grévin, dumny ze swego przyjaciela, pobudził międzynarodową publiczność do owacji na cześć znakomitego rzeźbiarza. Jakiś dziennikarz amerykański tuż na poczekaniu zrobił wywiad z Martinezem, a inny — karykaturzysta narzucił szkic, który zamierzał posłać do „New-York Times’u“.
Nad ranem, pożegnawszy Grévina i nowych znajomych, Martinez odwoził Margot do jej hotelu.
Gdy auto zatrzymało się przed domem, dziewczyna przymrużyła oczy i przez zaciśnięte zęby szepnęła:
— Nie chcę powracać do domu...
— Cóż będziemy robili? — spytał rzeźbiarz. — Może wyjdziemy i będziemy się błąkali po Ile de Cité. Paryż, słary Paryż piękniejszy jest w nocy...
— Nie, — odparła krótko. — Chcę jechać do pana. Musi pan dokończyć dzisiejszą figurynkę z plasteliny.
Pojechali.
Margot tańczyła, a rzeźbiarz wykończył statuetkę. Później pili kawę razem, bo była już godzina ósma.
Po śniadaniu Margot zbliżyła się do Martineza i, wspiąwszy się na paluszki, objęła go za szyję, długo całowała jego usta, oczy, skronie i nerwowe cienkie palce, jeden po drugim powoli, w uniesieniu milczącem.
Wyszła, nic nie mówiąc.

III.

Od tej nocy nigdzie się wśród znajomych nie zjawiali. Chodzili razem po muzeach, teatrach. We dwoje jedli śniadania i obiady, a wieczorami zamykali się w apartamencie Martineza, zmienionym na pracownię.
Artysta rzeźbił piękną, bez żadnych wad i braków postać nagiej Margot. Z różowego marmuru wyłaniała się coraz bardziej biała, jak skrzący śnieg postać kobiety, która, zdawało się, z namiętnym wysiłkiem odrywała się od różowej skały, gdzie jeszcze uwięziona pozostawała fala bujnych włosów.
Po kawiarniach Rotonde, Coupole, i Dôme, po hotelikach i restauracjach Montparnasu szeptano i plotkowano o romansie pięknej Amerykanki Margot i wielkiego Martineza.
Rej w tem wodził jowjalny Grévin rozpowiadający niestworzone rzeczy.
— Przychodzę dziś do nich, stoję przed drzwiami i słyszę głosy. Zapukałem... Nikt nie otworzył. I trwa to już trzy tygodnie! Pomyślcie tylko, chłopcy, trzy tygodnie! Pięknie po takiej awanturze będzie wyglądał mój wielki przyjaciel, sławny Teodor Martinez! W jego wieku to zgoła niebezpieczna przygoda!
— A jak będzie wyglądała Margot? — zapytał jakiś młodzieniec i wykrzywił twarz błazeńską.
— Ona?! — wzruszył ramionami Grévin. — Jak zwykle. Nie po raz pierwszy w tak ekstrawagancki sposób pędzi swój żywot dziewiczy, złotowłosa miss!
Tymczasem w pracowni, Martinez i Margot przeżywali chwile czystego uniesienia.
Oboje służyli sztuce i natchnieniu.
On genjuszem swoim, ona nieskazitelnem, doskonałem ciałem i oddaniem się artystycznemu porywowi artysty.
Żadne słowo, któreby usprawiedliwiło domysły i żarciki Grévina, nie padło z ich ust.
Lecz w sercu Martineza zrodziło się gorące uczucie dla Margot. Nie mówił o niem, nie zdradzał go, obawiając się spłoszyć pięknego ptaka, który o zmroku jego dnia życiowego tak nagle zawitał i, chociaż wieczór już zapadł, napełnił serce i duszę wielkiego artysty dźwięczną, wiośnianą pieśnią.
Wreszcie nowe dzieło Martineza było prawie ukończone. Zostawały drobne szczegóły, nieznaczne odrobienia. Musiał więc rozstać się z Margot, gdyż nie było już powodu, by spędzać z nią dnie całe.
Jednak, gdy pozostał po raz pierwszy samotny, przeraził się. Serce zaczęło mu bić tak gwałtownie, że zmuszony był usiąść. Obawiał się nawet, że zemdleje.
Zatelefonował do Grévina.
— Przychodź, stary! — rzekł do niego, uśmiechając się do słuchawki.
Grévin przyszedł natychmiast.
Ujrzawszy stojącą figurę Margot na tle różowego marmuru, zaniemówił. Długo milczał zapatrzony, aż szeptać zaczął:
— Wielki, wielki jesteś, Martinez! Stoję przed dziełem twojem jakgdyby w świątyni... Czy ty sam rozumiesz coś zrobił? Jest to absolutna prawda i absolutne piękno!
Umilkł wzruszony i podniecony.
— To jest tak piękne, że nawet zazdrość wobec niego traci swój jad... — dodał po długiem milczeniu.
Martinez, widząc, że gadatliwy zwykle Grévin milczy, zaczął mówić.
Zwierzał mu się ze swej miłości dla Margot, zachwycał się jej subtelnością, pięknością duszy i ciała, cichym głosem wyrażał nadzieję, że, być może, i on przez ten czas czystego, artystycznego uniesienia obudził żywsze i cieplejsze uczucie w sercu pięknej dziewczyny.
Opowiadał wszystko szczerze, gorąco i z prostotą ujmującą, rozrzewniającą.
Długo słuchał przyjaciela Grëvin, nie przerywał mu ani słowem, a gdy rzeźbiarz skończył i pytająco patrzał na niego, rzekł zwolna:
— Nie myślę, żebyś się dobrze z tem wybrał... Różnica intelektu, uduchowienia, temperamentu staną ci na przeszkodzie... Tak! Tak — niezawodnie! Zobaczysz, przekonasz się niespodziewanie, być może, prędzej, niż obaj możemy oczekiwać w tej chwili...
Nie dokończył, bo rozległ się dzwonek telefonu.
Mówiła Margot.
Po skończonej rozmowie Martinez powtórzył jej słowa przyjacielowi:
— Zapraszała mnie na dancing do chińskiej restauracji w quartier. Dowodzi, że tak długo pędziliśmy życie bogobojne, pustelnicze, że czas na rozrywkę. Ma rację, bo jest młoda...
— T—a—a—k... — przeciągnął Grévin. — Powiedz mi, czy to pierwsza wasza rozmowa po tem, jak odeszła stąd?
— Pierwsza, — odpowiedział Martinez i z nagłą trwogą podniósł wzrok na starego przyjaciela.
— T—a—ak... — powtórzył Grévin i po chwili dodał:
— Czy pojedziesz po nią?
— Nie! Oznajmiła, że przyjedzie tam z kolegami i przyjaciółmi, przybyłymi dziś z Ameryki — odpowiedział Martinez.
— To dobrze! — zawołał Grévin i zamyślił się.
— Posłuchaj! — rzekł po chwili. — Gdybyś po dzisiejszym wieczorze, spędzonym z Margot, potrzebował mnie, — znajdziesz starego Grévina w straszliwej norze. Jest to „cave orientale“ na Boul Mich tuż przy Soufflot... Pewno do rana będę się tam łajdaczył, bo smutek mam dziś w duszy i łzy... Głupio mi jest... chcę się upić w takiem towarzystwie, które nie udaje nawet, że umie czuć i myśleć... Działa to na mnie, jak sól karlsbadzka... wyśmienicie...
— Dobrze! — zgodził się natychmiast Martinez. — Widzisz? Postanowiłem wyznać dziś swoją miłość Margot i prosić ją o rękę... Gdyby odmówiła — przyjadę po ciebie do „cave orientale“, mój stary!
— Będę oczekiwał! — zaśmiał się Grévin. — Ale wiesz co? Przyjedź do mnie nawet w tym wypadku, jeżeli nie odmówi...
Zaśmiał się głośno i wyszedł z pracowni.
Martinez szybko się przebrał, wyszedł na miasto, kupił olbrzymią wiązankę ulubionych przez Margot żółtych róż i pojechał do chińskiej restauracji.
Dancingi odbywały się naraz na dwóch piętrach. Na dole rzeźbiarz nie znalazł Margot.
Na wyższem piętrze w małym barze i w ciasnej, półciemnej, zatłoczonej, zasnutej kłębami dymu sali już tańczono. Przecisnąwszy się ze swemi różami przez tłum widzów, Martinez spostrzegł Margot.
Tańczyła z ogromnym atletycznym murzynem. Mdlała w potężnych objęciach, przyciskała się całem ciałem do bioder i piersi czarnego tancerza, płonęła cała i, wpatrując się w czarną twarz i błyskające bielą oczy i zęby murzyna, coś szeptała do niego półotwartemi wargami.
Jakiś gruby pan, stojący przed Martinezem, pochylił się do sąsiada i rzekł po francusku:
— To murzyn Kakao, atleta, nowa pasja amerykańskiej miljonerki Margot. Podobno spędziła miesiąc cały ze sławnym rzeźbiarzem — Teodorem Martinezem, ale się śmiertelnie znudziła. Mówi, że jest niedołęga, bo patrzał na nią jak na „świętą Cecylję“. Dla rozrywki wynalazła sobie teraz tęgiego Kakao... Ten do niedołęgi chyba nie podobny? Parbleu! Te cnotliwe Amerykanki ze swojem „shocking“ wyrabiają w Paryżu okropne rzeczy!...
Martinez słuchał uważnie i nagle zaczął się cicho śmiać.
— Św. Cecylja... Św. Cecylja! To — wspaniałe!
Podszedł do lady, napisał na bilecie wizytowym trzy słowa: „Dla świętej Cecylji“ i, oddając róże, kazał wręczyć to wszystko Margot.
Wcisnąwszy 10-frankowy papierek do ręki Chińczyka, Martinez zbiegł ze schodów i szybkiemi krokami zdążał w stronę „cave orientale“.
Znalazł tam Grevina w towarzystwie jakichś straszliwie zniszczonych, jaskrawo umalowanych algierskich kobiet i dwuch pijanych, zawodowych absentystów.
Cała kompanja uśmiechając się do siebie oczami, piła w milczeniu kawę i „Calvados“.
— Jesteś? — zapytał Grévin, podnosząc na przyjaciela zamglone oczy.
— Jestem — odpowiedział z uśmiechem Martinez.
— To dobrze! — mruknął stary rzeźbiarz. — Napij się Calvadosa — parzy jak ogień!
— Daj!
Wypił duży kieliszek i rzekł, pochylając się do przyjaciela.
— Chciałbym opowiedzieć ci...
— Gadaj wszystko! Te dostojne „gezzany“ nie zrozumieją ani słowa, a ci znowu „caballero“ pijani są i też nic nie kombinują. Słucham, więc...
Martinez opowiedział o zajściu na chińskim dancingu i zakończył tak:
— Św. Cecylja... niedołęga — to dobry kawał, lecz sprawa, nadająca się jeszcze do dyskusji. Zato jej tańce z murzynem Kakao — to już coś innego! Ze mną tak nigdy nie tańczyła. Takiego wzroku na mnie nie rzucała... Nigdy nie była tak rozmarzona ze mną, mój stary! Zrozumiałem, że uwielbienie dla mego talentu przyjmowałem za uczucie dla siebie. Była to pomyłka psychologiczna! Teraz — koniec! Cóż robić?! Pięćdziesiątka — to nie żarty!
Grévin ciągnął kawę małemi łykami i myślał. Odezwał się nareszcie.
— Czyż Margot nie obudziła w tobie młodości, z jej porywami i marzeniami? — zapytał.
— Owszem! — odpowiedział Martinez.
— Czyż nie była ona dla ciebie natchnieniem do pięknej biało-różowej „Jutrzenki“?
— Tak! — powtórzył rzeźbiarz.
— No, więc musisz być jej wdzięczny, przyjacielu, i zbyt surowo nie oskarżać! — zawołał Grévin. — Była dla ciebie św. Cecylją — uosobieniem uduchowienia i czystości, boś tego żądał od niej siłą swego artyzmu. Dla Kakao będzie kapłanką Izydy, heterą, lub tem, czego zażąda od niej ten hebanowy Antinous, albo czego ona sama zechce, pokorna wołaniu swej amerykańskiej natury i fantazji. Może przywiezie go do siebie po dancingu i będzie waliła przez łeb, po szerokiej piersi atlety szpicrutą, którą poskramia swego charta, bo ja wiem?!... Może jednak...
— Ja jej nie oskarżam... — przerwał Martinez z uśmiechem.
— No, to bardzo pięknie! — mruknął Grévin i nalał dwa kieliszki „Calvadosa“. — Wypijmy za młodość, powracająca niespodziewanie! Ona, jak zorza północna, pociąga, mami, zmusza do zapomnienia o panującej dokoła zimnej nocy polarnej — starości, starości, mój dobry Martinez!
— Za młodość! — zawołał ze śmiechem wesołym rzeźbiarz. — Chcę spędzić tę noc, jak spędzaliśmy je niegdyś, gdy młodzi byliśmy! Kto wie — być może, są to ostatnie przebłyski zorzy północnej?
— Bardzo pięknie i mądrze powiedziałeś! — pochwalił Grévin.
— Zapłać rachunek i porzuć to sympatyczne towarzystwo! Pojedziemy na Montmartre, gdzie można się zabawić należycie. Zresztą głodny jestem, a ten „Calvados“ zaostrzył mi apetyt. Nakarmią nas tam dobrze... Jazda!
— Kiedy tak, to tak! — zgodził się natychmiast Grévin i skinął na kelnera.
— Proszę zapisać na mój rachunek całą tę kawę i dwa flakony alkoholu. Moim przyjaciołom dajcie jeszcze pół flaszki, a gdy wypiją, radzę wyrzucić ich z waszego barłogu, bo inaczej Heljodor zrobi wam burdę...
To rzekłszy, wcisnął kapelusz i pokornie poszedł za Martinezem, mruknąwszy:
— Adieu, hurysy raju? Adieu, stare pijaki!
Na progu zatrzymał się nagle i, parsknąwszy śmiechem, rzekł do przyjaciela, który przed lustrem poprawiał uczesanie i bródkę:
— Słuchaj-no, Teodorze! Ustami memi przemówi za chwilę mądrość pokoleń. Uwaga! Stare przysłowie narodowe głosi: „Z siwą brodą do młodej dziewczyny, jak do psa z jeżem.“ Rozumiesz? Cha—cha—cha!
Śmiał się na głos, aż się zataczał i usiadł na progu, trzepocąc rękami.
Martinez patrzał na przyjaciela i ze śmiechem mówił:
— Jesteśmy w „cave orientale“, a więc odpowiem ci na modłę wschodnią: „Słowa mądrości twojej, przyjacielu, wpadły do studni niedorzeczności mojej, niech imię Allaha błogosławione będzie!“
Grévin zanosił się od śmiechu i z wielkiej uciechy piszczał i tupał nogami.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.