Poważny żart
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Poważny żart |
Pochodzenie | Nieznanym szlakiem |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Concordia Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Zdarzyło się to przed kilku laty, a mianowicie wtedy, gdy po mojej podróży przez Środkową Azję dobrnąłem nareszcie do kulturalnych miast na wybrzeżu Pacyfiku! Nie miałem ani grosza przy sobie i wogóle żadnej majętności, oprócz żądzy życia. Miałem zamiar wynająć się na robotnika drogowego, lecz, idąc do dyrekcji kolejowej, wstąpiłem do redakcji chińsko-amerykańskiego dziennika i... od tej chwili zacząłem w tem pisemku pracować.
Pewnego razu nasz redaktor, wresoły łobuz i znawca wszystkich 72-ych gatunków whisky, olbrzymi mr. John Coonegh umieścił nogi na biurku i, gwizdnąwszy przeciągle, wraz z obłokami dymu tytuniowego, wyrzucił frazes:
— Jutro mamy sensację...
— Jaką? — zapytaliśmy odrazu wszyscy.
Było nas bowiem trzech reporterów, mocno zainteresowanych w tematach, a cóż dopiero w sensacji!
John Coonegh, podobniejszy do boksera, niż do dziennikarza, zaśmiał się i ryknął:
— Jutro przylatuje tu z Shanghaju Bob Curty, znakomity pilot, i będzie robił „looping“ nad naszem miastem.
— Oho! — wykrzyknęliśmy, przeczuwając zdobycz w postaci kilku chińskich dolarów, jako honorarjum za artykuły, wywiady, wzmianki, fotografje...
John, jak Jowisz chmurami, otoczył się dymem fajki i znowu ryknął:
— Sam będę pisał! Zobaczycie, jak się to robi po amerykańsku, Friends!
Pospuszczaliśmy nosy na kwintę, lecz nadziei nie traciliśmy, bo w redakcji wszystko jest możliwe. Może, Bóg da, że John Coonegh upije się whisky, albo że ktoś rozbije mu nos podczas bójki w restauracji, lub jakiś dobroczyńca — samochód połamie mu gnaty, no, słowem, coś może się stać, co spowoduje deszcz dolarów lub centów do naszych wymizerowanych kieszeni.
Jednak John natychmiast zaczął pisać wstępny artykuł o sensacji i po kwandransie już czytał go nam.
Boże sprawiedliwy! Czego tam tylko nie było?! Wszystko, oprócz prawdy i zdrowego sensu.
Wydało mi się, że wybuchła skrzynia z petardami. Pomyślałem sobie, że gdybym sam był redaktorem i taki artykuł John Coonegh podał mi na biurko, kazałbym woźnemu wyrzucić autora na zbity łeb.
— Co? Bajeczne? — zapytał nasz redaktor, triumfująco i miażdżąco patrząc na nas.
— Uhm... — mruknęliśmy.
Bob Curty miał przylecieć do naszego Wu-Czang o godzinie 8-ej rano. O siódmej byłem już na placu, gdzie zamierzał wylądować pilot. Spotkałem tam Johna Coonegh i dwuch moich kolegów redakcyjnych. Byliśmy w komplecie!
Bob Curty przyleciał na termin, spotkany przez tłum europejskich kupców i spekulantów oraz przez dobre dwa tysiące chińskiej gawiedzi. Największe owacje lotnikowi robił sam John Coonegh, bo ten olbrzym posiadał wprost legendarne gardło.
Nie chciałem nawet zbliżać się do aparatu, widząc, że na tej „sensacji“ nic nie zarobię, a tymczasem musiałem przecież coś zjeść tego dnia.
Nagle usłyszałem okrzyk:
— Hallo, Ossendowski!
Obejrzałem się i spostrzegłem lotnika, biegnącego ku mnie.
Zatrzymałem się i uważnie przyrzałem zbliżającemu się Bobowi Curty.
Co u licha! — pomyślałem. — Skąd ja go znam?
Tymczasem Bob trząsł mi rękę i mówił wysokim, dźwięcznym tenorem, uśmiechając się młodą, smagłą twarzą i śmiałemi, piwnemi oczyma:
— Hallo! Hallo! Pamięta pan Syberję, potyczki z bolszewikami, wojska amerykańskie, ucieczkę na wschód... Nie nazywałem się wtedy Bobem Curty, nosiłem przybrane nazwisko na wszelki wypadek w tej dzikiej krainie i w tym chaosie... Pamięta pan małą stacyjkę i zziębniętego na niej cudzoziemca. To byłem ja! Nikt mnie nie rozumiał, a ja byłem wtedy głodny i zziębnięty... Straszne czasy! Pan mnie wtedy zabrał z sobą i...
— Pamiętam! — zawołałem. — I oddałem pana amerykańskiemu Czerwonemu Krzyżowi, bo spotkaliśmy go w drodze.
— Właśnie! właśnie! — krzyknął Curty i z nową energją zaczął ściskać mi ręce. — Chodź pan do mnie do hotelu. Pomówimy o starych czasach. Do lotu mam jeszcze parę godzin. Good bye, gentlemen! — zawołał, zwracając się do Johna i Europejczyków.
— Aha! — błysnęła mi myśl. — Zarobię na wywiadzie z Bobem.
Istotnie zarobiłem aż sześć dolarów i 65 centów.
Lecz na tem się jeszcze nie skończyło, gdyż tegoż wieczora stanąłem przed Johnem Coonegh i zapytałem:
— Ile mi pan zapłaci za sensacyjny feljeton z powodu jutrzejszego lotu Boba Curty?
— Czy Bob i jutro będzie latał? — krzyknął, zrywając się z fotela redaktor.
— Nie pisałbym feljetonu o tem, czego nie będzie! — zauważyłem.
— Rozumiem! — zgodził się John. — Daj pan ten feljeton.
— Ile? — rzuciłem obojętne napozór pytanie.
— Dziesięć dolarów! — padła natychmiastowa odpowiedź.
— Dwadzieścia pięć... — wyrzekłem.
— Drogo, lecz zapłacę — westchnął, a raczej ryknął John.
— Tanio, bo feljeton — pierwsza klasa! — odparowałem skromnie, wyciągając manuskrypt co najmniej na 400 wierszy.
Ledwie John Coonegh zaczął czytać, znowu zerwał się z fotela i zaczął biegać po pokoju.
— Więc Bob Curty zamierza jutro latać z pasażerem i pasażerką, robiąc z nimi „looping“? — wrzeszczał na całe gardło.
— Przecież o tem właśnie piszę — powiedziałem.
— Well! Lecz jak pan mógł napisać o tem aż 400 wierszy, cały feljeton? — dziwił się redaktor, schylając się nad rękopisem.
— Ehe! — pomyślałem. — Jabym ci nawet ze trzy feljetony o tem napisał, bo nie mam przecież zamiaru zestarzeć się i umrzeć w Wu-Czang, w twojej redakcji!
John Coonegh uważnie czytał. Podniósł wreszcie głowę i zapytał:
— Skąd pan wie o szczegółach wysokiego lotu i o wrażeniach z „looping“?
— Bo latałem i „loopingu“ próbowałem — objaśniłem spokojnym głosem.
— All right! — zawołał. — Dobry feljeton!
Pochwała boksera wzruszyła mnie, gdyż była zapowiedzią 25 dolarów, coprawda chińskich, bitych w Meksyku, lecz dobrych dla nabycia biletu do Shanghaju.
Nasza redakcja wypuściła dodatek nadzwyczajny o jutrzejszym locie Boba Curty i o zgłoszeniu się amatorów i amatorek silnych wrażeń, opisanych w feljetonie, który ma się zjawić w jutrzejszem porannem wydaniu dziennika „Wu-Czangs’ Daily Telegraph“.
W kilka minut po wyjściu dodatku, redakcja była formalnie oblężona przez publiczność. Byli to wszystko kandydaci do jutrzejszego lotu, właściwie kandydatki, bo kupcy i spekulanci nie zdradzali nadmiernej odwagi. Zato białe nudzące się straszliwie panie i panny stawiły się gremjalnie i żądały, aby lotnik zabrał ze sobą wszystkie. Wtedy przyszła mi djabelska myśl.
— Redaktorze! — rzekłem do Johna Coonegh. — Te piękne panie zburzą nam redakcję. Musimy coś obmyśleć, aby uniknąć jutro walk ulicznych, a może, nawet zdemolowania aparatu Boba!
— Co tu robić? — głowił się olbrzymi John.
— Niech mi pan da „carte blanche“, a ja już na to poradzę — zaproponowałem.
— Naturalnie! — zgodził się John.
Konwojowany przez redaktora i kolegów wyszedłem na ganek i zawołałem donośnym głosem:
— Ladies, Gentlemen! Bob Curty nie może zabrać z sobą wszystkich, łaknących wrażeń „looping“. Co do panów nie będzie trudności! Ten z gentlemanów, który nabędzie jutro największą ilość numerów naszego dziennika, odbędzie lot z mr. Curty. Co do pań, to mr. Curty, stawia pewne wymagania. Pasażerka musi być panną, nie mieć mniej jak 22 i więcej jak 24 lata, ma posiadać rude włosy, zielone oczy, wszystkie zęby, nosić rękawiczki Nr. 5 ¾i obuwia Nr. 35.
W miarę tego, jak wyszczególniałem warunki Boba Curty, hałaśliwy i podniecony tłum pań i panienek rozpraszał się z nadzwyczajną szybkością.
— Mam dopiero 20 lat! — syknęła brzydka 35-letnia telegrafistka, stara panna, o sztucznych czarnych lokach i z godnością oddaliła się, obrzucając mnie piorunującem spojrzeniem, które, jednak zapisałem wyłącznie na rachunek Boba Curty.
— Czy to już wszystkie warunki? — zapytała bardzo piękna miss Dorota Hoodge, córka dyrektora angielskiego towarzystwa transportowego.
— Nie, pani! — odparłem. — Mr. Bob Curty stawia jeszcze jeden. Jego pasażerka, oprócz wyszczególnionych już cec, musi posiadać nad kolanem lewej nóżki mały pieprzyk...
— Poco mu ten pieprzyk przy..looping“? — rzekła z wesołym uśmiechem miss Hoodge.
— Mr. Bob Curty uważa to za talizman przy niebezpiecznym locie z „looping“ — objaśniłem, śmiejąc się w duchu.
— Well! — odparła panna. — Czy mogę wstąpić na chwilę do redakcji?
— Bardzo proszę! — odpowiedziałem, uchylając drzwi.
Miss Dorota weszła do sali przyjęć i z poważną miną prawdziwego businessmana’ w obecności Johna Coonegh i obydwóch reporterów oświadczyła:
— Jutro lecę z Mr. Curty... Wszystkie żądane cechy posiadam!
Mówiąc to, zdjęła kapelusik, pokazała nam olbrzymi węzeł rudych jak ciemne złoto włosów, obrzuciła nas wymownem spojrzeniem pięknych, zielonych oczu, błysnęła białemi jak śnieg zębami, zademonstrowała numer rękawiczek, był to — Nr. 5 ¾ i, wskazując na zgrabny pantofelek, rzekła:
— Nr. 35... innego numeru nie używam!...
Zapanowało kłopotliwe milczenie. Pierwszy się odezwał Max Garder, stary kawaler i wyga z pod ciemnej gwiazdy.
— No, tak... — bąknął sobie pod nosem. — Lecz ten... ten... pieprzyk?
Miss Dorota Hoodge najspokojniej w świecie uniosła sukienkę, ukazując jedną z najpiękniejszych, jakie w mojem życiu widziałem nóżek, obciągniętą cienką jedwabną pończoszką, i odchylając jej rąbek, paluszkiem dotknęła małego ciemnego pieprzyka tuż nad kolanem.
Cudowne zjawisko nagle znikło, gdyż sukienka z białego crêpe de Chine nagle opadła zpowrotem.
— Przepraszam — zaprotestował nagle John Coonegh. — Czy ten pieprzyk nie jest za mały?
Rumieniec powlókł policzki miss Hoodge.
— Redaktor nie ma racji! — zawołałem, przychodząc pannie z pomocą. — Mr. Curty nie stawiał wymagań co do rozmiaru swego talizmanu.
Miss Dorota rzuciła mi wdzięczne spojrzenie i po chwili opuściła redakcję.
— Thats’ boy! — ryczał John Coonegh, tarzając się od śmiechu. — A to szopkę urządził! Ale spokój to już teraz mieć będziemy!
— Szkoda, że nie zajęliśmy się jeszcze pomiarami — burknął Max Garder, zapalając fajkę i jednocześnie pakując sobie do ust kawał „chewinggum“.
— Co za wiele, to nie zdrowo! — rzuciłem pouczającym tonem i poszedłem do Boba Curty.
Gdy mu opowiadałem o całem zajściu z pasażerkami i z wyborem kandydatki, śmiał się, jak szalony, lecz wkońcu zapytał poważnym głosem:
— Powiada pan — piękna, ruda, o zielonych oczach, białych, zdrowych zębach i...
— Pieprzyku? — poddałem.
— Nie! Mówi pan, że ta miss ma małe rączki?
— Nosi rękawiczki Nr. 5¾.
— All right! Wspaniała! Jeżeli jeszcze ma dobre, mocne nerwy! — zawołał.
— Tego nie wiem, lecz sądząc ze stanowczości jej, można i tego się spodziewać — zauważyłem.
— All right! All right! — szczerze się cieszył Bob Curty.
Rozstaliśmy się z nim o północy, wtedy właśnie, gdy wyszedł drugi dodatek do „Wu-Czang Daily Telegraph“ z portretem miss Doroty Hoodge i szczegółami konkursu... bez pieprzyka oczywiście.
Nazajutrz Bob Curty zrobił jeden „looping“ z jakimś inżynierem kolejowym, który nabył aż 300 egzemplarzy naszego dziennika z moim feljetonem. Inżynier wylądował blady jak papier i tuż na placu nagle zapadł na gwałtowną morską chorobę.
W parę minut polem miss Dorota Hoodge zajęła miejsce obok Boba Curty.
Aparat mego przyjaciela latał długo i wysoko, zrobił kilka szalonych i efektownych „looping“, a później najniespodziewaniej w świecie odleciał na południe i skrył się z oczu.
Wypuściliśmy dodatek nadzwyczajny, zapowiadając nową sensację, bo istotnie wyczuwaliśmy ją już każdym nerwem.
Jednak Bob Curty nie powracał i Max Garder napróżno wysiedział na dachu redakcji dobre cztery godziny, wyglądając lotników.
Już słońce zaczęło gasnąć na zachodzie, gdy do redakcji wszedł Bob Curty z miss Dorotą Hoodge.
— Przyjechaliśmy koleją z Shanghaju — rzekł pilot. — Przyszliśmy do redakcji, aby podziękować panom za miłe przyjęcie i oznajmić, że dziś odbył się nasz ślub.
— Tak! — potwierdziła miss Dorota. — Jesteśmy z Bobem stworzeni dla siebie...
Tegoż wieczoru zostaliśmy zaproszeni na kolację weselną do pięknej willi papy Hoodge, gdzie spędziliśmy czas bardzo przyjemnie.
John Coonegh wypił morze whisky co najmniej piętnastu gatunków, Max Garder i inny reporter odurzali się dobremi cygarami, ja zaś dostałem bukiet białych róż — piękny upominek od pani Doroty Curty.