<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Mulat
Podtytuł (Nowela)
Pochodzenie Nieznanym szlakiem
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1930
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
MULAT
(Nowela.)

Szedł powolnym, ociężałym krokiem do hangaru. Czuł jeszcze wzruszenie i lekkie dreszcze, które nie opuszczały go przez cały czas trwania uroczystej ceremonji udekorowania go krzyżem walecznych.
Siwy, surowy generał mówił do niego przed godziną, a słowa te brzmiały mu jeszcze w uszach:
— Lotnik Roberts swoją odwagą i roztropnością w boju wielkie zasługi położył dla ojczyzny...
Długo jeszcze przemawiał tak generał, lecz Roberts nie słyszał już wszystkiego, ponieważ po pierwszym frazesie dowódcy doszły go cichy śmiech i pogardliwe słowa:
— Gdzie ma szukać swojej ojczyzny ten czarny bękart?...
Lotnik na to wspomnienie zacisnął zęby, aż mu zgrzytnęły, i podniósł pięści do góry, w gniewie bezsilnym, albo — w rozpaczy niemej.
Roberts zaczął iść szybciej, prawie biec i to uspokoiło go znacznie.
— Przekleństwo skóry! — mruknął do siebie. — Zawsze i wszędzie...
Ujrzał w oddali dachy hangarów lotniska i szeregi dwupłatowców, gotowych do odlotu. Nie potrzebował się spieszyć, gdyż po ostatnich zuchwałych raid’ach, miał tygodniowy urlop pierwszy w czasie wojny w kolonjach, gdzie szalone upały i parne, gorące ulewy podzwrotnikowe tak nielitościwie gnębiły ludzi.
Wszedł wkrótce na teren lotniska. Koledzy, ujrzawszy go, podbiegli, ściskali mu dłoń, winszowali wysokiej nagrody, przepowiadali świetną karjerę.
Milczał uporczywie. Oczy mu pałały ponurym, groźnym płomieniem, znikającym w głębi źrenic. Jasno bronzowa twarz jego blada była i chuda. Ledwie dostrzegalny skurcz co chwila zwężał mu oczy i krzywił usta do płaczu, a, może, — do krzyku nienawiści i przekleństwa.
— Do generała się dosłużysz, mały Roberts! — zawołał któryś z lotników, klepiąc mulata po ramieniu.
Roberts wyprostował się i zwrócił twarz do mówiącego.
— Patrz na mnie, Solter! — rzucił rozkazującym głosem. — Patrz dobrze i zapamiętaj jeszcze lepiej, abyś nie powtarzał głupich słów! Jam — mulat i nie znam ojczyzny, bo jest nią nie tylko ziemia, lecz i rodzina, a gdzież ona — ta moja rodzina? Pamiętam, że od dziecka mieszkałem w murzyńskiej chacie, otoczonej bananami i drzewami karité, pamiętam matkę, czarną, jak polerowany heban, w barwnych płachtach i zawoju, słyszę brzęk jej mosiężnych i srebrnych obręczy na ramionach i nogach... Nie pamiętam jednak ojca, raczej tego, którego mógłbym tak nazwać bez obawy... Nie pamiętam, lecz zato pamiętam, jak nieraz przed nocą przybiegał do naszej chaty zdyszany czarny żołnierz i krzyczał, że kapitan wzywa do siebie moją matkę. Pamiętam, jak ona zaczynała w pośpiechu wkładać na siebie nowe płachty, jak poprawiała na głowie misterny węzeł zawoju, jak czerniła oczy i jaskrawą henną malowała usta... Pamiętam, jak przez długie godziny nocne namiętnie, z jakąś żywiołową, dziką, fanatyczną nienawiścią i ciekawością oczekiwałem powrotu mojej matki. Przychodziła o świcie — potargana, znużona, leniwa... Starannie zakopywała w kącie chaty garść monet, potem długo przyglądała się swemi sennemi oczami nowej bransolecie lub srebrnemu pierścionkowi z fałszywym kamykiem...
Roberts zgrzytnął zębami i gwałtownym ruchem zapalił papierosa.
— Co ci cię stało, Roberts? — zagadnął mulata jeden z kolegów. — Poco o tem mówisz?
— Patrz i słuchaj! — z uporem w głosie powtórzył Roberts. — Ja muszę powiedzieć, a wy musicie wysłuchać wszystko, do końca. Pewno już nigdy więcej tego wam nie powtórzę, lecz wy zapamiętajcie to dobrze!
Wypuścił strugę dymu i ciągnął dalej przez zaciśnięte zęby:
— Pewnego razu przyszedł do nas kapitan, przeniósł z sobą flaszkę araku, sztukę barwnej tkaniny i kilka srebrnych cienkich obręczy, które włożył sam na nagie, czarne ramię mojej matki. Później wypędzono mnie z chaty. Błąkałem się płacząc po dżungli, w pobliżu wioski, i doszedłem do zabudowań, gdzie mieściła się mała załoga, dowodzona przez kapitana... Już noc zapadła, kiedy zacząłem się skradać ku domowi, lecz spotkałem starego murzyna-sąsiada. Nazywał się Ng’i Bari, a słynął w wiosce, jako czarownik. Zaprowadził mnie stary do siebie, napoił, nakarmił i wskazał mi posłanie z liści, abym spał. Sen jednak nie przychodził. Wciąż czułem głęboką obrazę, wstręt, wstyd i nienawiść... Nagle usłyszałem, że siedząca przy małem ognisku, skulona postać czarownika cicho się śmieje. Uniosłem się na rękach i siadłem na posłaniu. Starzec, nie oglądając się na mnie, rzekł cicho:
— Chodź tu!
— Usiadłem obok, przyglądając się jego chudym dłoniom, wyciągniętym nad jarzącemi się węglami. Śledziłem niebieskie, białe i czarne wężyki, ślizgające się po czerwonych węglach, a stary wciąż milczał i to mnie przerażało.
— Boję się! — wyszeptałem nareszcie.
Starzec położył mi rękę na głowie i rzekł:
— Czy wiesz, że masz skórę bielszą od mojej i bielszą od skóry twojej matki?
— Wiem... — odparłem.
— A czy wiesz, dlaczego skóra twoja jest bielsza od skóry naszych ludzi? — zapytał znowu.
— Nie wiem... — szepnąłem.
— Bo we krwi twojej płynie nasza krew, zmieszana ze srebrem bransolet, pierścieni i monet, któremi płaci twojej matce za jej ciało twój ojciec...
— Ojciec? — powtórzyłem. — Ja nie mam ojca...
— Kapitan jest twoim ojcem... Ukrywa on przed białymi ludźmi, że ma czarną kobietę, lecz się dowiedzieli o tem i dlatego nie dostaje on awansu i już sześć lat tu siedzi u nas... Ale, gdy dostanie nową, większą załogę, porzuci twoją matkę i ciebie tak, jak porzuci w koszarach młodą panterę, co żyje u niego w klatce, i czarne małpki, uwiązane na łańcuszkach...
— Kapitan jest moim ojcem! — zawołałem radośnie. — Znaczy to, że będę tak ubrany, jak białe dzieci doktora z koszar?...
Stary się roześmiał złośliwie.
— Dla nich będziesz zawsze czarnym, negrem, zwierzęciem pogardzanem i niższem!
— Nie może być! — zawołałem w uniesieniu.
— Pamiętaj, że będzie tak, jak mówiłem — szepnął starzec. — A gdy się sprawdzą słowa moje zaprzysięgnij nienawiść i zemstę białym, wszystkim, wszystkim! Teraz śpij!...
Leżałem do wschodu słońca i myślałem.
Gdy pierwsze promienie słońca przebiły się przez trzcinowe ściany szałasu czarownika, pobiegłem do naszej chaty i zaczaiłem się w krzakach.
Ujrzawszy wychodzącego kapitana, dogoniłem go i zabiegając mu drogę, zapytałem:
— Ty jesteś moim ojcem?
Złapał mnie za ramię i zbił straszliwie.
— Zabiję! — ryczał. — Jeżeli komuś powtórzysz to raz jeszcze. Zabiję!
— Bił mnie tak długo aż zemdlałem...
— Pamiętam, że później oddano mnie do szkoły, gdzie uczono czarnych i nas mulatów na koszt rządu. Pewnego razu powiedziałem nauczycielowi, że jestem synem kapitana. Chociaż nauczyciel nie znał go, bo kapitan już oddawna był przeniesiony do innej kolonji, jednak ukarał mnie za zuchwałość...
— Pamiętam służbę w wojsku, gdzie dostałem galony sierżanta, a gdzie nie chciano wierzyć mi, że jestem synem kapitana. Śmiano się z moich „głupich pretensyj“!
— Wtedy zapytałem się, jakim sposobem ja — syn murzynki — mam oliwkową, jasną cerę?
— Odpowiedziano mi, że jest to tajemnica mojej matki, a że murzynki są rozpustne i lekkich obyczajów, więc o wypadek nie trudno, a ten wypadek zawsze nadaje dzieciom bardziej jasną skórę.
— Dobrze jeszcze, żeś się nie urodził w paski lub w centki! — wołano ze śmiechem.
Zacisnąwszy zęby, zapytałem wtedy:
— Panowie nazywacie murzynki kobietami rozpustnemi, ale jak nazywacie białych mężczyzn, którzy uczynili je takiemi?
Nic mi na to nie odpowiedzieli; moi koledzy zaśmiewali się tylko bez końca.
Pamiętam, jak w roku zeszłym, gdym to strącił nad oceanem nieprzyjacielski samolot...
Roberts nagle umilkł i przeprowadził dłonią po czole, jakgdyby budząc się ze snu.
Ze zdumieniem rozejrzał się dookoła i nagle, machnąwszy ręką, szybkim krokiem ruszył z lotniska.

II.

Na samym końcu malej osady stał czerwony długi dom, gdzie mieściły się poczta i telegraf. Roberts szedł ku temu domowi i, obszedłszy go dokoła, zapukał do drzwi od strony podwórza. Po chwili już wchodził do małego, czyściutkiego pokoju ze staremi oleodrukami na ścianach, z kokosowemi matami na podłodze z ubitej gliny.
Młoda dziewczyna o jasnych niebieskich oczach i bujnych złocistych włosach wstała z bambusowego leżaka na spotkanie wchodzącego porucznika.
— Dzień dobry, panie Roberts! — powitała go uprzejmym głosem.
— Dzień dobry, panno Ellen! — odpowiedział wzruszonym głosem. — Przyszedłem powiedzieć pani, że dostałem krzyż walecznych i awans na kapitana.
— Jakże się cieszę! — klasnęła w dłonie dziewczyna. — To sprawiedliwa nagroda, bo któż tu więcej od pana, panie Roberts, wykazał miłości dla naszej ojczyzny, ofiarności i odwagi! Winszuję, winszuję z duszy i serca!
Porwała jego dłonie i radośnie się uśmiechała, patrząc w pałające oczy młodzieńca.
— Mamo, mamusiu! — zawołała, lecz on powstrzymał ją.
— To później! — rzekł cichym głosem. — Mam dużo do powiedzenia pani, panno Ellen, tylko pani...
— Bardzo jestem ciekawa! — zawołała. — Niech pan siada, poruczniku, o! przepraszam — panie kapitanie...
Roberts nie spostrzegł, zdawało się, jej swobodnej wesołości i usiadł w milczeniu.
Po chwili podniósł głowę i spytał:
— Panno Ellen! Pani powiedziała, że nikt więcej ode mnie nie uczynił dla naszej Ojczyzny.
— Naturalnie! — rzekła z przekonaniem w głosie.
— To znaczy, że ojczyzna moja jest ojczyzną pani? — dopytywał dalej.
— I odwrotnie! — dodała panna Ellen.
— Jakież to szczęście, że pani tak myśli! — zawołał gorąco. — To dodaje mi śmiałości...
— Pan mówi dziś zagadkami... — rzekła dziewczyna, podnosząc brwi i ramiona.
— Ja kocham panią, panno Ellen, i proszę o rękę pani... — szepnął dobitnie. — Pani nie będzie żałowała tego, bo, widzi pani, — ja zrobię karjerę, a gdybym zginął — zostawię pani nazwisko bohatera, uczciwego i odważnego syna swojej ojczyzny...
Panna Ellen zerwała się z leżaka i schwyciła się za głowę ruchem rozpaczy.
— Boże! Jak ja się tego bałam! — krzyknęła i wybiegła z pokoju.
Roberts, nic jeszcze nie rozumiejąc, zaczął szybkim krokiem chodzić po pokoju, ściskając ręce i marszcząc brwi.
W kilka minut potem wszedł ojciec panny Ellen, stary urzędnik, naczelnik poczty i telegrafu.
Miał uroczystą minę i, ściskając dłoń młodego kapitana, rzekł:
— Wielki zaszczyt zrobił pan, kapitanie, mojej rodzinie, prosząc o rękę naszej córki, lecz pan zrozumie, że jest to rzecz niemożliwa, niewidziana nigdy. Pan mnie zrozumie, drogi panie Roberts, i nie obrazi się na nas, pozostając po dawnemu naszym przyjacielem. Pomiędzy Ellen a panem istnieje przepaść do nieprzebycia... Pan jest mulatem, ona — białą kobietą, ze szlacheckiej rodziny, żyjącej trochę tradycjami, trochę przesądami swej klasy... Przyznaję, że są to rzeczy przestarzałe, niewspółczesne, lecz cóż robić! — takie są nasze poglądy... obyczaje. Pan mnie rozumie, panie kapitanie, nieprawdaż? Pan rozumie to i wybaczy nam ten zawód?
Roberts stał przez kilka sekund nieruchomy, zapatrzony w dal, gdzie ujrzał nagle trzcinową chatę śród zarośli bananów, srebrne obręcze na czarnych, nagich ramionach matki — murzynki, czerwoną, obrzękłą twarz pijanego kapitana, który porzucił jego, swego syna, jak panterę w klatce, jak uwięzione małpki na łańcuszkach... przez szmer dżungli doszły go słowa — „bękart, mulat“... a później drwiący śmiech kolegów i inny jeszcze śmiech, melodyjny, słodki śmiech jasnowłosej Ellen.
Drgnął i oprzytomniał.
Nie pożegnawszy swego niedoszłego teścia, w milczeniu opuścił mieszkanie szefa poczty i telegrafu.

III.

Znowu zmierzał ku lotnisku. Szedł bardzo szybko. Wpadł jak wściekły do hangaru i zaczął ładować bomby do swego samolotu.
— Lecisz? — zapytał go przebiegający oficer.
— Lecę! Otrzymałem zlecenie poufne — odparł krótko, już wkładając hełm.
W kilka minut później samolot Robertsa szybował nad osadą, nad lotniskiem, składami i obozem wojennym, ukrytym w okolicznej dżungli.
Nagle rozległ się wybuch bomby, za nim drugi i trzeci. Natychmiast z gąszczu dżungli podniosły się słupy czarnego dymu, a czerwone języki płomieni zaczęły miotać się i lizać konary baobabów i palm.
— Co ten mulat tam dojrzał w dżungli? — pytał zdumiony generał, śledząc ruchy samolotu Robertsa.
Odpowiedź przyszła szybko. Zaczęły wkrótce padać bomby na składy amunicji, na hangary i do lasu — na szopy i namioty obozu.
— Roberts oszalał, czy zdradził! — wołano w sztabie.
Generał telefonował na lotnisko, aby wszystkie samoloty wyleciały, gdyż inaczej będą zgubione, i aby rozstrzelały aparat Robertsa.
— Roberts oszalał... — mknęła wieść po osadzie i obozie.
Gdyby ktoś ze znajdujących się na ziemi mógł w tej chwili ujrzeć i usłyszeć mulata, zrozumiałby, co zaszło w jego duszy i co w niej rozpaliło płomień zemsty.
Roberts zrzucał bomby na biedne wioski murzyńskie i szeptał przez zęby:
— To wam rozpustne czarne kobiety, za to, że życie dajecie nam — wyklętym, nam ludziom w paski i kratki. Macie! Macie!
I rzucał pocisk za pociskiem.
Przelatując nad osadą i zabudowaniami obozu i składów, wypuszczał bomby, krzycząc:
— To wam — ojcowie nieuznanych przez was synów i córek, to wam białe kobiety, pogardzające bękartami waszych rodaków, to wam, za wasze tradycje białych ludzi. Macie! Macie! Jeszcze i jeszcze!
Już kilka samolotów wzbijać się zaczęło w powietrzu, gdy na odgłos wybuchów i strzałów zjawiły się trzy samoloty nieprzyjacielskie i zbliżać się zaczęły w stronę obozu i osady.
— Zdrada! zdrada! — krzyczano zewsząd. — Roberts zdradził nas!
Lecz Roberts potrafił i na to oskarżenie odpowiedzieć potężnie.
Spostrzegł on zbliżających się wrogów i, zatoczywszy szerokie koło, pomknął ku nim. Zaturkotały kulomioty i stojące na dole wojsko, sztab i mieszkańcy osady ze zgrozą śledzili straszliwą walkę w powietrzu.
Jak drapieżny sokół, lub potężny biało-czarny orzeł rzucał się Roberts na wrogów, spadał na nich zgóry, niknął ku nim, jak pocisk armatni, zdołu.
Niebawem dwa nieprzyjacielskie aparaty spadły gdzieś za ścianą dżungli, a unoszący się nad tem miejscem czarny dym świadczył, że się zapaliły.
Trzeci przeciwnik okazał się godnym sławnego lotnika-mulata.
Bój trwał bez przerwy, a zwycięstwo przeważało to na jedną, to na drugą stronę.
Widzowie spostrzegli, że samolot Robertsa został poważnie uszkodzony, bo się chwiał, nie słuchał steru i stawał się igraszką powietrza.
Nagle błysnęło coś na nim i po chwili płomienne języki jęły lizać jego boki i metalowy kadłub, szybko czerniejący.
Był to koniec, śmierć, zguba... lecz w tej ostatniej chwili życia, mulat potrafił wzbić się nad przeciwnikiem na kilkanaście metrów zaledwie i zrzucić swój gorejący aparat na samolot wroga.
Spadł jak kamień, uderzył o kadłub przeciwnika i razem z nim, zdruzgotanym, zataczając ognisty łuk, niby padająca gwiazda, zniżać się zaczął nad dżunglą, przeleciał nad wierzchołkami drzew, nad ławicami piasku morskiego i, otoczony czarnym dymem, szybko znikał nad oceanem...
Wkrótce cała ta zjawa krwawa i ognista, ponura i wściekła utonęła i rozwiała się za dalekim horyzontem, gdzie podnosiła się wiecznie drgająca pierś Atlantyku, porywająca a obojętna dla wszystkich uczuć ludzkich, czy to miłość, czy przerażenie, czy rozpacz, czy nienawiść, płonąca groźnem zarzewiem w namiętnem, ponurem sercu mulata, zrodzonego przez białego człowieka i przezeń pogardzonego.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.