<<< Dane tekstu >>>
Autor Ignacy Dąbrowski
Tytuł Śmierć
Podtytuł Studyum
Pochodzenie Pisma Ignacego Dąbrowskiego, tom I
Wydawca Jan Fiszer
Data wyd. 1900
Druk Warszawska Drukarnia i Litografja
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


1 marca.

Jednak ta rekonwalescencya postępuje strasznie powoli, — a jeżeli mam się przyznać szczerze, nie postępuje wcale. Wobec Zosi i Stacha brawuję trochę, żeby ich nie martwić bezpotrzebnie, ale sam czuję, że nie tylko mi teraz nie lepiej, ale od jakiego tygodnia jakby siły tracę. Czy to było zapalenie płuc, czy nie było, mniejsza z tem skoro minęło; ale dlaczegóż to się wszystko tak wlecze? Z jakimś dziwnym niepokojem badam się co rano, czy mi choć odrobiny sił nie przybywa, — a tu nic i nic. Pierwsze gwałtowne cierpienia ustąpiły już prawie, ale ten dojmujący ból w piersiach i kaszel męczący dotąd mi nie dają spokoju. Co to ma być? Czyżbym się zaziębiał ciągle? Wczoraj, wstydząc się trochę, prosiłem Stacha, żeby drzwi obił krajką. Może to stamtąd wieje? Ja nie czuję tego, ale może. — Bierz licho ceremonie i przechwałki! Lepiej się zabezpieczyć nawet tam, gdzie niebezpieczeństwa niema; bo mi się to wszystko dyabelnie przykrzyć zaczyna.
Dziś, przed godziną, czując się niby lepiej trochę, prosiłem starego Hofmana, żeby mi podał rękę i poprowadził po pokoju. Przeszedłem dwa razy, i to z ogromnym wysiłkiem, i musiałem na swój sztuczny fotel wracać. Nie usiadłem, tylko padłem po prostu. Nogi zupełnie odmawiały mi posłuszeństwa: jedna w prawo, druga w lewo, a ja w tył albo na przód. Poczciwy starowina musiał się porządnie namęczyć. Krzyczał wprawdzie: „noch ein wenig noch ein weenig!“ — ale moje nieszczęsne nogi krzyczały także genug!
Boże mój drogi, kiedy ja tych sił choć odrobinę nabiorę? Głupstwo już kaszel i piersi, — zawsze mię bolały, — aby tylko jako tako chodzić można. Te pieniądze wściekają się po prostu. Kilka dni temu Stach odniósł mi pensyę od Putowskich i Kotowiczów, a już nic niema. I jeszcze jak się moi chlebodawcy po gentelmeńsku znaleźli! Nie wytrącili ostatniego tygodnia! Chciałem sobie sam wytrącić i przewyżkę odesłać, ale mi Stach odradził, mówiąc, że przecież, jak wstanę, mogę je odrobić z procentem nawet, — a teraz pieniądze ogromnie potrzebne. Może i racya. W reszcie mniejsza z tem, w każdym razie nie uciekną.
Szczęście, że madame Sawicka i Hofmann zapłaceni za luty. Skąd wezmę na marzec, sam nie wiem. Trzeba będzie znów mój i Stacha zegarek na naukę hebrajszczyzny do lombardu puścić. Ach, jakże mi się to wszystko przejadło. Od lat tylu ciągłe lawirowanie między pierwszym i pierwszym każdego miesiąca, ciągłe łamańce z debet i credit, ustawiczna walka z dziurami, szparami, chłodem i głodem, kłopotanie się o to, skąd wziąć, żeby zapchać jaką lukę, — oto główna treść mego życia.
Il faut, que jeunesse se passe. U mnie też mija, mija, ucieka prawie, a nie wiadomo, zaczem i po co.
Ta pani Sawicka to sobie wcale dobra kobiecina. Gdyby miała o jakie 25 lat mniej, postarałbym się korzystać z nawiązujących się stosunków sympatyi. Tylko jeżeli zawsze była tak straszliwie cnotliwą i podejrzliwą, jak teraz, nie wielebym u niej wskórał. Wprost paradną była w chwili umowy naszej przed rokiem, kiedyśmy od niej ten pokój wynajmowali. Jak ona się bała, żeby czasem jakich nicponiów za sublokatorów nie dostać! Ile tam było zastrzeżeń, pytań, warunków — tegoby na skórze wołowej nie spisał. Pękaliśmy ze śmiechu ze Stachem, co ją jeszcze ostrożniejszą czyniło — tak się gorszyła naszem niepoważnem zachowaniem się w chwili tak ważnej umowy. Widziałem, że miała szczery zamiar cofnąć swą decyzyę; ale że nam się i pokój dość podobał, i świetny punkt dla naszych lekcyi, jakim jest Chmielna ulica, zachęcał nas również, — takeśmy więc babinę zakrzyczeli, zagadali, obiecując wypełnić wszystkie zobowiązania, nawet co do „tych panienek,“ że w końcu uległa, głównie olśniona moją elokwencyą. Zabarykadowała tylko siennikiem i szafą drzwi, łączące jej salon z naszym pokojem: to nam ostatecznie dogodność jedynie zrobiło, bo się nie potrzebujemy w niczem krępować.
Pokój mamy ani duży, ani mały, taki sobie umiarkowanej wielkości, o jednem oknie na wschód, z widokiem na dachy i podwórza; tylko wysoko dyabelnie — trzecie piętro, po dosyć torturalnych schodach, — co mnie szczególniej niezbytnio się podoba. Ale cóż robić? Znam już na pamięć wszystkie sęki i szpary w każdym schodzie.
Od początku choroby stołuję się u pani Sawickiej. Poczciwa babina sama podobno robi mi befsztyki i przysyła takie porcye wszystkiego, jakby mnie chciała jedzeniem wyleczyć z wszelkich chorób, które przebywałem i przebywać będę. Niestety, zasmucam ją na śmierć swoim brakiem apetytu: Łucka odnosi nieraz napowrót wszystko nietknięte.
Dzięki p. Sawickiej, od jutra będę miał fotel. Kiedym dziś rano zadzwonił na Łuckę, żeby sprzątnęła samowar, ku wielkiemu zdziwieniu ujrzałem we drzwiach panią Sawicką, która z powodu chwilowej nieobecności Łucki przyszła sama dowiedzieć się, czego potrzebuję. Przeprosiłem ją bardzo i poprosiłem dalej. Weszła, jak zwykle, dosyć podejrzliwie, bojąc się zapewne jakiejś zasadzki; — alem ją wprędce udobruchał przesadzoną nieco uprzejmością. Zabawiła z pół godziny, gawędząc zawzięcie. Widząc moją niewygodną pozycyę na łóżku, sama się wyrwała z projektem przysłania mi fotelu. Ma tam podobno jakiś stary grat, który stoi bez użytku. Wymawiałem się trochę, ale w gruncie rad byłem bardzo. Na krześle siedzieć jeszcze nie mogę, a w łóżku już wstyd jakoś. Może tym fotelem wystraszę te resztki choroby.
No, ale zdaje się, że to już obiad się zbliża. Jakoś na pisaniu czas mi szybciej umyka, a skołatana głowa wypoczywa.
Ale po co ja to wszystko piszę?...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przed godziną otrzymałem list od Amelki. Przedewszystkiem ucieszyło mię to, że ona nic nie wie o mojej chorobie. Zosia dotrzymała słowa. Na co się ma martwić na próżno? Mnie tem nie pomoże, a sama mogłaby się jeszcze rozchorować z niepokoju, bo nas bardzo kocha. Chciałaby pewnie przyjeżdżać doglądać mię w chorobie, a ja tu przecież mam zamiar wyzdrowieć wkrótce.
Nawet i potem nic jej pisać nie będę. Niech się nie martwi, choćby minionym smutkiem.
Przykro mi się zrobiło nad wyraz, kiedym wyczytał w jej liście te słowa: „Kiedy mróz większy na dworze, ja drżę cała na wspomnienie o Tobie i Zosi. Ona nie ma szuby, twój szynel także wiatrem podszyty, — a tymczasem musicie cały dzień biegać po lekcyach. Jużbym wolała, żeby mnie było zimno i niewygodnie, abym tylko mogła być o was spokojną. Mój Józieczku, mój złoty, błagam Cię na wszystko, oszczędzaj się, wystrzegaj zaziębienia. Tyś taki wątły, lada co Ci zaszkodzi. Od śmierci rodziców ja się już tak wszystkiego boję, że nawet może przesadzam, ale ty się pilnuj, najdroższy, boś Ty nasza jedyna nadzieja, podpora“.
O, moja Amelko! gdybyś ty wiedziała jak kruchą moralnie jest ta „podpora,“ możebyś już nigdy słów tych nie powtórzyła.
O sobie, jak zwykle, nic prawie nie pisze. Czuć jednak jakąś gorycz, jakieś ciche przygnębienie z tego listu. Nie skarży się ani słowem, — przeciwnie wysila się, ile możności, udawać spokój, a nawet humor; ale poprzez każde słowo przebija jakby rozczarowanie do życia, przymusowe wyrzeczenie się wszelkich nadziei lepszej przyszłości. Zosię zwieść łatwo, bo ona wszystko literalnie zawsze bierze, — ale ja czytam pomiędzy wierszami. Nieszczęśliwa ona!
Pisze jeszcze między innemi, że już do lata załatwi się ze wszystkiemi długami po matce, i że będzie mogła i nam przyjść z pomocą, byle tylko nie kłopotać się tak ciągle o nasze zdrowie. Jaka ona naiwna! Czyż przypuszcza choćby na chwilę, że ja się na to zgodzę? Pracowała lat tyle, nie myśląc zupełnie o sobie, a teraz, kiedy nareszcie dobija się końca, miałaby nowe ciężary na siebie nakładać? Przecież i mnie będzie coraz lepiej, — w ostateczności wyrzeknę się i projektu wyjazdu za granicę, a nikomu ciężarem nie będę. Zagranica będzie zagranicą, projekty zostaną projektami, a do pracy się wezmę. Iluż to już marzeń i rojeń trzeba się było wyrzekać! Nawet przyzwyczaić się było można.
Wieczór już prawie. Tylko co patrzeć Stacha i Zosi.
Będziemy się bawili w karnawał...
Ha, trudno! każdy, jak może.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ignacy Dąbrowski.