Śmierć Iwana Iljicza/Rozdział IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Śmierć Iwana Iljicza |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1891 |
Druk | S. Orgelbranda Synowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Смерть Ивана Ильича |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Praskowia Teodorówna późno powróciła i na palcach weszła do pokoju chorego. Usłyszał ją przecież natychmiast, otworzył oczy i znów spiesznie je zamknął. Rozmawiała cicho z Herasimem; zrozumiał, iż chce go odesłać i sama czuwać przy nim. To go rozbudziło zupełnie.
— Nie, — rzekł. — Idź sobie. Odejdź.
— Czy ci gorzej? Bardzo cierpisz?...
— Wszystko jedno.
— Możebyś wziął opium.
Zgodził się bez oporu. Podała mu lekarstwo i oddaliła się cicho.
Iwan Iljicz zapadł w dręczące marzenia, które trwały do godziny trzeciéj. Zdawało mu się, że jacyś ludzie nieznajomi suną go w długi, czarny, okropny wór, w którym nie może się zmieścić. Pchają go nielitościwie, cisną i gniotą. On się broni, walczy, sam pomaga im wreszcie, i nagle — spada z niezmiernéj wysokości.
Zbudził się... otworzył oczy — nic się nie zmieniło. Ta sama lampa z abażurem, Herasim drzemiący cierpliwie w nogach łóżka, ten sam ból nieustający na chwilę.
— Herasim — szepnął, — idż połóż się spać.
— Nie szkodzi... posiedzę.
— Nie, idź.
Zdjął nogi z ramion chłopca, przewrócił się na bok, oparł na ręku i uczuł litość nad samym sobą. Czekał tylko na wyjście służącego, aby wybuchnąć płaczem. Płakał, jak dziecko, nad opuszczeniem swojém i bezsilnością, nad okrucieństwem ludzi i Boga.
„Ach! Bóg... Czy on jest? Po co go zesłał na ziemię? Za cóż go karze? Po co pastwi się nad nim aż tak nielitościwie...?“
Nie czekał na odpowiedź i płakał, że jéj niéma i być nie może. Ból wzrastał, lecz chory nie poruszał się, nie szukał ulgi, nie czuł nawet cierpienia.
— „Bij, bij! — wołał z rozpaczą. — Jeszcze! jeszcze!!... Ale za co? Cóżém Ci zawinił?“
Nagle ucichł, przestał płakać, myśléć, oddychać, — stał się samą uwagą: słuchał — ale nie dźwięków, ani brzmień głosowych — śledził bieg myśli, chwytał głos duszy nieśmiertelnéj, który się w nim odezwał.
— „Czego żądasz?“ — było pierwsze, jasne, dające się wyrazić pojęcie.
— „Czego żądasz? Czego ci potrzeba? — powtórzył głośno. — Czego? Nie chcę cierpiéć. Chcę żyć!“ — wymówił.
I znów zmienił się cały w uwagę, tak natężoną, że nawet ból nie mógł jéj naruszyć.
— „Żyć? Lecz jak żyć?“ — spytał głos duszy.
— „Tak, żyć, jak żyłem dawniéj — porządnie, przyjemnie.“
— „Porządnie i przyjemnie,“ — powtórzył głos. I Iwan Iljicz przebiegł myślą najprzyjemniejsze chwile swego życia. Ale rzecz dziwna, teraz wydały mu się one zupełnie nie tém, czém były dawniéj: wszystkie, bez wyjątku, prócz kilku wspomnień pierwszego dzieciństwa. Tylko tam, w zaraniu życia, było coś istotnie przyjemnego, z czém żyćby można, gdyby po wróciło. Ale człowiek, który doświadczał czystych, dziecinnych radości, już nie egzystował; pozostało po nim zaledwie mgliste wspomnienie, tak dalekie i niewyraźne, jak wspomnienie po zmarłym.
Wszystko, co było późniéj, co wytworzyło dzisiejszego Iwana Iljicza — wszystko to wydawało mu się teraz tak lichém, marném, a nawet złém, że i wspominać o tém nie było warto.
I im daléj dzieciństwa, im bliżéj teraźniejszości, tém lichszemi i bardziéj wątpliwemi wydawały mu się wszystkie jego radości. Zaczęło się to od szkół. Tam trafiały się jeszcze chwile istotnie dobre; tam była jeszcze przyjaźń i swoboda, były nadzieje. W wyższych klasach chwile podobne powtarzały się coraz rzadziéj. Późniéj, podczas pierwszéj jego służby w biurze gubernatora, powróciły znowu: to była miłość. Potém, wszystko splątało się razem, wytworzyło chaotyczną całość, i dobrego było znów mało. A im daléj, tém gorzéj.
Małżeństwo... takie nagłe... a późniéj rozczarowanie, lekkomyślność żony i obłuda... I ta sucha, schematyczna służba, kłopoty pieniężne... Rok, dwa, dziesięć, dwadzieścia — zawsze jedno i to samo. I coraz bardziéj głucho, pusto... Jak gdyby spadał z góry, wyobrażając sobie, że wdziera się na nię...
Tak téż było. Według opinii świata podnosił się w górę, a tymczasem życie uchodziło... I oto nadszedł czas... Umieraj!
Więc jakże? — dlaczego? — to być nie może! — Czy podobna, aby życie było tak bezmyślném i głupiém? — A jeżeli jest takiém istotnie, więc dlaczegóż śmierć taka straszna? — Co znaczy to cierpienie?
— „A może to ja tylko źle żyłem?“ — przeszło mu nagle przez głowę. — Lecz jakże żyć inaczéj? Czyż nie spełniałem wszystkiego sumiennie? — tłumaczył się sam przed sobą, odtrącając z przestrachem jedyne rozwiązanie dręczącéj go zagadki. — I czegóż żądasz teraz? Życia? Ale jakiego? Chcesz żyć i sądzić? — Sąd idzie! — Sąd idzie! — powtórzył w myśli. — Oto jest sąd! Ależ jam nie winowajca! — krzyknął nagle ze złością. — Za co?...“
Przestał płakać, i odwróciwszy się twarzą do ściany, myślał ciągle o jedném: Za co? dlaczego ta cała męczarnia?
Myślał długo, ale nie znalazł odpowiedzi. A kiedy nasuwało mu się przypuszczenie, iż życie jego nie było takiém, jakiém byćby powinno, roztrząsał całą swoję przeszłość, i nie znajdując w niéj nic nagannego, odpędzał myśl dziwną i natrętną.