Śmierć Iwana Iljicza/Rozdział X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Śmierć Iwana Iljicza |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1891 |
Druk | S. Orgelbranda Synowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Смерть Ивана Ильича |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Upłynęło znów dwa tygodnie. Iwan Iljicz nie wstawał już wcale. Nie chciał pozostać w łóżku i spędzał całe dni na kanapie. I leżąc tak z twarzą zwróconą do ściany, znosił samotnie nieustanne cierpienia, walcząc z tłoczącémi się wątpliwościami, których rozstrzygnąć nie umiał.
— „Czy to śmierć?“ — pytał z przerażeniem. A głos wewnętrzny odpowiadał: „Tak, śmierć.“ — „Ale pocóż te męki bezcelowe?“ — A głos potwierdzał: „Tak, bezcelowe,“
Po za tém nic.
Od samego początku choroby, od chwili, kiedy Iwan Iljicz po raz pierwszy udał się do doktora, życie jego rozpadło się na dwa wręcz sobie przeciwne prądy: z jednéj strony rozpacz i wyczekiwanie tajemniczego, okropnego aktu, jakim jest śmierć, — z drugiéj nadzieja i pełna interesu nieustanna obserwacya nad działalnością swego organizmu. Pod oczyma albo kręciła się nerka, odmawiająca chwilowo spełniania właściwych funkcyj, lub téż stawała bez żadnych obsłonek, w całéj nagości i grozie śmierć niepojęta i bezlitosna, przed którą niéma ucieczki.
Dwa te prądy zmieniały się i wykluczały wzajemnie; ale im daléj posuwała się choroba, tém wątpliwszemi i mniéj realnemi stawały się jego pojęcia o nerce, a coraz wyraźniéj występowało poczucie zbliżającéj się śmierci.
Dość mu było porównać, jakim był przed trzema miesiącami i jakim jest teraz, przypomniéć, jak stopniowo znikały jego złudzenia, ażeby stracić nawet cień nadziei.
W ostatnich chwilach osamotnienia, w jakiem upływało mu życie, osamotnienia wśród ludnego miasta, licznych znajomych i rodziny, osamotnienia tak zupełnego, że zupełniejszego nie mogło być nigdzie, ani na dnie morza, ani we wnętrznościach ziemi, — Iwan Iljicz żył wyłącznie przeszłością.
Obrazy téj przeszłości jeden za drugim stawały mu przed oczyma. Zaczynało się to zwykle od czasów najbliższych, a cofało coraz daléj i daléj do niezapomnianych nigdy chwil dzieciństwa. To był kres, — na nim zatrzymywały się wszystkie wspomnienia, i lada drobnostka wystarczała, ażeby je wywołać. Zdarzało się naprzykład, że podają mu do obiadu kompot ze śliwek, i Iwan Iljicz przypomina sobie natychmiast śliwki zrywane z drzewa w ogrodzie rodziców, ich smak, soczystość, pestkę, którą z takiem upodobaniem wysysał, a daléj cały szereg wrażeń i obrazów: nianię, brata, zabawki...
— „Nie, nie! to zbyt bolesne,“ — powtarza sobie, starając się powrócić do rzeczywistości, i wpatruje się znowu bezmyślnie w safianowe pokrycie kanapy...
Safian?... Nietrwały to materyał, a drogi; spierał się o to w swoim czasie z żoną... I przypomina sobie nagle safianowy pugilares ojca, który podarł, bawiąc się z bratem. Ukarano ich za to, a matka na pocieszenie przyniosła im ciastek.
I oto znalazł się znów w epoce, do któréj wraca nieustannie. Bolą go te wspomnienia, stara się je odsunąć, nie myśléć o nich, zająć się czém inném... Napróżno! Powracają, oplątują go, wdzierają się w każdy zakątek serca... I znowu jest w ich mocy...
Jednocześnie myśl o chorobie nie opuszcza go na chwilę. Przypomina sobie jéj przebieg i symptomata, zastanawia się nad niemi, bada, kombinuje. To samo zjawisko powtarza się i tutaj: im daléj od chwili obecnéj, tém więcéj sił i życia. I nie tylko życia było więcéj, ale i lepszém było to życie. Wzrost choroby, coraz wyższe jéj natężenie i stopniowe wzmaganie się męczarni, obniża wartość życia, czyni je lichszém i marniejszém. A czémże było ono w istocie? Jeden jaśniejszy punkt tam, w oddali, w zaraniu życia, a potém coraz ciemniéj, coraz bliżéj do końca.
Koniec zbliża się z szybkością — „odwrotnie proporcyonalną do kwadratów z odległości od śmierci,“ — pomyślał z goryczą, i obraz spadającego ze wzrastającą, szybkością kamienia głęboko zapadł mu w duszę. Życie, jako szereg zwiększających się cierpień, z nieubłaganą celowością dąży do najwyższego ludzkiego cierpienia — do śmierci.
— „Ja także spadam“ — myślał.
Wzdrygnął się, zadrżał i poruszył, jak gdyby chciał się zatrzymać. Ale zatrzymać się było istném niepodobieństwem. Godził się z tém pomału, i zmęczonemi oczyma wpatrywał się bezmyślnie w pokrycie kanapy, w oczekiwaniu upadku i ostatecznego rozbicia.
— „Oprzéć się niéma sposobu, — mówił sam do siebie, — ale gdyby chociaż zrozumiéć dlaczego?“
Niepodobna. Trzebaby chyba przypuścić, że nie żyło się tak, jak należy. No, a tego przecież przypuścić nie można. I przypomina sobie legalność, takt i umiarkowanie całego swego życia. Nie, tego stanowczo przypuścić niepodobna, powtarzał, uśmiechając się z przymusem, jak gdyby miał jakiegoś niewidzialnego świadka i chciał go tym uśmiechem oszukać. Niema wyjaśnienia! Męczeństwo, śmierć... Dlaczego?