Śmierć Iwana Iljicza/Rozdział XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Śmierć Iwana Iljicza |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1891 |
Druk | S. Orgelbranda Synowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Смерть Ивана Ильича |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tak upłynęło znowu dwa tygodnie. W tym czasie zaszedł nareszcie wypadek oddawna przez oboje małżonków pożądany. Petryszczew oświadczył się formalnie.
Było to wieczorem. Nazajutrz zrana Praskowia Teodorówna weszła do pokoju męża, namyślając się przez drogę, w jaki sposób oznajmić mu radosną nowinę. Ale w nocy stan Iwana Iljicza pogorszył się znacznie. Zastała go na kanapie, leżącego na wznak i patrzącego przed siebie wzrokiem osłupiałym. Jęczał.
Zbliżała się i wspomniała coś o lekarstwie. Chory przeniósł na nię wzrok groźny, straszny. W spojrzeniu jego odbiła się taka wściekłość, że Praskowia Teodorówna nagle umilkła w połowie rozpoczętego zdania.
— Na miłość bozką! dajże mi umrzeć spokojnie, kobieto! — wybuchnął z otwartą nienawiścią.
Praskowia Teodorówna, przestraszona, skierowała się ku drzwiom, ale w téj saméj chwili ukazała się Liza.
Chory spojrzał na córkę tym samym wzrokiem pełnym nienawiści, a na zapytanie o zdrowie odpowiedział sucho, że ma nadzieję uwolnić je wkrótce od swojéj obecności. Obie kobiety umilkły, posiedziały chwilkę i wyszły.
— Cożeśmy temu winne? — spytała Liza, skoro się znalazły w przyległym pokoju. — Przecież nie my jesteśmy przyczyną nieszczęścia. Żal mi papy, ale nie pojmuję, za co nas tak męczy.
Doktor przyjechał o zwykłéj godzinie. Iwan Iljicz na jego pytania odpowiadał: „tak“ i „nie“, na chwilę nie spuszczając zeń wzroku pałającego gniewem.
— Daj mi pan pokój, — rzekł w końcu; — wiesz przecie, że nic nie pomożesz.
— Ale mogę złagodzić cierpienia.
— Nieprawda! nawet i tego pan nie możesz.
Doktor wyszedł do salonu i oznajmił Praskowii Teodorównie, że jest bardzo źle i że pozostał już tylko jeden środek — opium.
— Cierpienia muszą być straszne — mówił, — przynieść ulgę choremu, to obecnie moje jedyne zadanie.
I nie omylił się. Bole wzrastały z każdą chwilą, lecz stokroć okropniejsze od nich były katusze moralne.
Téj saméj jeszcze nocy przybrały one nowy charakter.
Chory doznawał przykrych halucynacyj, rzucał się, zrywał i budził, przywołując co chwila Herasima. Nagle przyszło mu na myśl, że może istotnie życie jego nie było takiém, jakiém być powinno.
Jakkolwiek dotąd odrzucał i odtrącał podobne przypuszczenia, dziś po raz pierwszy wydały mu się prawdopodobnemi, a może i prawdą samą. A jeżeli te właśnie drobne, słabe, nawpół zapomniane drgnienia jego duszy, te rzadkie i ledwie dostrzegalne porywy do walki z ustanowionym przecz najwyższą opinią porządkiem, — jeżeli to jedno było dobrem, prawdą? Czémże więc w takim razie była jego służba, życie prywatne, rodzina, sprawy i stosunki światowe?
Usiłował jeszcze bronić się przed tém okropném zwątpieniem, lecz naraz zrozumiał swą bezsilność i bezwzględną nicość tego, co całe życie bronił i osłaniał.
— Więc mam odéjść z przekonaniem, żem zmarnował to, co mi dano? że nic nie zrobiłem dobrego i że straciłem i opuściłem wszystko?
Położył się nawznak, i z zupełnie innego punktu zaczął na nowo rozpatrywać przeszłość. Wszystko go drażniło. Widok lokaja, żony, córki, doktora, każdy ich ruch i każde słowo, potwierdzając prawdę okrutną, raniły go i gniewały. W nich widział sam siebie, całe swoje życie, wszystko to, co obecnie wydało mu się złudzeniem, fałszem, nicością, a czemu przez wszystkie lata swego życia poświęcał siły, zdrowie, myśli i uczucia.
I ten pozór bezduszny zasłaniał mu dotąd prawdę, życie i śmierć samę!
Przekonanie to stokrotnie powiększało jego cierpienia fizyczne. Jęczał, rzucał się, darł na sobie bieliznę. Wszystko go dusiło, przytłaczało... Nienawidził wszystkich.
Dano mu wielką dozę opium i to go znów odurzyło na kilka godzin; skoro się jednak ocknął, powtórzyło się to samo. Odpędzał wszystkich od siebie, rzucał się i przewracał.
Żona zbliżyła się do niego.
— Jean, mój najdroższy — rzekła, — proszę cię, zrób to dla mnie (dla mnie?) to ci zaszkodzić nie może, a nieraz nawet pomaga. Przecież to nic wielkiego... I zdrowi nieraz...
Spojrzał na nię, szeroko otwartemi oczyma.
— Co? Sakramenta? Po co? Niepotrzeba! A zresztą...
Praskowia Teodorówna rozpłakała się.
— Poproszę naszego księdza, on taki dobry, łagodny.
— Dobrze, bardzo pięknie, — odezwał się nareszcie.
Przy spowiedzi wzruszył się i złagodniał. Pozbył się wielu wątpliwości, a tém samém doznał pewnéj ulgi, nadzieja obudziła się znowu w jego sercu. Zaczął raz jeszcze myśleć o nieszczęsnéj nerce i możności przytwierdzenia jéj. Ze łzami w oczach przyjął ostatnie Sakramenta.
Kiedy go ułożono znowu na kanapie, uczuł na chwilę wielką ulgę: było mu dziwnie lekko, nadzieja życia powróciła, zaczął nawet myśléć o operacyi, którą mu proponowano.
— „Chcę żyć, żyć pragnę“ — mówił sam do siebie.
— Lepiéj ci, nie prawdaż? — zapytała żona.
— Tak, — odparł, nie patrząc na nię.
Jéj ubranie, ruchy, głos, wyraz twarzy, cała jéj postać zdawały się mówić do niego: „Omyłka, kłamstwo, fałsz, którym żyłeś dotąd, pozór zasłaniający ci prawdę życia i śmierci.“
I razem z tą myślą w sercu jego na nowo obudziła się nienawiść, powróciły moralne i fizyczne cierpienia, a zarazem poczucie zbliżającéj się śmierci. Coś nowego w nim zaszło: zaczęło go coś dusić i rozrywać, tamując oddech. Wyraz twarzy stał się okropnym.
— Tak, — powtórzył, patrząc prosto w oczy żony, i nagle ruchem, którego nie można się było spodziewać, znając jego osłabienie, odwrócił się szybko i zawołał:
— Precz, precz! idźcie sobie, zostawcie mnie samego!