Śmierć Iwana Iljicza/Rozdział VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Śmierć Iwana Iljicza |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1891 |
Druk | S. Orgelbranda Synowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Смерть Ивана Ильича |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Był ranek.
Herasim, znużony całonocném czuwaniem, udał się na spoczynek.
Do pokoju wszedł lokaj Piotr, zgasił dopalające się świece, podniósł rolety, i ze szczególną uwagą, cicho, ostrożnie zajął się sprzątaniem.
Iwan Iljicz patrzył na to bezmyślnie.
Pory dnia i dni same nie miały żadnego wpływu na smutną, jednostajną jego egzystencyą. Ranek, czy wieczór, piątek czy niedziela, położenie chorego było zawsze jednakie. Zawsze ten sam, nieustający ani na chwilę, głuchy, nieskończony ból, ta sama świadomość uchodzącego życia, w przyszłości śmierć — zbliżająca się nieubłaganie, straszna, nienawistna!
To jedno było rzeczywistością; — reszta fałsz, kłamstwo, złudzenie.
I cóż znaczyć mogą w takich warunkach dni i tygodnie, i ranki, i wieczory, rachuba i nazwy dni?
Chory poruszył się niecierpliwie.
Piotr zbliżył się do łóżka.
— Czy podać herbatę? — spytał, zatrzymując się w pewném oddaleniu.
Iwan Iljicz pomyślał: — „Chciałby jaknajprędzej załatwić się ze sprzątaniem i namawia mię na herbatę:“ A głośno mruknął niechętnie:
— Nie.
— Możeby pan przeszedł na sofę?
— „Przeszkadzam mu, zawadzam — myślał znów chory; — jestem tu nieporządkiem, który chciałby usunąć.“ — A głośno znów sarknął:
— Nie, — daj mi pokój!
Lokaj powrócił do swojéj roboty.
Iwan Iljicz wyciągnął rękę. Piotr zauważył ten ruch.
— Co pan rozkaże? — zapytał usłużnie.
— Zegarek, — brzmiała lakoniczna odpowiedź.
Piotr podał zegarek, leżący na stoliku, tuż koło łóżka.
— Wpół do dziewiątéj. Czy tam nikt jeszcze nie wstał?
— Owszem. Wasyl Iwanowicz (syn), poszedł już do gimnazyum, a Praskowia Teodorówna kazała się obudzić, jeżeli pan rozkaże. Czy mam obudzić?
— Nie, nie trzeba.
— „A możeby wypić herbatę?“ — pomyślał po chwili.
— Tak. Przynieś mi herbaty, — dodał, zwracając się do lokaja. Piotr skierował się ku drzwiom. Chorego ogarnął strach: lękał się samotności. Trzeba zatrzymać służącego. Ale jak? A, lekarstwo.
— Piotr, daj-no mi jeszcze lekarstwa... „Kto wie, może pomoże,“ — pomyślał, i twarz skrzywiona od nieustannego cierpienia, rozjaśniła mu się na chwilę.
Wziął podaną, łyżkę i wypił...
— „Nie, nie pomoże. Wszystko to głupstwo, fałsz,“ — zdecydował, uczuwszy znany, wstrętny smak w ustach. Niepodobna łudzić się dłużéj. Ale ból, ból, czemuż ból choć na minutę nie ustąpi?!“ — jęknął.
Piotr się odwrócił.
— Nic. Idź sobie. Przynieś herbatę.
Lokaj się oddalił.
Pozostawszy sam, Iwan Iljicz schwycił się za głowę i jęknął z rozpaczą. Jedno i drugie w kółko!... Nie kończące się nigdy dni i noce! Żeby już prędzej!.. Co, prędzej? Śmierć, mrok, nicość? Nie, nie! Wszystko lepsze, niż śmierć!
Wszedł Piotr z herbatą. Iwan iljicz patrzył na niego osłupiałym wzrokiem, nie mogąc sobie na razie przypomnieć, kto on jest i po co tu przyszedł.
Piotr zmieszał się pod tém spojrzeniem, i to dopiero wróciło przytomność choremu. Ocknął się, jak ze snu.
— A, herbata — rzekł, — dobrze, postaw. A teraz pomóż mi się umyć i podaj czystą koszulę.
Piotr przyniósł koszulę i postawił przy łóżku miednicę. Iwan Iljicz zaczął się ubierać.
Mył się sam, kilkakrotnie odpoczywając. Wypłókał starannie usta, uczesał się i spojrzał w lustro. Przestraszył się, ujrzawszy odbicie swéj bladéj, zmienionéj twarzy. Szczególniéj strasznie wyglądały włosy płasko leżące, prawie przylepione do białego, jakby woskowego czoła.
Zmienił koszulę, nie patrząc wcale na siebie, gdyż czuł, że widok zbiedzonych, wychudłych członków byłby stokroć jeszcze okropniejszy.
Lecz oto wszystko skończone. Iwan Iljicz umyty, uczesany, w szlafroku, z nogami owiniętemi pledem, zasiadł w fotelu.
Na chwilę uczuł się odświeżonym, ale zaledwie podniósł szklankę do ust, uczuł ten sam smak wstrętny, ten sam ból. Z przymusem dopił herbaty, położył się na sofie i odprawił Piotra.
I znów to samo: chwilowy błysk nadziei i otchłań rozpaczy. Znów ból i tęsknota, smutek i nuda. Samotność cięży mu strasznie, a wie z doświadczenia, że przy ludziach będzie mu jeszcze gorzéj.
— „Morfina... zapomnienie, — przypomniał sobie nagle. — O, tak, powiem mu (doktorowi), aby o tém pomyślał. To niemożliwe! Niemożliwe!“
Tak mijają godziny.
Ale oto dzwonek odzywa się w przedpokoju. Może doktor? Tak, to doktor, wesoły, ożywiony, pachnący, z wyrazem twarzy, który zdaje się mówić: „Jestem, jestem i cóż tam znowu za strachy?“ Wie on dobrze, iż ten wyraz tutaj nie jest zupełnie właściwy, ale przyrósł on już do jego fizyognomii, i gdyby chciał nawet, zmienić go nie może.“
Wszedł do pokoju, zatarł ręce i spojrzał przez okulary na Iwana Iljicza.
— Zziąbłem. Mróz, co się zowie. Pozwól pan, niech się ogrzeję.
Mówi to takim tonem, jak gdyby chodziło tylko o ogrzanie, gdyż skoro to nastąpi, on tu zaraz wszystkiemu zaradzi.
— No, jak tam? — pyta tym samym tonem po chwili. — Jak pan spędziłeś noc?
Iwan Iljicz patrzy na niego z wyrzutem, jak gdyby chciał powiedzieć:
— „Czyż nigdy nie przestaniesz kłamać?“
Lecz doktor nie chce zrozumieć tego niemego pytania, a Iwan Iljicz głośno mówi zupełnie co innego:
— Zawsze jedno i to samo. Ból gwałtowny, dokuczliwy. Gdyby choć chwila spokoju!
— O, tak, tak, wszyscy chorzy tak mówią. No, zdaje się, że już się ogrzałem; nawet najsystematyczniejsza Praskowia Teodorówna nicby mi zarzucić nie mogła.
To mówiąc, doktor zbliża się do łóżka i podaje rękę choremu.
Odtąd wyraz jego twarzy zmienia się zupełnie. Z miną poważną bada puls i temperaturę, opukuje i osłuchuje pacyenta.
Iwan Iljicz nie wątpi na chwilę, że wszystko to głupstwo i zwykła w takich razach komedya, nie mniéj jednak, kiedy doktor, przyklęknąwszy, pochyla się nad nim, i przykładając to prawe, to lewe ucho, z najpoważniejszą miną wykonywa różne gimnastyczne ćwiczenia, — on poddaje się temu z taką samą cierpliwością, z jaką słuchał niegdyś mów adwokatów, choć wiedział z góry, że kłamią i dlaczego kłamią.
Doktor klęczał jeszcze przy łóżku, gdy we drzwiach zaszeleściały jedwabne suknie Praskowii Teodorówny i dał się słyszeć jéj głos. Wyrzucała Piotrowi, że nie uprzedził jéj wcześniéj o przybyciu lekarza.
Niebawem ukazała się sama. Pocałowała męża i natychmiast zaczęła zapewniać, że wstała już dawno i tylko wskutek nieporozumienia nie dano jéj znać dotąd o obecności Michała Daniłowicza.
Iwan Iljicz spojrzał na nię, przygląda się jéj uważnie, i gniewa go jéj białość, tusza, delikatność jéj rąk i szyi, blask włosów i oczu pełnych życia. Nienawidzi jéj z całéj duszy, a każda pieszczota, każdy jéj ruch i zbliżenie, wywołując przypływ nienawiści, wzmagają jego cierpienia.
Zachowanie się Praskowii Teodorówny wobec męża i saméj choroby nie uległo zmianie. Jak doktor w stosunkach swoich z pacyentami, raz wpadłszy w pewną manierę, stosował ją zawsze, bez względu na osoby i okoliczności, tak ona wobec choroby męża, raz przybrawszy pewny ton, zmienić go już nie umiała. Ton ten był dziwną mieszaniną: pretensyi i manifestującéj się czułości, lekkiego sceptycyzmu i nieustannych wymówek.
— Nieposłuszny, jak dziecko, — mówiła do doktora. — Nie bierze w swoim czasie lekarstwa, a co najważniejsza, leży w takiéj pozycyi, że mu to z pewnością musi szkodzić.
I opowiedziała szczegółowo, w jaki sposób Iwan Iljicz trzymał nogi i jaką jest rola Herasima.
Doktor słuchał z szyderczo-pobłażliwym uśmiechem. Uśmiech ten znaczył: „Cóż począć? Tak to bywa z tymi chorymi. Wymyślają nieraz podobne głupstwa; trzeba im to darować.“
Po skończonéj konsultacyi, doktor, widocznie niecierpliwiący się trochę, spojrzał na zegarek, a Praskowia Teodorówna oznajmiła mężowi, że już jak sobie chce, ale zaprosiła sławnego doktora X., który, po naradzie z Michałem Daniłowiczem, orzecze coś stanowczego względem téj nieszczęśliwéj choroby.
— Nie sprzeciwiaj się, proszę cię. Ja to dla siebie robię, — wymówiła z naciskiem, dając mu tym sposobem uczuć, że chociaż tu idzie tylko o niego, nie mniéj jednak ona musi używać podstępu i zasłaniać się sobą, aby uzyskać jego zezwolenie.
Iwan Iljicz zacisnął zęby i milczał. Otaczające go kłamstwo tak się już splątało, że sam nie mógł rozróżnić, co fałsz, a co prawda. Bezczelność téj kobiety, która robiła wszystko istotnie tylko dla siebie, a wyrażała się o tém jednocześnie, jak o czemś zupełnie nieprawdopodobném, zdumiewała go do tego stopnia, że stracił na chwilę zdrowy sąd o rzeczach.
O wpół do dwunastéj przyjechał zamówiony doktor, i znów się rozpoczęły stukania, pukania, sądy i rozmowy.
Po ponowném zbadaniu pacyenta, obaj lekarze przenieśli się do przyległego pokoju, i tam się zawiązała gorąca dysputa o objawach jego choroby, ich znaczeniu i skutkach. Katar i nerka latająca wystąpiły znowu na scenę. I zamiast realnego pytania o życiu lub śmierci, rozpoczęły się na nowo nieskończone rozprawy, sądy i domysły, no, i naturalnie, bezwarunkowe potępienie nienormalnych i nieprzewidzianych funkcyj owéj nerki, za co Michał Daniłowicz razem ze znakomitością ukarzą ją niezawodnie i zmuszą do posłuszeństwa.
Doktor, wyjeżdżając, żegnał Iwana Iljicza z wyrazem twarzy poważnym, ale niepozbawionym nadziei. Na nieśmiałe pytanie chorego, postawione głosem drżącym, z oczyma błyszczącemi strachem i nadzieją, odpowiedział w słowach nader oględnych, że jakkolwiek stan jest bardzo poważny, ale możność wyleczenia nie powinna być wykluczoną. Błysk nadziei w oczach Iwana Iljicza, kiedy niemi przeprowadzał doktora, robił tak smutne wrażenie, że nawet Praskowia Teodorówna nie mogła zapanować nad sobą, — i płakała. Ale przypomniała sobie zaraz obowiązki, i wyszła z pokoju, aby wręczyć honoraryum odjeżdżającemu lekarzowi.
Nadzieja, obudzona słowami znakomitego doktora w sercu Iwana Iljicza, trwała niedługo i zgasła razem z odejściem znakomitości. Chory pozostał sam. Wkoło niego i w nim samym nic się nie zmieniło. Ten sam pokój, obrazy, firanki i obicia, te same myśli i uczucia, ten sam ból i cierpienie. Zaczął jęczéć i skarżyć się coraz głośniéj. Wstrzyknięto mu morfinę, i zapomniał o wszystkiém na chwilę.
Zmrok już zapadał, kiedy się ocknął z tego snu sztucznego. Przyniesiono mu obiad. Wypił z przymusem filiżankę bulionu. I oto znowu dzień minął i noc następuje.
Około siódméj weszła do pokoju Praskowia Teedorówna, ubrana pobalowemu, w sukni wyciętéj, ze śladami pudru na twarzy. Jeszcze zrana wspominała mężowi, że jedzie dziś z córką do teatru. Przejeżdżająca Sara Bernhardt, dawała szereg widowisk, i Iwan Iljicz sam nalegał, ażeby wzięły abonament. Teraz zapomniał o tém, i niezwykły strój żony podrażnił go i rozgniewał. Ukrył jednak obrazę i niezadowolenie, przypomniawszy sobie, że sam na to nastawał, ze względu na estetyczne, wychowawcze znaczenie teatru.
Praskowia Teodorówna weszła zadowolona z siebie, ale napozór przejęta poczuciem swéj winy. Usiadła, spytała o zdrowie, nie dlatego jednak, aby była ciekawą odpowiedzi, lecz tak, dla zwyczaju. Potém zaczęła się niezwłocznie usprawiedliwiać i dowodzić, że gdyby nie Petryszczew i Liza, którzy się już wybrali, a których niepodobna przecież puścić bez żadnéj opieki, — ona najchętniéj pozostałaby w domu i spędziła wieczór z nim razem. A niech téż pamięta o lekarstwie i poleceniach doktora.
— Teodor Piotrowicz (narzeczony) chciał cię odwiedzić, czy można? I Liza także.
— Dobrze, niech przyjdą.
Weszła córka, strojna, pachnąca, wydelkotowana, tchnąca życiem i zdrowiem. Ani rozumiała nawet, jaką tém swojém zdrowiem sprawia przykrość choremu. Młoda, silna, zakochana, z niechęcią patrzyła na ból, chorobę i śmierć, które zakłócały jéj szczęście.
Przyszedł i Teodor Piotrowicz, ufryzowany à la Capoul, z długą tłustą szyją, obciągniętą białym, bardzo wysokim, stojącym kołnierzykiem, we fraku, mocno wyciętéj kamizelce, jednéj rękawiczce i z szapoklakiem w ręku.
Za nim wsunął się gimnazista, w nowym mundurku, w rękawiczkach, z podkrążonemi oczyma, niepewny i onieśmielony.
Syn budził zawsze w Iwanie Iljiczu uczucie litości i ubolewania, a błędny, bolesny wzrok chłopca przejmował go strachem. Teraz, zdawało mu się, że prócz Herasima, jeden Wasyl tylko pojmuje i współczuje jego cierpieniom.
Wszyscy usiedli i znów spytali o zdrowie. Nastało przykre milczenie. Liza zapytała matki o lornetkę. Wszczął się spór z tego powodu. I znów milczenie — ciężkie, nieprzyjemne.
Teodor Piotrowicz spytał chorego, czy widział Sarę Bernhardt? Iwan Iljicz nie zrozumiał z początku pytania, i po chwili dopiero odpowiedział:
— Nie, — a pan ją już widziałeś?
— Tak, w „Adryannie Lecouvreur.“
Praskowia Teodorówna zauważyła, że w téj roli jest ona właśnie najlepszą. Córka zaprzeczyła. Zawiązała się rozmowa o sztuce i realizmie gry sławnéj artystki, — jedna z tych rozmów pustych, banalnych, które zawsze i wszędzie są jednakowe.
W trakcie dysputy Teodor Piotrowicz spojrzał na Iwana Iljicza i nagle umilkł w połowie rozpoczętego zdania. Inni spojrzeli nań także i umilkli. Z błyszczącemi gorączką oczyma, chory leżał nieruchomie, widocznie zmęczony i rozdrażniony. Rodzina zrozumiała swój nietakt, lecz złe nie dało się już naprawić. Rozmowa się urwała. Wszyscy czuli, że za jakąbądź cenę trzeba wyjść z nieznośnego położenia, lecz nikt się nie decydował, i zdjęła ich obawa, że fałsz i kłamstwo nagle znikną, jak sen, a prawda ukaże swe szorstkie oblicze. Liza pierwsza odważyła się przerwać milczenie.
— Jednakże, jeżeli mamy jechać, to czas, — rzekła, spoglądając na zegarek, podarunek, który otrzymała niegdyś od ojca.
I przechylając zgrabną główkę, uśmiechnęła się nieznacznie do narzeczonego z wyrazem, który on jeden zrozumiał. Zaraz téż wstała, szeleszcząc jedwabną suknią.
Za jéj przykładem poszli wszyscy. Odjechali.
Kiedy zniknęli za drzwiami, choremu zrobiło się lżéj: nie było przy nim fałszu, — ale ból pozostał. Ból ten i strach sprawiają, że mu coraz gorzéj.
I znów upływają minuty, godziny, życie uchodzi, a śmierć coraz bliżéj, bliżéj...
Wzdrygnął się i zadzwonił.
Piotr ukazał się we drzwiach.
— Przyślij mi Herasima, — rzekł w odpowiedzi na nieme pytanie pokojowca.