Śmierć Iwana Iljicza/Rozdział VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Śmierć Iwana Iljicza |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1891 |
Druk | S. Orgelbranda Synowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Смерть Ивана Ильича |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Trudno określić, jak się i kiedy to stało, ale w trzecim miesiącu choroby Iwana Iljicza wiadomo już było i żonie, i córce, i synowi, i służbie, i znajomym, a co najważniejsza i jemu samemu, że dni życia jego są policzone, że chodzi już tylko o to, jak prędko przestanie krępować wszystkich swą obecnością i uwolni się sam od cierpień.
Spał coraz mniéj; dawano mu opium, a doktor zaczął nawet wstrzykiwać morfinę. Głuchy niepokój, jakiego doświadczał w stanie półsennym, z początku przynoszącym mu pewną ulgę, stał się w następstwie większém jeszcze udręczeniem, niż jawny ból fizyczny.
Z polecenia doktora przyrządzano dla niego specyalne potrawy, które z każdym dniem wydawały mu się wstrętniejszemi.
Gasł w oczach. Znajomi, przyjaciele i krewni, nie wyłączając najbliższej rodziny, odsuwali się od niego coraz bardziéj. On sam troskliwie ich unikał. Im więcéj czuł się słabym i wyczerpanym, tém nieznośniejszymi wydawali mu się wszyscy ci ludzie, dobrze wychowani, pachnący, przyzwoici. Raził go fałsz i przymus, który widocznie sobie zadawali, zbliżając się do niego; czuł, że sam jego widok sprawia im przykrość, że patrzą na niego, jak na żyjącego, rozkładającego się trupa — i każde zbliżenie ciążyło mu niewypowiedzianie.
Usuwał się też od nich coraz bardziéj, zamykał w swoim gabinecie, i żył zupełnie samotnie z myślą o nieuchronnéj śmierci, z refleksyami i rozpamiętywaniami przeszłości.
Ale w tém osamotnieniu znalazł niespodziewanie pociechę.
Do usług chorego, obok lokaja, nie mogącego podołać wszystkiemu, dodano chłopca kredensowego, Herasima.
Herasim był to młody, świeży, zawsze czysto ubrany, ogładzony i wydelikacony na miejskim chlebie wieśniak, wesoły i pogodny.
Z początku widok jego młodéj, zdrowiem jaśniejącéj twarzy drażnił Iwana Iljicza; lecz Herasim z taką gotowością spełniał wielkie posługi, tak zręcznie i lekko kręcił się po pokoju, że wkrótce stał się niezbędnym.
Choroba się tymczasem rozwijała; Iwan Iljicz z trudnością dźwigał się o własnéj sile. Pewnego dnia nawet, chcąc przejść z łóżka na sofę, tak dalece osłabł, że musiał usiąść na krześle. Upadł na nie bezsilny, i z rozpaczą patrzył na wychudłe, obnażone swe nogi.
W téj chwili, z naręczem drobno porąbanego drzewa, wszedł do pokoju Herasim.
Stąpał na palcach z widoczną ostrożnością, starając się stłumić stukanie grubych, dziegciem smarowanych butów. Ukląkł przed piecem, otworzył drzwiczki i zaczął układać drzewo.
— Herasimie, — rzekł słabym głosem Iwan Iljicz.
Herasim wzdrygnął się, widocznie przestraszony, czy nie popełnił jakiéj niezręczności? Szybkim ruchem zwrócił twarz w stronę chorego i zerwał się z kolan.
— Słucham pana.
— Masz ze mną dużo kłopotu. Wybacz mi. Ja sam nic już nie mogę.
— E, co to za kłopot!...
I Herasim wyszczerzył w uśmiechu zdrowe, białe zęby.
Szybko i zręcznie ułożył resztę drzewa, podpalił i wyszedł.
Wrócił niebawem ze szczotką.
Iwan Iljicz siedział ciągle na krześle.
— Herasimie — rzekł, skoro ten ostatni przestał zamiatać i pozbierał starannie szczątki kory i drzew, — pomóż mi proszę...
Herasim się zbliżył.
— Podnieś mnie. Ja sam nie mogę, a Dymitr poszedł do miasta.
Herasim objął go lekko, ostrożnie, i bez najmniejszego wysilenia zaniósł na sofę i ułożył.
— Dziękuję. Jak ty to dobrze i zręcznie robisz!
Herasim uśmiechnął się znowu i chciał wyjść, lecz choremu było z nim tak dobrze, że nie miał ochoty go puścić.
— Przysuń mi, proszę cię, to krzesło. Nie, nie to — tamto, — pod nogi. Tak. Lepiéj mi, gdy nogi trzymam wysoko.
Herasim przyniósł krzesło, postawił bez hałasu na podłodze, i umieścił na niém nogi Iwana Iljicza.
Choremu w chwili, kiedy Harasim unosił jego nogi, wydało się, że uczuł znaczną ulgę.
— O, tak, tak, — szepnął z zadowoleniem. — Podłóż jeszcze poduszkę.
Herasim spełnił i to polecenie: podniósł nogi i położył je lekko na poduszce. I znów w chwili, kiedy je unosił, choremu było lepiéj, a kiedy je położył, zrobiło mu się gorzéj.
— Herasimie, spytał z pewném onieśmieleniem, czy masz teraz pilną robotę?
Herasim, który już nauczył się w mieście rozmawiać z państwem, wyprostował się, i patrząc prosto w oczy Iwana Iljicza, odparł:
— Nie, proszę pana, tylko drzewa na jutro narąbać.
— No, to potrzymaj mi nogi tak, jak poprzednio... dobrze?
— Jak pan rozkaże.
I Herasim ujął znów nogi Iwana Iljicza, co choremu zaraz przyniosło ulgę. Zdawało mu się, że w téj pozycyi nie doznaje zupełnie cierpienia.
— A jakże z drzewem?
— Niech pan będzie spokojny, — zrobię jeszcze, co trzeba.
Iwan Iljicz kazał Herasimowi usiąść, umieścił mu nogi na kolanach i wdał się z nim w rozmowę. I dziwna rzecz, ciągle mu się zdawało, że mu lepiéj, a rozmowa z Herasimem, w co nigdyby przedtém nie uwierzył, sprawiła mu przyjemność.
Odtąd wzywał do siebie często Herasima, opierał mu nogi na ramionach, rozmawiał i przebywał z nim chętnie. Chłopak spełniał wszystko cierpliwie, z gotowością i dobrocią, które wzruszały chorego. Zdrowie, siła, energia życia, drażniące go w innych ludziach, w Herasimie nie raziły go wcale, a nawet oddziaływały nań uspokajająco.
Jedną z największych męczarni Iwana Iljicza był fałsz i pozorna nieświadomość jego stanu, w któréj go utrzymywano. Otaczający dobrze wiedzieli, że stan ten jest rozpaczny, lecz ukrywali przed nim starannie i przy każdéj sposobności wmawiali w niego, że polepszenie jest jeszcze możliwe i oczekiwane. Zachęcali go do ścisłego wykonywania kuracyi, zalecali spokój, mówili o nowych metodach leczenia. A on czuł, wiedział, — że wszystko to nieszczere, że nikt i nic nie zdoła mu przywrócić uciekającego życia. I fałsz ten wobec zbliżającéj się śmierci, w przededniu tak wielkiego aktu, wydawał mu się czémś potwornym, czémś, co znaczenie téj chwili sprowadzało do poziomu zwykłych, codziennych trosk, kłopotów i nieprzyjemności. Nieraz, patrząc na obłudnie nastrojone miny gości i domowników, słuchając niedorzecznych i pustych frazesów, pragnął zawołać:
— Przestańcie! Widzicie przecież, że umieram! Dajcie pokój téj nędznéj komedyi!
Słowa te rwały mu się z piersi, drżały na ustach, — nie wymówił ich przecież nigdy: — brakło mu sił czy odwagi.
Nie łudził się. Śmierć jego dla otaczających nie miała głębszego znaczenia; dotykała ich ona nie więcéj od tysiąca innych drobnych, powszednich przykrości; była tylko wypadkiem, naruszającym „przyzwoitość,“ któréj sam całe życie był wierny; uważano ją za rzecz niezbędną i pożądaną.
Nikt go nie żałował prawdziwie i szczerze, i nikt nie rozumiał jego położenia: wszystko było pozorem, formą.
Jeden Herasim pojmował go i żałował, i dlatego z nim jednym dobrze było choremu.
Dobrze mu było, gdy Herasim po całych nocach trzymał jego nogi, i pomimo znużenia, nie udawał się na spoczynek, mówiąc:
— Wyśpię się jeszcze.
Albo kiedy przechodząc do poufałości, którą wytworzyła pomiędzy nimi choroba, dodawał:
— Gdyby pan był zdrów... a tak, trzeba dogodzić.
On jeden nie kłamał; widać było ze wszystkiego, iż rozumie istotny stan rzeczy i nie uważa za potrzebne ukrywać go przed chorym. Raz nawet, kiedy Iwan Iljicz namawiał go, aby się położył, odpowiedział poprostu:
— Wszystkim przyjdzie umierać, jakże nie posłużyć? — chcąc przez to wyrazić, że nie żałuje trudu dla człowieka umierającego, w nadziei, że kiedyś odda mu to ktoś inny.
Nie mniéj od fałszu bolał także Iwana Iljicza brak owych drobnych, serdecznych starań i pieszczot, jakiemi zwykle rodzina otacza chorego. Niekiedy znużony długiem cierpieniem, pragnął, jak dziecko, przytulić się do kogoś; byłoby mu przyjemnie, lżéj nawet, gdyby go ktoś popieścił, ucałował, zapłakał nad nim i pocieszył ze szczerym żalem i współczuciem. Wiedział, że to niemożliwe, że ludzi w jego wieku nikt nie pociesza w ten sposób, wstydził się swojéj słabości, — a jednak pragnął tych pieszczot, tęsknił do nich i żałował, że nikt mu ich dać nie może.
Tylko w stosunku z Herasimem znajdował coś podobnego, i ten też stosunek stał się jego jedyną pociechą.
Kiedy niekiedy odwiedzali go przyjaciele i koledzy biurowi, ale fałsz, który z sobą przynosili, ciężył choremu i krępował każdą myśl jego. Zdarzało się nieraz, że w chwilach największego rozdrażnienia i upadku ducha, zjawia się taki znajomy, i Iwan Iljicz natychmiast zamiast skarg i żalów przybiera poważny, skupiony wyraz twarzy, wszczyna rozmowę o sprawach urzędowych i uparcie broni swego zdania.
Fałsz ten w nim samym i dokoła niego najbardziéj może zatruwał ostatnie chwile Iwana Iljicza.