Święta praca (Lenartowicz, 1859)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Teofil Lenartowicz
Tytuł Święta praca
Pochodzenie Nowa lirenka. Część II
Data wyd. 1859
Druk Drukarnia Karola Kowalewskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tomik
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ŚWIĘTA PRACA.
KALENDARZ GOSPODARSKI
Z OPOWIADAŃ BŁOGOSŁAWIONÉJ
wiersz ofiarowany
J. I. KRASZEWSKIEMU.

Święta Łuca
Dnia przyrzuca.
Święta Agnieszka
Wypuszcza ptaszka z mieszka.
Na Świętego Grzegorza
Idzie Wisła do morza.
Na Święty Wit
Słowik cyt.
Święty Wawrzeniec
Uwije orzechów na wieniec.
Święty Bartłomiéj
Dorzuca drzewa na płomień.
Na Świętego Szymona i Judy
Spodziewaj się śniegu i grudy.

Przypowieści gminne.

ŚWIĘTA PRACA.


J


Jesienną porą, pod wieczór szary,
Ciekawe chłopie przy babce staréj,
Rzucając suche na ogień trzaski,
Z których i ciepło idzie i blaski,


Na jéj kolanach złożywszy głowę,
Dawną, przebrzmiałą wznawia rozmowę.
Dobrze to w Niebie, mojaście złota,
Tam się już o nic człek nie kłopota, —
Zechce po rajskim ogrodzie bieżeć,
Zechce pod złotą jabłonką leżeć,
To sobie leży, a chce to chodzi,
To znowu pływa we srebrnéj łodzi;
I jeszcze jakich bierze wioślarzy,
O jasnych skrzydłach, różanéj twarzy,
Którzy po gładkiém pędzą jeziorze
Swemi piórami czołenko Boże. —
Czy też to prawda, że tam nie trzeba
Pracować ciężko na kawał chleba?
Że byle swoje zmówić pacierze,
To już tam wszystko samo się bierze?
Opatrzność Boska, w Niebie dla człeka,
Sama słoneczne chleby wypieka,
A potem tylko ręce otwiéra,
I chleby rzuca, a święty zbiéra. —
Trza mu sukienki na przyodziewek,
Zaraz Anioły lecą do cywek,

I srebrną lamę, złotem przetkaną
Ze mgły téj robią co wstaje rano.
Robota idzie szybko — jak pszczołki
Kręcą się, brzęczą, owe Aniołki,
Ten mgłę naciąga, ten cywkę ślizga,
A nad tém wszystkiém zorza rozbryzga....
— Pod niewymownéj okiem dobroci,
Pewnie że w niebie człek się nie spoci,
Że mu tam wielce słodko i błogo,
Że mu we wszystkiém Święci pomogą;
Ale i w saméj jasności nieba,
O! dziecię moje! pracować trzeba.
Tylko że tam się najcięższa praca,
Jakoś inaczéj w rękach obraca.
Gdy do niebiańskiéj zasiędą strzyszki,
Święta Urszula i z towarzyszki,
Aż owce idą jak zajrzeć okiem,
Jako się obłok mija z obłokiem;
Ciągną a ciągną po modrym niebie,
Same się potem kładą przed Ciebie,
A zostawiwszy z run górę białą,
Żeby je słońce boże przejrzało,

Lecą maciorki w radosnych skokach,
Jakby wiatr cichy wiał po obłokach.

Kiedy na całéj nieba przestrzeni
W krąg się zaciemni i zazieleni,
Święci kosarze złotemi kosy,
Jeden za drugim sieką niebiosy;
A jak się kamień na drodze nada,
To skra jak piorun na ziemię spada.
A jak posieką, potrzęsą siano,
To niebo jasne, jeżeli rano,
A jeśli wieczór, to wóz gwiaździsty
Wjeżdża na ciemny błękit przeczysty,
I babki za nim wychodzą złote;
A kiedy wszystką skończą robotę,
Zostawią czasem sierp srebrny biały,
Który na niebie wisi dzień cały.

W niebie się przędza żywota przędzie,
Cokolwiek było, co jeszcze będzie,
Każdy najmniejszy kłoseczek żyta,
Tam się zawiąże, a tu rozkwita.

Na każdym pełnym ziarnie pszenicy
Widać obrazek Boga-rodzicy.[1]
Wszystko czém biedna ziemia się szczyci,
Z nieba się ciągnie srebrnemi nici.

Kiedy na zimę, kraina cała
Pod chłodnym śniegiem zrobi się biała,
A dzionek krótki ledwie się mignie,
Już i w sto koni go nie doścignie,
I każda dusza w sobie się zwinie,
Jak gąsienica w swéj pajęczynie.

Wtedy na niebie dzieweczka boża,
Mało pomału dzionka przysporza,
Ta święta Panna zowie się Łuca,
Co robi światło i dnia przyrzuca.
Jak Jéj to idzie owa robota:
Od tronu Boga naciągnie złota,

I po rozległéj nieba przestrzeni
Rzuca snopami jasnych promieni;
Na zachód światło rzuci w dolinę,
Jużci przybyło dnia na godzinę,
Na wschód potrzęsie garsteczką słonka,
Już na godzinę przybyło dzionka. —

A potem, kiedy dzień się rozpostrze,
Anioł przebiega ku drugiéj siostrze,
Która jak tylko nadciągnie zima,
Pod swoim kluczem skowronki trzyma.
Więc gdy już słońca najdzie tak wiele,
Że na chrzcielnicę pada w kościele,
Wtedy ostrożna Święta Agnieszka,
Jednego ptaszka wypuszcza z mieszka;
Gdy nie powróci i znaku nie da,
Na ziemi widać że już nie bieda.
Wówczas niebieskie brzęczą zawiasy,
I ptastwo leci przeróżnéj krasy,
Nad Świętą wieńcem zatacza koło,
A potem spada na nasze sioło;

A dzieci krzyczą: ho! będzie lato,
Bo już śpiewają ptaki przed chatą. —

Wisła, ta nasza rodzinna rzeka,
Za jednym Świętym długo też czeka.
Coraz to oryl dręczony głodem,
Nad brzeg wychodzi, stawa nad lodem:

Na wierzbach wiszą szronu kożuchy,
Do koła biało, świat pusty, głuchy,
Wszystko się człeku psuje, rozsycha,
A ty Wisełko głucha i cicha.
Héj! albo matko idźmy już w drogę!
A na to Wisła mówi: nie mogę!

Chociażbym rada, to ani razu,
Z nieba widzicie czekam rozkazu. —

Gdy czas potemu, ku Świętéj radzie,
Gdzie Święty Grzegorz siedzi w gromadzie,
Biały gołąbek z nieba przyfruwa,
Który nad Świętym dzień i noc czuwa,
Na złotém Jego ramieniu siada,
I cóś perłowém słowem powiada.
Poczém się Święty podnosi w radzie,
Infułę jasną na głowę kładzie,
I pastorałem srebrnym gdy skinie,
Pękają lody i Wisła płynie.
Wiosenną porą, pogodnym świtem,
Pan Jezus gada ze Świętym Witem:
Jakże tam w polu, wszystko zielone,
Już też porosło pewnie na wrone,
Wczora deszcz przeszedł i wonność słodka,
Toż się tam trawa sypnie jak szczotka.
No cóż tam Wicie, już piętka w życie?
A Wit po widnym wodząc błękicie,

Przejrzystą ręką wskaże skowronki,
Które wzlatują z nad mokréj łąki,
I wyśpiewują prawie bez końca
U stóp przeczystych wiecznego słońca;
I rzecze smutny: nie słyszę, Panie!
Pokąd to ptastwo piać nie przestanie.
Więc Anioł Boży dziwnéj pogody,
Daje znak skrzydłem; głuchną ogrody,
Wiśniowe sady, zielone gaje,
Za jednym razem wszystko ustaje.
Wykołysane pieśniami zboże,
Samo już pięknie zabrzęknąć może;
I po wszym kraju, na wszystkie strony,
Owsy szeleszczą, brzęczą jęczmiony;
Pszczół i komarów muzyka przytem,
Łącząc się w jedno z powiewném żytem,
Najcieńszą nutą wygrywa Panu,
Po pieśniach ptaków wielką pieśń łanu.

Przychodzą zbiory, jesień za pasem,
Święty Wawrzyniec chodzi nad lasem.

Nad ciemne bory, głuche parowy,
Gdzie igra z wiatrem orzech laskowy.
Aż kiedy dziewcząt wiejska gromadka,
Ile ich kryje poszyta chatka,
Na raz pszeniczne odbiegnie żniwo,
Za orzechami w gaju co żywo,
Żeby najpierwsza z pracownych żeniec,
Z orzechów onych przyniosła wieniec.
Święty znający szczerość ich duszy
Coraz to ową leszczyną wzruszy;
Dopieroż radość, wesołe śmiechy,
Jako perełki lecą orzechy.

Święty Bartłomiéj, gospodarz szczery,
Pod koniec roku ostrzy siekiery,
Padają drzewa stare po lesie,
W dalekie strony głos echo niesie,
Przy cięciu święty pilnuje świadek,
Żeby nie zaszedł jaki przypadek.

Wreszcie w ślad Świętych Szymona Judy,
Na świat przychodzą śniegi i grudy,

I Święty Marcin na białym koniu,
Po zaśnieżoném przejeżdża błoniu,
Patrząc po stronach, na biednych zwłaszcza,
Którym rozdaje po szmacie płaszcza,
Dla każdéj nędzy co przed nim stawa,
Srebrnego płaszcza kawał odkrawa. —

I tak się Święta praca wciąż snowa,
Jak z ust poczciwych serdeczne słowa. —

To odpoczynku w niebiosach nie ma,
Tylko w ciąż robią lato, czy zima?
Ani na Wilję przy sianku żłóbka
Nie siada żadna srebrna osóbka,
To jakże w Niebie?...

Górą czy dołem,
W Święto się wszystko robi Kościołem,
Niebo się stroi w najbielsze róże,
Anioły w dole — Anioły w górze,
W niebieskich szatach przeszytych złotem;
Potem Biskupi, pasterze potem,

Potem Królowie, porówno z kmiećmi,
I matki Święte z małymi dziećmi.
Wszystko to klęczy na skrawéj bieli;
Po bokach wyżéj grają Anieli —
Są tam i skrzypce, i trąby dęte,
A jacy piękni Święci i Święte!
Wszyscy się patrzą z dziwną słodyczą,
I całe wieki szczęścia tak liczą.
Na naszą wilję na Narodzenie,
Robi się jakby złote sklepienie,
Jakieś wgłębienia, jasne załamy,
Drzewa z srebrnemi rosną liściami,
I wszystkie zmarłe święte pastuszki,
Prawdziwe dzieci, najczystsze duszki,
Po jasném niebie idą a jadą,
Taką processyą, taką gromadą,
Że wzrok śmiertelny przejrzeć nie może
Całe to białe Królestwo Boże.
Przy takiéj ciżbie, takim natłoku,
Czasem się zrobi otwór w obłoku,
I całe głębie nieba widnieją;
Wtedy to nasze koguty pieją.

W téj też jedynéj przez lato porze,
Gwarzą ze sobą woły w oborze,
Bieli się w świetle strzecha domowa,
A zły duch w ziemię jak wąż się chowa. —
Dla dobrych dzieci w prawdziwéj wierze,
Postać dzieciątka Zbawiciel bierze,
Koszulkę prostą, i z matki łona
Słodko spogląda na święte grona —
I na niebiosach, na ziemi wszędy,
Nie słychać tylko same kolędy.
Biało na ziemi, na Niebie biało,
Ziemia i Niebo jedném się stało,
Śnieżysta nasza cała kraina,
Jak jedna ustroń cicha, jedyna.
Kościół z modrzewia poczernion wiekiem,
Stara dzwonnica, wierzba nad ściekiem,
Kołowrot wiejski i krzyż na boku,
Skaczą na każdym serca podskoku.

Jak każde Święto obchodzą w Niebie,
To już Stróż Anioł nauczy Ciebie,

I przed ołtarza srebrném obliczem,
Nie będziesz więcej myślał o niczém;
Nie będziesz biegać co prędzéj ze mszy,
Łamać gałęzi bzów i czeremszy,
Ale spokojnie, złożywszy ręce,
Będziesz paciorki mówił dziecięce,
Mądrości Bożéj w książce się uczył,
I po literach palcem powłóczył.

To jeszcze jedno, gdyście kochani,
O Matce Boskiéj, o naszéj Pani,
Co jest tam w niebie naszą Królową,
Jaką koronę nosi nad głową?
Z gwiazd uplecionych w niebios lazurze,
Lecz to nie gwiazdy ach! to łzy duże,
Które spojrzenie wiecznéj dobroci,
Jak kropli w słońcu wiszące złoci.
Te czystéj wody z gwiazd dyamenty
Świecą nad czołem Panienki świętéj,
I przeto wiecznie twarz Jéj łaskawa,
W ustawnych proźbach smutszą się zdawa

U stóp Jéj widać kościołów prochy,
Żelazne kraty, wilgotne lochy,
Gdzie księżyc czarne oświeca ściany,
Słomę przegniłą, słupy i dzbany;
Starców na słomie z długiemi brody,
Ręce i nogi zakute w kłody,
Jakieś pielgrzymy o bosych nogach,
Idą a jadą po krwawych drogach,
Czekając świętych rozkazów z góry,
By raz pielgrzymskie złożyć kostury.

Cała ta ziemia, choć ją prowadzą
Święci anieli pod Maryi władzą,
Niesie krzyż wielki, krzyż dopuszczenia,
Plagę bojaźni, plagę zwątpienia,
Nienawiść obcych, złość przeciw sobie,
Grób na radościach i śmiech na grobie;
Sieroctwo niesie kamienia ciężéj,
I uwijanie się krętych węży,
Psów głodnych wycia, pustkę serdeczną
I ślinę bluźnierstw na twarz słoneczną.

Aże to całe Królestwo żyje,
To nie przez żadne mądrości czyje,
Ale dla jednéj staruszki wiesnéj,
Która gdzieś siedzi w wiosce zalesnéj;
Gdzie wypłakawszy swych oczu dwoje,
Z których wybiegło łez krwawych zdroje,
Ciemna i drżąca jak liść osiki,
Prowadzi żywot odludny, dziki,
Pod modrzewiowym kościołem siada,
I różne rzeczy dzieciom powiada.
Tak że się przy niéj i starzy kupią,
I zwą ją świętą, i zwą ją głupią,
I opętaną i czarownicą,
Przez złość jéj czasem plują na lico;
A ona ślinę otarłszy z twarzy,
Wyciąga ręce do tych nędzarzy.
Jak kokosz kiedy ziarnko wybierze,
Wytrząsa szmaty jak skrzydeł pierze,
I woła na nich ze wszystkiéj mocy:
Przyjmcie ostatni grosik sierocy.

Moiście drodzy nie mówcie daléj,
Bobyśmy dzieci w nocy nie spali;
A tak to będziem myśleli o tém,
Jak Święci chodzą okryci złotem,
Jak wylatują by pszczółki z ula,
Jak perły sieje święta Urszula,
A smutne rzeczy, matko kochana!
To już zostawcie do jutra rana. —

Do jutra dziecię, do jutra moje!
Niech ci śpiewają rodzinne zdroje,
Do jutra! gwiazdy niech patrzą na cię,
I święty spokój w ojcowéj chacie.
Do jutra, niechaj bór okoliczny,
Młynek pod borem, i zdrój kryniczny,
Zkąd szum dochodzi zimą czy latem,
Będzie ci szczęściem i całym światem;
Jutro przed twoją duszą niewinną,
Usiądzie prządka z powieścią inną.







  1. Lud nasz, prawdziwie pobożny, w samém zakończeniu pszenicznego ziarnka, upatruje podobieństwo do Matki Najświętszéj: wychowany na wsi, słyszałem od dzieci wiejskich te serdeczne słowa, które przechowuję w duszy mojéj..... „alboż to koniuszczek, to główka saméj Matki Najświętszéj.”





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teofil Lenartowicz.