Święta Łuca
Dnia przyrzuca.
Święta Agnieszka
Wypuszcza ptaszka z mieszka.
Na Świętego Grzegorza
Idzie Wisła do morza.
Na Święty Wit
Słowik cyt.
Święty Wawrzeniec
Uwije orzechów na wieniec.
Święty Bartłomiéj
Dorzuca drzewa na płomieńpłomień.
Na Świętego Szymona i Judy
Spodziewaj się śniegu i grudy.
Na jéj kolanach złożywszy głowę,
Dawną, przebrzmiałą wznawia rozmowę.
Dobrze to w Niebie, mojaście złota,
Tam się już o nic człek nie kłopota, —
Zechce po rajskim ogrodzie bieżeć,
Zechce pod złotą jabłonką leżeć,
To sobie leży, a chce to chodzi,
To znowu pływa we srebrnéj łodzi;
I jeszcze jakich bierze wioślarzy,
O jasnych skrzydłach, różanéj twarzy,
Którzy po gładkiém pędzą jeziorze
Swemi piórami czołenko Boże. —
Czy też to prawda, że tam nie trzeba
Pracować ciężko na kawał chleba?
Że byle swoje zmówić pacierze,
To już tam wszystko samo się bierze?
Opatrzność Boska, w Niebie dla człeka,
Sama słoneczne chleby wypieka,
A potem tylko ręce otwiéra,
I chleby rzuca, a święty zbiéra. —
Trza mu sukienki na przyodziewek,
Zaraz Anioły lecą do cywek,
I srebrną lamę, złotem przetkaną
Ze mgły téj robią co wstaje rano.
Robota idzie szybko — jak pszczołki
Kręcą się, brzęczą, owe Aniołki,
Ten mgłę naciąga, ten cywkę ślizga,
A nad tém wszystkiém zorza rozbryzga....
— Pod niewymownéj okiem dobroci,
Pewnie że w niebie człek się nie spoci,
Że mu tam wielce słodko i błogo,
Że mu we wszystkiém Święci pomogą;
Ale i w saméj jasności nieba,
O! dziecię moje! pracować trzeba.
Tylko że tam się najcięższa praca,
Jakoś inaczéj w rękach obraca.
Gdy do niebiańskiéj zasiędą strzyszki,
Święta Urszula i z towarzyszki,
Aż owce idą jak zajrzeć okiem,
Jako się obłok mija z obłokiem;
Ciągną a ciągną po modrym niebie,
Same się potem kładą przed Ciebie,
A zostawiwszy z run górę białą,
Żeby je słońce boże przejrzało,
Lecą maciorki w radosnych skokach,
Jakby wiatr cichy wiał po obłokach.
Kiedy na całéj nieba przestrzeni
W krąg się zaciemni i zazieleni,
Święci kosarze złotemi kosy,
Jeden za drugim sieką niebiosy;
A jak się kamień na drodze nada,
To skra jak piorun na ziemię spada.
A jak posieką, potrzęsą siano,
To niebo jasne, jeżeli rano,
A jeśli wieczór, to wóz gwiaździsty
Wjeżdża na ciemny błękit przeczysty,
I babki za nim wychodzą złote;
A kiedy wszystką skończą robotę,
Zostawią czasem sierp srebrny biały,
Który na niebie wisi dzień cały.
W niebie się przędza żywota przędzie,
Cokolwiek było, co jeszcze będzie,
Każdy najmniejszy kłoseczek żyta,
Tam się zawiąże, a tu rozkwita.
Na każdym pełnym ziarnie pszenicy
Widać obrazek Boga-rodzicy.[1]
Wszystko czém biedna ziemia się szczyci,
Z nieba się ciągnie srebrnemi nici.
Kiedy na zimę, kraina cała
Pod chłodnym śniegiem zrobi się biała,
A dzionek krótki ledwie się mignie,
Już i w sto koni go nie doścignie,
I każda dusza w sobie się zwinie,
Jak gąsienica w swéj pajęczynie.
Wtedy na niebie dzieweczka boża,
Mało pomału dzionka przysporza,
Ta święta Panna zowie się Łuca,
Co robi światło i dnia przyrzuca.
Jak Jéj to idzie owa robota:
Od tronu Boga naciągnie złota,
I po rozległéj nieba przestrzeni
Rzuca snopami jasnych promieni;
Na zachód światło rzuci w dolinę,
Jużci przybyło dnia na godzinę,
Na wschód potrzęsie garsteczką słonka,
Już na godzinę przybyło dzionka. —
A potem, kiedy dzień się rozpostrze,
Anioł przebiega ku drugiéj siostrze,
Która jak tylko nadciągnie zima,
Pod swoim kluczem skowronki trzyma.
Więc gdy już słońca najdzie tak wiele,
Że na chrzcielnicę pada w kościele,
Wtedy ostrożna Święta Agnieszka,
Jednego ptaszka wypuszcza z mieszka;
Gdy nie powróci i znaku nie da,
Na ziemi widać że już nie bieda.
Wówczas niebieskie brzęczą zawiasy,
I ptastwo leci przeróżnéj krasy,
Nad Świętą wieńcem zatacza koło,
A potem spada na nasze sioło;
A dzieci krzyczą: ho! będzie lato,
Bo już śpiewają ptaki przed chatą. —
Wisła, ta nasza rodzinna rzeka,
Za jednym Świętym długo też czeka.
Coraz to oryl dręczony głodem,
Nad brzeg wychodzi, stawa nad lodem:
Na wierzbach wiszą szronu kożuchy,
Do koła biało, świat pusty, głuchy,
Wszystko się człeku psuje, rozsycha,
A ty Wisełko głucha i cicha.
Héj! albo matko idźmy już w drogę!
A na to Wisła mówi: nie mogę!
Chociażbym rada, to ani razu,
Z nieba widzicie czekam rozkazu. —
Gdy czas potemu, ku Świętéj radzie,
Gdzie Święty Grzegorz siedzi w gromadzie,
Biały gołąbek z nieba przyfruwa,
Który nad Świętym dzień i noc czuwa,
Na złotém Jego ramieniu siada,
I cóś perłowém słowem powiada.
Poczém się Święty podnosi w radzie,
Infułę jasną na głowę kładzie,
I pastorałem srebrnym gdy skinie,
Pękają lody i Wisła płynie.
Wiosenną porą, pogodnym świtem,
Pan Jezus gada ze Świętym Witem:
Jakże tam w polu, wszystko zielone,
Już też porosło pewnie na wrone,
Wczora deszcz przeszedł i wonność słodka,
Toż się tam trawa sypnie jak szczotka.
No cóż tam Wicie, już piętka w życie?
A Wit po widnym wodząc błękicie,
Przejrzystą ręką wskaże skowronki,
Które wzlatują z nad mokréj łąki,
I wyśpiewują prawie bez końca
U stóp przeczystych wiecznego słońca;
I rzecze smutny: nie słyszę, Panie!
Pokąd to ptastwo piać nie przestanie.
Więc Anioł Boży dziwnéj pogody,
Daje znak skrzydłem; głuchną ogrody,
Wiśniowe sady, zielone gaje,
Za jednym razem wszystko ustaje.
Wykołysane pieśniami zboże,
Samo już pięknie zabrzęknąć może;
I po wszym kraju, na wszystkie strony,
Owsy szeleszczą, brzęczą jęczmiony;
Pszczół i komarów muzyka przytem,
Łącząc się w jedno z powiewném żytem,
Najcieńszą nutą wygrywa Panu,
Po pieśniach ptaków wielką pieśń łanu.
Przychodzą zbiory, jesień za pasem,
Święty Wawrzyniec chodzi nad lasem.
Nad ciemne bory, głuche parowy,
Gdzie igra z wiatrem orzech laskowy.
Aż kiedy dziewcząt wiejska gromadka,
Ile ich kryje poszyta chatka,
Na raz pszeniczne odbiegnie żniwo,
Za orzechami w gaju co żywo,
Żeby najpierwsza z pracownych żeniec,
Z orzechów onych przyniosła wieniec.
Święty znający szczerość ich duszy
Coraz to ową leszczyną wzruszy;
Dopieroż radość, wesołe śmiechy,
Jako perełki lecą orzechy.
Święty Bartłomiéj, gospodarz szczery,
Pod koniec roku ostrzy siekiery,
Padają drzewa stare po lesie,
W dalekie strony głos echo niesie,
Przy cięciu święty pilnuje świadek,
Żeby nie zaszedł jaki przypadek.
Wreszcie w ślad Świętych Szymona Judy,
Na świat przychodzą śniegi i grudy,
I Święty Marcin na białym koniu,
Po zaśnieżoném przejeżdża błoniu,
Patrząc po stronach, na biednych zwłaszcza,
Którym rozdaje po szmacie płaszcza,
Dla każdéj nędzy co przed nim stawa,
Srebrnego płaszcza kawał odkrawa. —
I tak się Święta praca wciąż snowa,
Jak z ust poczciwych serdeczne słowa. —
To odpoczynku w niebiosach nie ma,
Tylko w ciąż robią lato, czy zima?
Ani na Wilję przy sianku żłóbka
Nie siada żadna srebrna osóbka,
To jakże w Niebie?...
Górą czy dołem,
W Święto się wszystko robi Kościołem,
Niebo się stroi w najbielsze róże,
Anioły w dole — Anioły w górze,
W niebieskich szatach przeszytych złotem;
Potem Biskupi, pasterze potem,
Potem Królowie, porówno z kmiećmi,
I matki Święte z małymi dziećmi.
Wszystko to klęczy na skrawéj bieli;
Po bokach wyżéj grają Anieli —
Są tam i skrzypce, i trąby dęte,
A jacy piękni Święci i Święte!
Wszyscy się patrzą z dziwną słodyczą,
I całe wieki szczęścia tak liczą.
Na naszą wilję na Narodzenie,
Robi się jakby złote sklepienie,
Jakieś wgłębienia, jasne załamy,
Drzewa z srebrnemi rosną liściami,
I wszystkie zmarłe święte pastuszki,
Prawdziwe dzieci, najczystsze duszki,
Po jasném niebie idą a jadą,
Taką processyą, taką gromadą,
Że wzrok śmiertelny przejrzeć nie może
Całe to białe Królestwo Boże.
Przy takiéj ciżbie, takim natłoku,
Czasem się zrobi otwór w obłoku,
I całe głębie nieba widnieją;
Wtedy to nasze koguty pieją.
W téj też jedynéj przez lato porze,
Gwarzą ze sobą woły w oborze,
Bieli się w świetle strzecha domowa,
A zły duch w ziemię jak wąż się chowa. —
Dla dobrych dzieci w prawdziwéj wierze,
Postać dzieciątka Zbawiciel bierze,
Koszulkę prostą, i z matki łona
Słodko spogląda na święte grona —
I na niebiosach, na ziemi wszędy,
Nie słychać tylko same kolędy.
Biało na ziemi, na Niebie biało,
Ziemia i Niebo jedném się stało,
Śnieżysta nasza cała kraina,
Jak jedna ustroń cicha, jedyna.
Kościół z modrzewia poczernion wiekiem,
Stara dzwonnica, wierzba nad ściekiem,
Kołowrot wiejski i krzyż na boku,
Skaczą na każdym serca podskoku.
Jak każde Święto obchodzą w Niebie,
To już Stróż Anioł nauczy Ciebie,
I przed ołtarza srebrném obliczem,
Nie będziesz więcej myślał o niczém;
Nie będziesz biegać co prędzéj ze mszy,
Łamać gałęzi bzów i czeremszy,
Ale spokojnie, złożywszy ręce,
Będziesz paciorki mówił dziecięce,
Mądrości Bożéj w książce się uczył,
I po literach palcem powłóczył.
To jeszcze jedno, gdyście kochani,
O Matce Boskiéj, o naszéj Pani,
Co jest tam w niebie naszą Królową,
Jaką koronę nosi nad głową?
Z gwiazd uplecionych w niebios lazurze,
Lecz to nie gwiazdy ach! to łzy duże,
Które spojrzenie wiecznéj dobroci,
Jak kropli w słońcu wiszące złoci.
Te czystéj wody z gwiazd dyamenty
Świecą nad czołem Panienki świętéj,
I przeto wiecznie twarz Jéj łaskawa,
W ustawnych proźbach smutszą się zdawa
U stóp Jéj widać kościołów prochy,
Żelazne kraty, wilgotne lochy,
Gdzie księżyc czarne oświeca ściany,
Słomę przegniłą, słupy i dzbany;
Starców na słomie z długiemi brody,
Ręce i nogi zakute w kłody,
Jakieś pielgrzymy o bosych nogach,
Idą a jadą po krwawych drogach,
Czekając świętych rozkazów z góry,
By raz pielgrzymskie złożyć kostury.
Cała ta ziemia, choć ją prowadzą
Święci anieli pod Maryi władzą,
Niesie krzyż wielki, krzyż dopuszczenia,
Plagę bojaźni, plagę zwątpienia,
Nienawiść obcych, złość przeciw sobie,
Grób na radościach i śmiech na grobie;
Sieroctwo niesie kamienia ciężéj,
I uwijanie się krętych węży,
Psów głodnych wycia, pustkę serdeczną
I ślinę bluźnierstw na twarz słoneczną.
Aże to całe Królestwo żyje,
To nie przez żadne mądrości czyje,
Ale dla jednéj staruszki wiesnéj,
Która gdzieś siedzi w wiosce zalesnéj;
Gdzie wypłakawszy swych oczu dwoje,
Z których wybiegło łez krwawych zdroje,
Ciemna i drżąca jak liść osiki,
Prowadzi żywot odludny, dziki,
Pod modrzewiowym kościołem siada,
I różne rzeczy dzieciom powiada.
Tak że się przy niéj i starzy kupią,
I zwą ją świętą, i zwą ją głupią,
I opętaną i czarownicą,
Przez złość jéj czasem plują na lico;
A ona ślinę otarłszy z twarzy,
Wyciąga ręce do tych nędzarzy.
Jak kokosz kiedy ziarnko wybierze,
Wytrząsa szmaty jak skrzydeł pierze,
I woła na nich ze wszystkiéj mocy:
Przyjmcie ostatni grosik sierocy.
Moiście drodzy nie mówcie daléj,
Bobyśmy dzieci w nocy nie spali;
A tak to będziem myśleli o tém,
Jak Święci chodzą okryci złotem,
Jak wylatują by pszczółki z ula,
Jak perły sieje święta Urszula,
A smutne rzeczy, matko kochana!
To już zostawcie do jutra rana. —
Do jutra dziecię, do jutra moje!
Niech ci śpiewają rodzinne zdroje,
Do jutra! gwiazdy niech patrzą na cię,
I święty spokój w ojcowéj chacie.
Do jutra, niechaj bór okoliczny,
Młynek pod borem, i zdrój kryniczny,
Zkąd szum dochodzi zimą czy latem,
Będzie ci szczęściem i całym światem;
Jutro przed twoją duszą niewinną,
Usiądzie prządka z powieścią inną.
Dał odpoczynek swemu żelazu,
I jeździł dworno po całéj ziemi,
Żeby się z braćmi nacieszyć swemi;
Żeby się cieszyć i żeby społem
Roztruhan piwa wypić za stołem,
I porozmawiać w kole godowém
Jak się to zdarza, o tém i owém.
Było się wtedy przypatrzeć czemu
Bo nikt bogactwem nie sprostał jemu,
Chociaż on za nic nie waży złota
I nie raz drogie puchary miota,
Złote konewki i misy srebrne
Pomiędzy swoje ludzie służebne.
Byle mu jedna zbroja została,
Jedna drucianna zbroica cała,
To już on potem sobie da radę,
Zkąd złotych konwi wziąść na biesiadę.
Niech tylko harde wygna Waragi,
Sasy z nad Elby, cesarza z Pragi,
To mu złotnicy z koron tych Panów,
Narobią pięknych półmisków, dzbanów.
Książę waleczny siedzi za stołem,
Czepiec druciany nad chmurném czołem
Zsunął na oczy ciężką prawicą,
I w ziemię schylił ponure lico.
A jasnowłosa księżna się biedzi
Widząc że Książę posępny siedzi.
I słówko k’niemu do ucha poda:
„Czym ja nie miła, czy ja nie młoda?
„Czy wam potrzeba żony piękniejszéj,
„Więcéj bogatéj i rozumniejszéj?
„Czy ja was Książę nie dość miłuję,
„Dzieci nie karmię i nie piastuję?
„Może wam zdechły wasze sokoły,
„Coście mój Panie tak nie wesoły?”
„Oj! nie o ptaku, o białozorze,
„Jest ci sokolnik na moim dworze,
„Piękna Rusinko przy twojém łonie,
„Oj! nie o młodszéj rozmyślam żonie.”
— Więc znowu Księżna: „Może w pokoju
„Czas sobie mierząc wzdychasz do boju?”
— „Ciemne z nad morza ludy nieznane,
„Zniosły mi swoje bogi drewniane,
„Czarne postaci bogów i bogiń
„Własnemi dłońmi miotali w ogień;
„Nadobne bożki cudnéj roboty
„Palił okrutnie mój biskup złoty.
„Niemieckie grody w rumy zaległy,
„Wysokie turmy z czerwonéj cegły
„Jeszcze się dymią nad modrą wodą;
„A ludzie moi co dnia mi wiodą
„Przed stół biesiadny, zabrane jeńce,
„Białe niewiasty, dzieci, młodzieńce.”
— Potężny Książę! — żona zagadnie,
„Kiedy twa ręka nad światem władnie,
„Zkąd się na czole chmurzy nieradość,
„Gdy każdéj chęci stanie się zadość?”
— Oj! co nie stanie się, to nie stanie,
„A chcecież wiedzieć moje żądanie?
„Niechże mi taką dziewkę przywiodą,
„Coby na wieki została młodą.
„A jeśli kędy znajdzie się taka,
„To niech mi jeszcze przyniosą ptaka,
„Coby świat cały widział na okół,
„A lot miał szybszy niżeli sokół.
„Jeśli go znajdą na ziemi mojéj,
„To jeszcze chciałbym hartownéj zbroi,
„Co gdy ją człowiek na się oblecze,
„Strzała nie dojmie, nie przetną miecze.”
Głuche milczenie w biesiadném kole,
Choć wiele książąt siedzi przy stole,
Wielu biskupów i dostojników,
I siwobrodych ślepców lirników.
Ten o prawicę zbrojną łuskowę
Oparł w zadumie i schylił głowę;
Drugi się bije pięścią w stal kasku,
A ślepe dziady od liry blasku
Siwe gołębie z lirami siedzą,
Radziby wiedzieć, lecz nic nie wiedzą.
„Słuchajcie! kto mi tego dokaże,
„Temu sto worów złota odważę,
„Sto worów złota z mojéj skarbnicy,
„Kto mi o cudnéj powie dziewicy,
„Sto worów srebra za skrzydła ptasie,
„I za tę zbroję co wezmę na się.”
Każdemu idzie do gardła ślina,
Ale gdzież taki ptak i dziewczyna?
Nie jeden słyszał o różnych cudach,
O złotych miastach, o różnych ludach,
Lecz nikt nie wiedział, obcy ni swoi,
O téj dziewicy, ptaku i zbroi. —
Gdy każdy myślą obłędnie wodzi,
Aż do komnaty dziad siwy wchodzi,
Psy zawarczały i grzbiety jeżą,
Wlazły pod ławy i w strachu leżą.
Dziadowi broda do nóg wisiała
Okrutnie długa, srebrzyście biała.
Pochwalił Boga, stojąc u proga,
I Książę za nim pochwalił Boga.
Znali go wszyscy, lecz nikt nie wiedział,
Czy gdzie w klasztorze, czy w kniei siedział,
Wiedzieli tylko, że po wyprawie,
Kiedy wódz w wielkiéj powracał sławie,
On nad gościńcem siadał przy sośni
I z wszystkich ślepców śpiewał najgłośniéj,
Chwalił zwycięzcę, ale przy żadnym
Nie siadał nigdy stole biesiadnym.
Kiedy się zjawił, już to znaczyło
Że coś dobrego się wydarzyło.
To też lud ciemny, co baśni słucha,
Miał go za lasów dobrego ducha,
I tak ubogi jak i bogaty,
Każdy go prosił do swojéj chaty.
Przyszedłszy starzec stanął w komnacie,
I rzekł: „Oj! wiem ja co rozmyślacie!
Jest ci dziewica cudnéj urody,
I płomień gore w jéj piersi młodéj,
Nad jasném czołem nie więdną kwiaty,
Srebrne ma wstęgi przez złote szaty;
Wolna dziewica, a jéj miłości
Nikt nie zabroni, nie pozazdrości.
Kto ją ukocha, kto umiłuje”umiłuje,
Dla niéj krwi swojéj nie pożałuje.
Prawdę słów moich każdy z was przyzna
Imię téj białéj dziewki: — Ojczyzna.
Jest i ptak szybszy niżeli sokół,
Co ziemię całą widzi naokół,
Co wam na złotych hełmach zasiada,
A gdzie myśl spadnie tam i on spada;
Ptak cudnie piękny, świetny, okazały,
I ten się gnieździ tu: — Orzeł wspaniały.
Jestci i świetna zbroja ogromna,
Na miecze i na strzały niezłomna;
Złota jak Kościół, zbroica stara,
Wisi nad wami, a zwie się — Wiara.”
Skończył, a książę w dłonie uderzy,
— „Niechże mu skarbnik złoto odmierzy!
I mówi: oto prawdę mi rzekł,
Lecz jak się zowie ten wierny człek?”
Starzec się skłoni o obietnicę:
„Wpierw mi otwórzcie wasze skarbnice
I ważcie w wory złoto, a potem
Kościół Chrystusa pokryjcie złotem.
Co się po wsiach włóczył
I piosenek uczył;
Ale w myśli mojéj
Wszystko żywo stoi.
Sosna rosochata,
I na łące rzeczka,
Kędy jaskułeczka
Latała skrzydlata;
A białe gołębie
Siadały na dębie;
A w oknie siadała
Panieneczka biała,
Co pieśni śpiewała.
Ach! w niebie kraj taki
Jak nasze równiny,
A jakie chłopaki,
A jakie dziewczyny,
Ach Boże jedyny!
Co siwa u brzega
A modra zdaleka.
Gdzie płynąc na tratwie
Flis przygrywa dziatwie,
I wiezie za morze
Mazowieckie zboże,
Ach! Bożeż mój, Boże!
A każdziuchne pole
Równe jak po stole;
To jak z ciepłą wiosną
Pszenice porosną,
A zboże kłosieje
A wiater powieje:
To zda się w tém zbożu,
Że płyniesz po morzu,
Tak wietrzyk kłosami
Buja jak falami.
To po dawnych dworach
Srebro stało w worach,
Na srebrze jadali,
W jedwabiach chadzali;
Dziś jadają z gliny,
Mój Boże jedyny!
Lecz choć nie ma wiela
Bogactwa, wesela,
Chociaż więcéj biedy
Niżli było kiedy;
Wspomnij jeno komu
Że ma odejść z domu,
I z domu i z kraju:
Łzami się zaleje.
Na śmierć zatęschnieje
Po rodzinnym kraju.
Dęby wyrywał, obalał skały;
Do wszelkiéj rzeczy szczęśliwa ręka,
Najtwardsza zbroja w rękach mu pęka,
Najcięższe miecze jak trzciny łamie,
Istnie odlane z metalu ramię.
Kiedy onego Królem obrano,
Za jedno berło włócznię mu dano,
I on też nie chciał innéj ozdoby
Jak téj, z żelaza najlepszéj próby.
Włożył na piersi blachę stalową,
A miecz w prawicę chwycił łuskową,
I tak mu w bojach długo czas biegł,
Aż w grobie z mieczem i w zbroi legł....
A kraj miał wielki od gór do morza,
A w owym kraju bujały zboża,
Z miejsc opoczystych żelazo brali
I w ciąż potężne miecze kowali.
Królewska zbroja osobne dzieło,
Coby jéj w kilku dziś nie podjęło;
Z samego złota na rzeźbnym szczycie,
Mógłby na wieżę wykuć przykrycie,
I jeszcze miałby na całe życie.
A miecz królewski prawdziwy dziw,
Jakiegoś nie znał pewnie jak żyw,
Zwał się żórawiem przez tę przygodę
Że krew na ziemię ciągnął jak wodę.
A łuk stalowy kto dziś naciągnie
Chyba że cztery bawoły wprzągnie,
Cztery bawoły i jeszcze staną.....
Toż gdy wyprawę na trąbach grano,
Strach na pogany jak rosa padał,
Gryzł im odwagę serca przejadał.
A jeśli który morzem przypłynął
Czy przyszedł lądem to zaraz zginął;
Bo Król nie zważał, krew niecierpliwa;
Skały obala, dęby wyrywa.
To z nim każdemu śmiertelny bój
Więc go szanował cudzy i swój.
A kiedy już miał zakończyć życie
Jednego razu wstał on o świcie,
Bo chciał się żegnać z swemi górami
Bo chciał się żegnać z swemi morzami.
Ale mu ciężko opuszczać świat
Na którym tyle bojował lat.
A jeszcze ciężéj gdy wspomniał sobie
Że miecz ze sobą położy w grobie,
I lud bezbronny pójdzie w tułacze:
I tém się biedzi, ledwie nie płacze.
A w tém do niego wyszedł z za skały
Stary pustelnik jak gołąb biały,
I rzecze: Królu! co wam za bieda?....
Zacz się to jako poradzić nie da?.....
A Król mu na to smutno odrzecze:
„Héj!... alboż mnie ty poradzisz człecze
Chociaż ci moją troskę wyłożę,
Cóż mi pomożesz?... a kto wie? może.....
Kiedyżeś taki to ci i powiem,
Że mi hełm oto cięży ołowiem,
Zbroja do ziemi całego zgniata,
Znać dziadu że mi czas już ze świata;
Toż mnie o naród ogarnia ból,
Bo to widzicie ja jestem król,
I to mi sereserce najbardziéj krwawi
Kto się tu za ten naród zastawi.
— Héj! chyba ojcze nie bój się o to
Wszakć powiadają: Bóg nad sierotą,
Sam to zobaczysz że myślą w niebie
Lepiéj odemnie, ba, i od Ciebie.....
I wiedzie Króla Bóg wie nie gdzie,
Przez jedną górę, przez góry dwie,
A miesiąc świecił gdy nad strumykiem
Zdążał Król stary za pustelnikiem.
Aż przyszli w jedno miejsce ponure
Nad czarną wodę, pod czarną górę,
I na omszonym siedli kamieniu
A miesiąc zaszedł i świat był w cieniu,
I tylko skały w koło czerniały
Skały czerniały, świerki szumiały.
Pustelnik dobył z za sukni krzyża,
I począł szeptać słowa pacierza,
I klęczał dobrze do wschodu słońca
A Król co prędzéj wyglądał końca.
No! teraz Królu zobaczysz cud,
Co jak miecz równie obroni lud.
Wejrzyj jak słońce po śniegach lśni
Jak zwolna wstają wędrowne mgły,
Ledwie poranek niebo zabieli,
Już się ze śnieżnéj ciągną pościeli;
Wyżéj a wyżéj, po wichrach gór
Drą się po świerkach zadymki chmur.
A król się patrzy, rzecz mu nie nowa
Że góry dymią, słońce się schowa.....
Aż na raz w środku, przedziwna rzecz!
Promień je słońca przeciął jak miecz,....
I przez podarte, mgliste przędziwa
Tarcza słoneczna w wodzie już pływa.
A na jéj kręgu widzisz co płynie
Co z światłem z nieba spadło w głębinie?
Trzy siostry święte skrzydły srebrnemi
Po nad falami skrzą się jasnemi.
— Uklęknij Królu! Bóg łaskaw Ci,
Nie próżno twoje spadały łzy;
Te święte siostry twój lud zasłonią
Silniejszą one niż miecze bronią,
Silniejszą niźli góry odwieczne,
Niźli puklerze, miecze dwusieczne.
One to będą narodu zbroją
W najcięższéj doli one dostoją;
A choć tak wątłe, tak niedotkliwe
Że się wydają jak widma żywe
Ze mgły i z tęczy i z cienia gór,
Staną za mężnych rycerzy zbór.
Owa najlichsza nad któréj skronią
W ciąż się pierzchliwe jaskułki gonią,
Co w dudkę złotą nieśmiało dmie,
A głos po liściach rozlega się,
I w przepogodne, ciche zaranie
Budzi po świecie śpiące kochanie.
Ta wiesna prządka na naszéj grzędzie
Ważnych na kolcze nici naprzędzie.
Ta druga, co się skrzydły zakrywa
Jako gołąbka w wietrze płochliwa
Kiedy w przelocie daje obroty,
Każde jéj pióro jako miecz złoty.
Trzecia spokojna jak nigdy nic,
Wzniosłéj postaci, malownych lic,
Co jak przeczyste białe lilje,
Oczyma niebo niebieskie pije;
Tak że się od niéj rozchodzi blask
Jako po nocy burzliwéj brzask,
Z ciągnie wam niebo późniéj czy wcześniéj:
A noszą miano jednakie..... pieśni.
I potem z Królem skąd wyszli wrócił
A Król już odtąd nic się nie smucił,
Lecz się bez żalu położył w grobie
I miecz pochować kazał przy sobie
I siwobrody przez długie dni
Okryty zbroją spokojnie śpi.
A siostry święte między lud idą
Przyjdą do chaty, do świątyń przyjdą,
I do obozu kędy rycerze;
Każda osobną drogę obierze.
I przeszła pierwsza kościelny próg
I zaśpiewała: Wielki jest Bóg!
I wnet we wszystkich jednaka chęć:
Imię się Twoje wszechmocne święć!
Perłowe słowa hufce rozchwycą,
Bogarodzico! Bogarodzico!
I ciągnie zastęp zbity jak mur,
Jak chór po niebie strzelistych piór;
Górą a łanem ze mgły odwianym
Ciągnie pieśń jednym hucznym organem.
A w ciężkiéj doli, we dnie ponure
Pieśń jasne oczy obraca w górę,
I wnet się błogi rozchodzi blask
Jakby po nocy burzliwéj — brzask.
A druga siostra poszła do chat,
W ten chłopski żalu i nędzy świat;
Tam ją przywitał ubogi lud
Jasną panienkę, niebieski cud.
I nad kolebką dał jéj przytułek
W lecie u żniwa, w zimie u kołek.
I pieśń ochotna, na poły łzawa,
Nad ludzką dolą duma, przystawa;
Drużka serdeczna po życia kres,
Wyrabia cichą koronkę łez.
A trzecia siostra między rycerze
Bojowe sobie życie obierze,
Dzielnym rycerzom na lute boje,
W ramiona skrzydła oprawia swoje.
I lud wojował i wielki był
A Król umarły w grobowcu śnił
I zdało mu się że z ludem żył.
Że to nie kamień nad jego czołem
A tarcza leży srebrzystém kołem,
Na któréj płatnerz misternym młotem
Wykował cuda, wyzłocił złotem,
Bitwy na lądzie, bitwy na morzu,
I lud jak z sierpem gnie się przy zbożu;
A to już nie on porosły w pleśń
Jeno ta po nim biła się pieśń.
Jednego razu przyleciał wróg
Lecz śpiewający naród go zmógł;
Więc się wódz wrogów złością zasierdzi,
Żelazną dzidę w ziemię utwierdzi,
I rzecze swoim: nie ruszę stąd
Aż się nie dowiem siła ta skąd?....
I siedzi jedną, siedzi noc drugą
I byłby pewnie posiedział długo,
Trawąby porósł i zbożem pól,
Z hełmu by pszczoły wywiodły ul;
Nie jeden próżno myślałby wiek,
Gdyby mu swojski nie poddał człek:
Wielmożny Królu! są siostry trzy,
One to bronią narodu dni......
Idźcież mi zaraz albo je wziąść,
Albo uwięzić, albo je ściąć. —
I poszli zaraz i dzień i noc
Pędziła wrogów ogromna moc.
Przyszli do świątyń i zgłuchły ściany
Pieśń się we srebrne skryła organy.
Przyszli do chaty, wybiegła z chat
Leciała w pole, w szeroki świat.
Lecz gdzie się w polu smutna pieśń skryje?
Łąka ją odda, echo odbije.
Więc woła: ziemio! héj! rozstąp się!
Ziemio! héj ziemio! pochowaj mnie.
I wnet się pod nią ziemia otwarła,
Pieśń w nią zapadła, ziemia się zwarła,
Ukryła jasną przed ludzkim wzrokiem
I zmilkła cała pod mgły obłokiem.
I wrogi biegły gdzie obóz stał
A lud nie wiedział o nich i spał;
Więc lud niebaczny wycięli w pień,
Jedna pieśń tylko pomkła jak cień.
I wzorem żółwia, w zbroje niezłomne
Ukryła skrzydła jasne, ogromne,
Wciągnęła ręce, cicha milcząca
Jako żółw kiedy dziecię go trąca.
I nie ma pieśni cieszy się wróg,
Że już ten naród do szczętu zmógł.
Wrogu! hej wrogu! nie ciesz się ty!
Pieśń nie umiera choć chwilę śpi,
Znowu się ona ze snu obudzi,
Rozjaśni dusze i wzmocni ludzi.
Bo gdy na chórze młodzian pokorny
Tknął drżącą ręką organ klasztorny,
Aż owo panna przejasna stanie
W szacie zbieranéj jakby w organie,
I lśni się nad nim w górę pod łuk
I śpiewa znowu: Wielki jest Bóg!
Bo kiedy rycerz zbroicę wdział,
W serce mu wpadła, w sercu ją miał.
Bo gdy kmieć wyszedł, nad czarnym smugiem
Pieśń z głębi ziemi wyorał pługiem,
I ucieszony widokiem jéj
Zaniósł ją w chatę, dla dziatwy swéj.
I święte siostry przez Boży cud,
Wstąpiły w serca, skryły się w lud,
I stąd to oni tak wdzięcznie grają,
Bo w sercach świętych aniołów mają.
A król umarły w grobowym śnie
Jak on tam musi radować się!
O pieśni złota! w wiatru pogoni
Po perłach rosy twe skrzydło dzwoni,
Przecieka zamki żelaznych bram:
Pieśni rodzinna, znam ja cię znam!
W piersiach narodu, cudny aniele,
Śpiewasz na łące, płaczesz w kościele,
I w ogniu bitew, śród świstu kul
Stajesz przezłoty rycerzu pól.
Dziecię za tobą tęschni i mąż,
Pieśni rodzinna, śpiewaj mi wciąż.
Tyś duszą ludu i jak on dzielna
Nierozłamana i nieśmiertelna;
Ty i on jedno srebrzysty len,
Z którego rajski ciągnę mój sen.
↑Lud nasz, prawdziwie pobożny, w samém zakończeniu pszenicznego ziarnka, upatruje podobieństwo do Matki Najświętszéj: wychowany na wsi, słyszałem od dzieci wiejskich te serdeczne słowa, które przechowuję w duszy mojéj..... „alboż to koniuszczek, to główka saméj Matki Najświętszéj.”