L’art chrétien et l’art palen luttent toujurs ensemble; celui qui n’est pas pour le Christ est contre le Christ, qui n’élève pas l’âme à Dieu l’arrête dans la matière; nul ne peut rester indiférent à ces deux arts, car c’est dans leur lutte que se décide le sort de l’humanité. E. Cartier.
Leć głosie po rosie, gdzie kochanie moje
Gdzie moje radości, moje niepokoje, (Piosnka gminna).
Povertade poverina
Ma del cielo citadina
Nulla cosa, che é terrena
Tu non puoi disiderare B, Jacopone de Todi,
Coraz to jaśniéj w obłoków sieci,
Łódź coraz w dalsze błękity leci,
A ludzkie gwary, złości, bezwstydy,
Dnie przewarczałe wrogiej ohydy,
Gniją gdzieś w bagnach... Hej! ptactwa stada,
W imie Franciszka! ile was siada
Na gałęzistych dębach wybrzeży,
Niech się przyciszy, niech się uśmierzy,
Niech się nie waży swemi szczebioty,
Przerywać mojéj powieści złotéj
O świętym człeku, w którego szatę
Kryły się wasze ojce skrzydlate.
Pieśń moja będzie krótka, króciutka,
A nim do brzegu dopłynie łódka,
Nad którym wierzba zielona płacze
Już ją zapomną moi słuchacze.
∗ ∗ ∗
Dawno już temu, czas pędzi skoro,
Jak to niebieskie widać jezioro
I nad jeziorem, śród dębów cieni
Klasztorek cichy z białych kamieni,
Święty Franciszek na eremicie
Od dziecka ciche prowadził życie.
Na smutne czasy Boża prawica
Zwykle płonącą świecę rozświéca,
I swojém światłem ciemność rozprasza;
Owo cudowno dziecina nasza,
Naga na poły i cery płowéj
Jako ów niegdyś Zacharjaszowy,
Od maleńkości modli się w kątku,
Dziwo, skąd taka mądrość dzieciątku.
Pod Opatrzności Bożéj opieką
Dnie na modlitwach Świętemu cieką,
Dnie, lata całe; z białego łyka
Dobre okrycie dla pustelnika,
W drzewnéj plecionce jak zwykła mata
Okrywa nagość przed wichrem świata;
Ach! i przed ludźmi, bo w jakąż knieje
Człowiek nie zajdzie, wiatr nie zawieje?
I ten i owy w pustynie śpieszy,
A Święty co dnia mówi do rzeszy:
— Porzućcie próżne języków sprzeczki,
A z pokorniejcie jako owieczki,
Boście owieczki Chrystusa paszy
Miejscy, rycerze, panowie naszy.
I od dnia do dnia do siebie wabi
Z zutych z żelaza, z drogich jedwabi,
Coraz to jakaś duszę zachwyci,
Jako paciorki do jednéj nici.
I tak postarzał na służbie Bożéj,
Jako Baptysta w swojéj rogoży;
I pewnie byłby nie wyszedł z kniei,
Gdyby w koniecznéj życia kolei
W miarę zasiewu plon się nie mnożył,
Więc chatę stawił, — klasztor założył. —
W miejscu dalekiém od świata waśni,
Gdzie ciału świeżéj, a duszy jaśniéj,
Kędy nie dojdzie ludzka obłuda;
Przez święte ręce dzieją się cuda.
Jedno a drugie powtarza rzesza,
Jak chore leczy, umarłe wskrzesza;
Jak czasem w chwili od pracy wolnéj,
Rodzaj się k’niemu zlatuje polny,
Ptaki poleśne w radości błogiéj,
Skaczą na jego habit, na nogi;
A otwierając skrzydła i dzioby,
Cześć mu na różne czynią sposoby.
Toż spoglądając na starość świętą,
Zda się że rajską bramę zamkniętą
Po długich wiekach anioł odmyka,
I że nie starca, nie pustelnika,
Lecz gdy się jasna otworzy brama,
Widać pod drzewem Ojca Adama,
I mnogość ptaków, różnego zwierza,
Które mu Stwórca świata powierza.
∗ ∗ ∗
Szczęśliwy! o kim nikt się nie dowie,
Nikt o nim złego słowa nie powie
Ani przygany, ani pochwały,
Temu w spokoju przejdzie wiek cały.
Lecz o kim naród wiele rozgada,
Choćby najświętszy! biadaż mu biada!
Święty w pustynném schronieniu żyje,
Ale że łaski Bożéj nie kryje,
Rychło się o nim powieść rozszerzy;
I król to słyszy, słysząc nie wierzy,
A rad Świętego zobaczyć wielce,
Pośród zwierzyńca krzyknie na strzelce:
— Héj! wy łuczniki! sprowadźcież go tu,
Rychło waszego czekam powrotu.
— A tak łuczniki k’temu zwyczajni
Najlepsze konie zabiorą z stajni,
Psy też ze sobą wezmą myśliwskie
I wnet się w bory zapuszczą bliskie.
Lasyż to lasy, dzikie gęstwiny,
Najprzeróżniejszéj pełne zwierzyny;
Pomknęła sarna, pędzą za drugą,
I lecą borem długo, tak długo
Ażci nareszcie o słońca wschodzie
Ujrzą łaniątko przy cichéj wodzie.
Staw był szeroki, ocienion drzewy,
Po stronach rosły krzaczyste krzewy.
— Hop! hop! — nieboga spojrzy w tę stronę,
Widzi dwie paszcze zdala czerwone,
Przesadza kłody drzew co pogniły,
Skacze, ostatniéj dobywa siły;
A coraz głośniéj zgraja myśliwa
Na świeżych tropach gęściéj zagrywa.
Kiedy tak pędzi, ujrzy pod skałą
Za żywopłotem, kapliczkę małą,
I krzyż niewielki z dwóch okrąglaków
Z pomiędzy drobnych bieli się krzaków.
A pod tym krzyżem, na świeżéj łące
Staruszek modli się na koronce.
Zwykle o białéj zorzy porannéj,
Modlił się Święty do Maryi Panny;
I właśnie kończył ofiarowanie,
Gdy psów łajanie i rogów granie
I tentent koni zagrzmi pod bokiem,
Zagrzmi pod bokiem i jednym skokiem
Wpada łaniątko z bojaźni drżące,
I oczy zwraca nań błagające;
Zgina kolanka, do nóg mu pada,
I łepek wznosi, ledwo nie gada.
Tymczasem strzelce z psiarnią zziajaną,
Zdala świętego człeka przystaną;
Radzi o nowym obwieścić cudzie,
Patrzą się owi królewscy ludzie.
A zaś łaniątko, które ów głaszcze,
Spokojnie na psie spogląda paszcze,
Co wywiesiwszy po pas języki
Leżą na brzuchach jak rozbójniki.
O téj pogoni Święty już wiedział,
Bo mu na modłach Anioł powiedział:
Że przyjdą ludzie za tropem łani,
Tacy i tacy, i tak ubrani,
I w jakiéj myśli, w jakim zamiarze,
A nawet we śnie widział ich twarze;
Więc ich pozdrowi bardzo serdecznie,
I za opłotki prowadzi grzecznie.
Wchodzą, siadają owi posłowie,
Święty się pyta o króla zdrowie:
— O bardzo dobrze! także królowa,
I synek im się szczęśliwie chowa.
Pan to wspaniały, gdyby na chatki
Nie wkładał takie ciężkie podatki.
Gdyby..... toć z resztą i dobre książe;
Więc Święty sobie sypełek wiąże,
Nie przytakuje, nie podpowiada,
Nim się Anioła swego zabada.
Wreszcie westchnąwszy, twarz wypogodzi:
— Droga daleka, panowie młodzi,
Więc się posiłek przyda jak na to: —
I na szerokim głazie przed chatą
Kładzie po gruszce, po podpłomyku,
I miarkę wody i jabłeczniku.
A gdzie się ruszy, łaniątko za nim
Wielce go cieszy swojém bieganiem,
Na pracę idzie czy na spoczynek,
Jakby przy matce malutki synek. —
Kiedy przed jadłem, jako przystało,
Święty modlitwę odprawił małą,
I ręką Boże przeżegnał dary,
Aż tu się stała rzecz nie do wiary.
W śnieżnych odzieniach, w modrych przepaskach,
Z kądciś się wzięli młodzieńcy w blaskach;
Jeden w koszyku przyniósł dostatek
Jabłek pachnących i małgorzatek;
Drugi młodzieniec przyniósł im chleba
Przyniósł im chleba z samego nieba;
A trzeci miodu w suszu komórkach,
A czwarty, lecąc na srebrnych piórkach,
Gdzie który siedział dworski młodzieniec
Przed każdym złożył pleciony wieniec.
Niebieski bławat, nieśmiertelniki,
Polne ostróżki, dzikie gwoździki,
I zaśpiewali w nucie powolnéj:
— Jam lilja wodna i kwiatek polny! —
A dworscy widząc swemi oczyma,
Że takiéj służby i sam król nie ma,
Kiedy widokiem oczy napaśli,
I przeprosili że świętych naszli;
Z poselstwa swego złożą się trwożnie,
Bardzo uczciwie, bardzo pobożnie:
— Jako król widziéć Świętego żąda,
Jak niecierpliwie przyjścia wygląda.
A gdy skończyli poselstwo oba,
Więc się Świętemu bardzo spodoba,
I rzecze: — „Dobrze, co żąda sprawię
Niech tylko trzódkę pobłogosławię,
Boża to sprawa....
Poranne słońce
Poczęło wschodzić nad mgły stojące,
Kiedy mieszkańcy owi pustynni,
W pracy wytrwali, w sercu niewinni,
Istne chłopiątka, z téj, z owéj strony,
Na dzień ruszyli na smug zielony.
Ano tak Święty krzyż ręką kryśli,
Chwilkę się za nich pomodli w myśli;
A wziąwszy w rękę laskę wysoką,
Z gałką toczoną jak gdyby oko,
W którą nabity gwóźdź krzywy duży,
Do suchéj tykwy na wodę służy;
Bogu oddając trzodę ubogą,
Ruszył ku światu skalistą drogą.
Tymczasem króla ciekawość zdejma
Co się to znaczy że dworskich nie ma.
Siedzi za stołem, miód, wino pije,
Stalową ręką po stole bije,
Bije po stole aż srebro zlata,
We trzy warkocze brodę zaplata.
Na wieży strażnik przelękły srodze,
Stoi jak żóraw na jednéj nodze,
Stoi a patrzy, nie widać wcale;
Okręta płyną przez morskie fale,
Jako łabędzie płyną okręty,
Ale nie widać żeby szedł Święty.
Więc już na króla wystąpią poty,
O ziemię rzucił roztruhan złoty,
W oprawne okno pięścią uderzy,
Rękę podniesie i patrzy z wieży.
∗ ∗ ∗
Na górnym zamku cóż się to dzieje?
Sto wyrabianych chorągwi wieje,
Idą posłowie z cudzego kraju,
I niosą dary podług zwyczaju.
Jednemu sokół o szarém piórze,
Siedzi na dłoni w srebrnym kapturze.
Drugi prowadzi konia w ubraniu,
We strusich piórach, w jedwabném tkaniu;
Trzeci tarcz niesie jak obraz złoty,
A świat nie widział takiéj roboty.
Stają, czekają aż król zawoła,
A król się chmurzy u końca stoła;
Ale posłowie czekać nie mogą,
Każda godzina kosztuje drogo.
Przyszli kłaniając papier oddają,
Papier oddają, swego czekają;
A w tym papierze stały te słowa:
„Królu mój bracie, niech Cię Bóg chowa.
„Otoć posyłam konia w ubraniu,
„We strusich piórach, we złotem tkaniu,
„A tarcz szeroką jak obraz złoty,
„A świat nie widział takiéj roboty.
„I ulubieńca mego sokoła,
„Co na głos leci gdy ptasznik woła;
„A proszęć, gdy się podoba Tobie,
„Pomóż mi bracie w mojéj chorobie.
„Wiem, jako w Twojéj żyje krainie,
„Człek, co cudami wielkiemi słynie,
„Który u Boga zrobić to może
„Że wstanę zdrowy i rzucę łoże.
„Owóż cię proszę do mnie go przyśléj
„A jako prędzéj już sam obmyśléj.“
I podpisano od dziecka gorzéj:
Ludwik Francuzki, król z łaski Bożéj.
Był to król także swojego chowu;
Więc do strażnika posłano znowu,
Czy od pustyni Święty nie kroczy?
Sto bitych srebrnych jeśli go z oczy. —
Jakoż tą razą z za drzew co kwitną,
Od gór odzianych we mgłę błękitną,
Z wyrazem co się opisać nie da,
W podartym płaszczu szła święta bieda.
A tak król szczęsny, ot idzie — rzecze,
I srebrną zbroję na się nawlecze,
I z swą królową konno i dworno,
Jedzie przed ową postać pokorną.
A w bramach ludu jak nabił wszędy
Gromada tylko czeka, którędy.....
Dzieci z kwiatami w białych sukienkach
Z wielkanocnemi palmami w rękach,
W powietrzu nuta brzmi nieustanna:
— Temu co z Bogiem idzie, hosanna! —
Bardzo królowi to nie do smaku
Lecz nie okazał żadnego znaku,
Owszem, ujrzawszy Świętego w bramie,
Jednego z giermków uderzy w ramie,
I odda konia, sam pójdzie pieszo:
A dobrzy ludzie bardzo się cieszą. —
— Kochany ludu, Bóg Święty z Tobą,
Cóż się tak moją cieszysz osobą?
Czym cię jak Józef obdarzył zbożem?
Czym cię jak Mojżesz prowadził morzem?
Czemu całujesz sukni méj rogi?
Ja tak ubogi, jak ty ubogi. —
Widzisz, ot bosy, na nogach żyły,
I ręce w pracy się narobiły,
Zżółkła mi skóra przyschła do kości,
A żyję z pracy i z Opatrzności,
I z łaski nieba, z prawdy i cudu,
Tak jako i ty, biedny mój ludu! —
Kiedy tak mówi, aż ci pachole
Czepiając rączki po starca pole,
Jąkliwym głosem woła od ziemi:
— Święty Franciszku, błogosław-że mi!
Zatem staruszek powstrzyma kroki,
I na ten błękit wejrzy wysoki,
Tak przeniebieski, że jeszcze nieco
A już anioły w niebie zaświecą;
Potem na stronę, na tę, na owę,
Rozdziela znaki na każdą głowę.
Dopieroż w zamku widziéć co było,
Jak się to wszystko od złota lśniło;
One to hełmy, one pancerze
Które rycerstwo na siebie bierze;
Pazie królewscy, wzdłuż, przez pokoje
Trzymali w dzbanach słodkie napoje,
A przy królowéj sto panien w rzędzie,
Sto panien w rzędzie, bogactwo wszędzie;
Lecz co najbardziéj do dziwu wzrusza,
To na jéj czole brylant jak grusza. — ...............
Ale się Święty nie dziwi wcale,
Co mu tam perły, co mu korale;
Koral na głębi wielkiego morza,
Bardzo to piękna roślina Boża,
Jeszcze piękniejsza róża o zmroku,
Jeszcze piękniejszy blask w żywém oku.
Ale i koral rozkruszy burza,
Zwiędnie w jesieni sadowa róża;
I ludzkie oko, mało, pomału,
Straci przedziwny urok zapału.
Nic tu trwałego na naszym świecie,
Szybko przemija lato po lecie,
Wciąż krótsza radość; żałości sporsze,
Dni coraz suchsze i coraz gorsze. —
Szczęsny, kto siwą oparłszy głowę,
Spokojną z życiem wiedzie rozmowę,
Rany oblicza na polach boju,
Zaznane szczęścia, owoce znoju;
Ni się o przyszłość dzieci kłopocze,
Patrząc na woły w polu robocze,
Na ciche sady, na nizkie chaty,
Bezpieczne widzi kraju powiaty,
Szacunek obcych, miłość u siebie:
Takiego życia dalszy ciąg w Niebie.
Śliczna osoba królowa sama,
Jak owa Ewa, żona Adama;
Ciągle się Panu swojemu mili:
To się po jabłko królowi schyli,
To mu z uśmiechem poda na zwrocie,
Czarę napoju wykutą w złocie;
A co się zniży, co się obróci
Tysiąc promieni brylant rozrzuci.
Patrząc się na to Franciszek cichy,
Myślą wędruje pomiędzy Mnichy.
Aż król zagada: — No cóż, mój stary!
Kiedyż podanéj odmawiasz czary,
Chciejże jak wieści krążą wśród ludu
W naszych tu oczach dokazać cudu. —
∗ ∗ ∗
A Święty milczy, — głowa schylona
Między zawiędłe spada ramiona;
Ani się zgorszy poczciwa dusza,
Oczy przymyka, ustami rusza;
Na lada słowo mówić nie skory
Dogodnéj sobie ugląda pory.
∗ ∗ ∗
Aż w ciągu uczty, gdy coraz nowe
Znoszą a znoszą statki stołowe,
A coraz inne półmiski srebrne;
— Oj! królu, rzecze, czy to potrzebne
Na jedną ucztę tyle krwi przelać?
Tyle skowronków w polu nastrzelać,
Które Bóg stworzył sobie na chwałę?
Za co mu wdzięczne to ptastwo małe
Na wstyd rozumnéj ludzkiéj istocie,
Podzwania pieśnią w ustawnym locie.
Albo ryb owych po co tak wiele?
Wesoła ryba otwiera szkrzele,
Wije się wdzięcznie w jasnym potoku,
W jasnym potoku jak w modrém oku;
Bóg ci ją stworzył na nasz pożytek,
Lecz nie na psucie, lecz nie na zbytek.
Proszę Cię tedy, Wielmożny Panie,
Byś mi ustąpił choć jedno danie.
A jako prędko król go obdarzy,
Wstaje z przesłodką ciszą na twarzy,
Potém krzyż zrobi wierzchem półmiska.
Aż tu z półmiska ryba się ciska,
Żywym ogonem po stole miota,
Więc się gołąbka daléj trzepota,
Kogutki stają na srebrnym blacie
I pieją, jakby pod strzechą w chacie.
∗ ∗ ∗
Dopiero radość w koło się szerzy,
Król ucieszony w dłonie uderzy,
— Co chcesz, uczynię: — a Święty na to:
— Masz ty, wielmożny królu, za kratą
Ubogie więźnie okute w dyby,
Uwolnij ludzi, jako ja ryby.
— Zrób jeszcze jedno, a klnę się tobie,
Że jakom żywy, co zechcesz zrobię. —
Więc starzec sięgnie między puhary,
Kędy pieniędzy stało dwie miary,
A zaczerpnąwszy ważne dukaty,
Potrzęsie ręką na lite szaty.
Jako z kropidła woda wytryska,
Tak mu z pod palców krew się wyciska
Bujnemi deszczu leci strugami,
I zbroje plami, jedwabie plami. —
— Cud! cud! — i wszystko co tylko żyje,
Zgina kolana, w piersi się bije;
Dopiero Święty: — Słuchajcież, prawi,
Patrzący na was serce się krwawi,
Co wy robicie, trzodo bezbożna!
Krzywdzicie ludzi, a czy to można
Ostatni pieniądz wydzierać wdowie,
A czy to o tém Bóg się nie dowie?
Za lada sprawę w więzieniu głodzić,
I codzień w grzechu jak w sukni chodzić.
Więc się sumienie w królu obudzi,
Radby przepraszał zabitych ludzi,
Radby powrócił wydarte mienie;
Na twarz mu żywe wyjdą płomienie
I krew podchodzi pod same białka;
To znowu radby ukarał śmiałka,
Ale co spojrzy na brodę siwą,
Widzi Bóg, stoi niebiańskie dziwo.
Ta nędza króla milczéć przymusza
I po raz pierwszy stracha się dusza.
— Więźnie z ciemnego wywiodę lochu,
Lecz trudniéj z tymi co leżą w prochu.
Wreszcie, po długiéj ze sobą walce
Pochyli głowę, podniesie palce;
I rzecze: klnę się na cześć rycerza,
Że oddam biednym co do halerza;
Więźniom na zamku ucztę wyprawię,
Każdemu sukna dam po postawie,
I złoty łańcuch jeśli sławetny,
A zbroje srebrną jeśli szlachetny;
Na przebłaganie za wszystkie winy
Pociągnę boso do Palestyny. —
A Święty ręce wznosząc nad głową:
— Bogdajby prawdę miało twe słowo,
Bogdajbyś, królu, na przyszłość baczył,
A co wymówisz dotrzymać raczył.
Niech słowo króla nie zna przygany,
Jako brant szczery siedmkroć przelany.
Zatem nazajutrz już na okręty,
Z górnego zamku wychodził Święty
Z jednym braciszkiem, a tłum tak samo
Kupił się w mieście, kupił za bramą;
Jak na gwałt biegli starzy i młodzi,
I w głos płakali że już odchodzi.
Król był skruszony, łzawego lica,
Swojego przywiódł mu królewica,
I padł na ziemię z całą rodziną,
Żeby go starzec przeżegnał ino.
I błogosławił Święty jak trzeba
Naród i Króla słowami z Nieba,
Potem się w ręce oddawszy Boże
Ruszył do Francyi za wielkie morze. —
Płyną żeglarze: cicha pogoda,
Nad samo niebo niebiestsza woda,
Na skraju morza ogromne skały
Pod noc się mgłami pookrywały;
Miesiąc też wyszedł i żywą smugą.
Pod okręt drogę wyświecał długą.
Święty się modlił. Oj! czy wy wiecie
Co to wędrować po wielkim świecie?
Lepiej na małéj siedzieć zagrodzie,
Las mieć na wschodzie, las na zachodzie,
I wciąż na jedne patrzéć obrazy,
Na staw szeroki, na brzeżne głazy,
Gdzie ludzie wodę wiadrami biorą,
Bydło się poi i chusty piorą;
I gdzie za płotem wieśni koniarki,
W noc księżycową dmą we fujarki.
A jeszcze w burzę.
Na stronie wschodniéj
Choć się zdawało jak najpogodniéj,
Na samym krańcu niebieskiéj fali,
O jaką milę, i jeszcze daléj,
Zobaczył sternik siedząc przy sterze
Mały obłoczek jak wiotkie pierze,
Co się powoli wyniósł nad wały,
Jak kulka krągły, skupiony, biały.
Poczém wiatr morski zerwał się nagle,
Pękały liny, darły się żagle;
Pod chmurném niebem morze ze wnętrza,
W góry olbrzymie swe wody spiętrza,
A po gniewliwéj nieba zieleni
Coraz to kilka zcieknie promieni
Na rozszalałe morza głębiny,
Jak przetopione kropelki cyny. —
Więc się wściekłemi porwą uściski
Morze z chmurami, przelotne błyski
Świecą bez przerwy, jak przestrzeń długa;
Ani tak prędko źrenica mruga
Jak błysk po błysku niebo zapala,
Istnym się wrzątkiem przewraca fala.
Toż kiedy serca ogarnie trwoga:
— Ratuj nas Święty! — krzyknie załoga.
A Święty rzecze na głos do burzy:
— Przez miłość, burzo! nie szaléj dłużéj!
I wraz się fale morskie uciszą,
Jeszcze się tylko nieco kołyszą;
I widać niebo zdarte na szmaty,
Lecz już łagodniéj, pełne oświaty
Jak oko matki, kiedy po gniewie
Nad dzieckiem śmiać się czy płakać nie wie.
Po widnokręgu smudze słonecznéj,
Płynie gdzieś łódką rybak bezpieczny.
Owo i Francya, cel długiéj drogi!
Toż do wędrówki nawykłe nogi
Starzec pośpiesznie idący stawia,
Kijem się wspiera, modły odmawia.
Przechodzi liczne wioski i grody;
Naród poczciwy, wdzięcznéj urody,
Ale tak smutny jak żaden w świecie;
Kogo napotka, starca czy dziecię,
Lico wybladłe, oczy zapadłe,
Co śmielsze tylko na ucho szepnie
Rzeczy, od których krew w żyłach krzepnie.
Owdzie pień krwawy opłynion świeżo;
Indziéj rozgłośne jęki pod wieżą;
Po drogach więzień w żelaza brzęka,
Ciężka ludowi monarsza ręka.....
Nie raz na widok ludzkiéj żałości,
Żalem się wszystkie zatrzęsą kości.
Nad szubienicą kruk polny kracze,
Święty przystanie, spłacze się, spłacze
I ciągnie daléj — wreszcie, z za góry
Zobaczy wieże wybiegłe w chmury,
Kędy w posępną niebiosów głębię
Wzlatają orły, szare jastrzębie. —
— Ej! to tu będzie — jakoż niedługo
Zejdzie się w lesie z królewskim sługą.
Stary sokolnik z piórem u czoła,
Na krągłém berle trzymał sokoła,
Patrząc na ptaka co w leśnéj głuszy
Podlatał w górę jak na strzał z kuszy.
— Wracaj do zamku, wracaj niebawem,
Król ci zapewnie będzie łaskawym
Gdy mu opowiesz moje przybycie,
I już ptaszkowi podaruj życie.
Przez czarne bramy, ciemne przedsienie,
Kędy łby wilcze, rogi jelenie,
Dzikie zwierzęta przerozmaite,
Jastrzęby szare na drzwiach rozbite,
Przypominały myśliwską knieje;
Przez izby z których chłód ciągły wieje,
Gdzie okna, w ołów całe oprawne,
Pomalowali malarze sławne,
Tak, że przez złote Świętych figury,
Słońce świeciło jakby przez chmury,
I na podłogi, na rzeźbne słupy
Poroznaszało złote biskupy,
Twarze dziewicze i patryarsze
W kwiecianych szatach, młodsze to starsze.
Święty Franciszek, wezwawszy Boga
Do królewskiego zbliżał się proga;
Wreszcie w wysokiéj z modrzewia sali,
Otoczon pany w srebrze, we stali,
Król wynędzniały, z bojaźni drżący,
Zwrócił na starca wzrok błagający.
Gdy stanął przed nim pobielon wiekiem,
Nie jak przed królem, lecz przed człowiekiem
Który ostatnią czuję godzinę,
I wielką bojaźń za wielką winę;
Spojrzał błagalnie na sługę Pana,
Poczem mu jęły giąć się kolana,
Aż podtrzymany lekko pod pachy
Przez męży jasnych od srebrnéj blachy,
— Zdrowia! zawoła, powróć mi zdrowie!
Ale Franciszek Święty odpowie:
— Iżalim Bogiem? o Miłościwy!
Weź życie Boże a będziesz żywy.
Biedny zakonnik, cóż Ci dać mogę?
Miłość serdeczną, ludzką przestrogę,
Jeźli żyć poczniesz prawie a godnie
Bóg ci przebaczy rozliczne zbrodnie.
Wstań, możny królu, tak wielka chwała
Samemu tylko Bogu przystała.
Na takie szczere, serdeczne słowo,
Król się uśmiechnął, potrząsnął głową.
Królewskie ucho prawda obraża,
Dobrych nie słucha, złych nie poważa;
Stał długo, patrzał, w mieszczańskiéj szubie.
— Poczekaj mnichu, już ja cię zgubię,
Jeśli mi tylko próba się uda,
Porobię z tobą prawdziwe cuda. —
Więc naprzód salę wskaże mu złotą,
Po któréj ścianach rzeźby się plotą.
Esy, floresy przerozmaite,
W dębowém drzewie dłutem wybite.
Tam liszka w gęstą przysiadła skrytkę,
Tu z krzewia widać wiewiórczą kitkę,
Indziéj paw’ złoty na drzewko włazi,
A wszystko lśni się aż oczy razi.
Takiemiż cudy pokryte sprzęty,
Aż się z podziwu przeżegnał Święty.
A kiedy przytem służba przydana
W zbroje zakuta, w pióra ubrana,
Jacyś paziowie z bronią przy pasie,
Z pióry strusiemi, w drogim atłasie,
Drabów a strzelców przed nim się zbierze;
Święty szatańskie poznał więcierze.
Spojrzał, odmówił rzecz przeciw czarom,
I owym ludziom, jak zwodnym marom,
Taką odpowiedź odnieść poleci:
— Bogactwo świata krótko się świeci,
I dłużéj biedy niźli wystawy;
Niechże z piór złotych szczycą się pawy
Świetne rozwodząc pióra po kwiatach,
Cnota nie w szatach ani w komnatach.
Mam ci ja wszystko co mi potrzeba:
Sakwę na suche okrawki chleba,
Krupkę drewnianą z lipy wybraną,
Na całe życie jedno okrycie;
Na kroplę wody tykwę pękatą,
Lada gdzie prześpię zima czy lato.
Czasem jak drzewo szron mnie opruszy,
Nic to nie szkodzi zbawieniu duszy.
Po łzach za grzechy, słowach podzięki,
Kamień pod głowę, o! jakże miękki!
Po co mi złota, gdy cichą nocą
Miesiąc a gwiazdy piękniéj się złocą.
Po co te z drzewa robione dziwy,
Kiedy piękniejszy skowronek żywy;
Jeleń mosiężny ucieszy oczy,
Jeśli piękniejszy niechże wyskoczy.
Boże łaskawy!
I daléj prawi:
Owo rycerze gdyście łaskawi,
Tedy mi chatę uproście oną,
Która pod olchą stoi zieloną,
Opustoszałą chatę strażnika;
Nikt jéj nie strzeże, nikt nie zamyka,
A dobra, cicha, w leśnéj ustroni,
Człowiek się prześpi i zwierz się schroni
Od wielkiéj biedy. —
Po odpowiedzi
Król w złotém krześle w zamysłach siedzi,
Czapkę nasunął, wyciągnął nogi:
— Wbiłże mi sęka ten dziad ubogi.
I wciąż do siebie powtarza z cicha:
— Rzeczono w Piśmie, pierwszy grzech pycha,
Drugi łakomstwo. —
A miał zdobyczną,
Najświętszą Pannę srebrną, prześliczną,
Jasną jak z nieba, z przecudną twarzą,
A stała w skarbcu pod wielką strażą.
Więc układając sposoby w głowie:
— Już go też na to rzecze ułowię.
Wszak pożądańszéj przynęty nie ma
W oczach niewiasty, w oczach pielgrzyma,
Jak pozłociste świętych osoby;
Zobaczym jeśli wyjdzie z téj próby.
I wnet świsnąwszy w piszczałkę srebrną
Na nieodstępną gawiedź służebną,
Posąg im z onéj wyda skarbnicy
Matki Przeczystéj, Boga-Rodzicy,
I do pustelni leśnéj wyprawi,
Posłuszna służba wiernie się stawi;
Na noszach cenną krytych makatą
Owo i posąg świeci przed chatą,
A jeden w hełmie z ptakiem na czole
Głośno otrąbią królewską wolę.
Ale Franciszek, znając zamiary
Do czego mierzy monarcha stary,
Snycerską pracę wielce pochwali,
I prosi ludzi żeby oddali;
Że ma obrazek bez szkła, bez ramy,
Przytwierdzon w górze dwiema ćwieczkami,
Który przed laty w ubiegłych czasach,
Raz na odpuście kupił na tassach.
Prosty obrazek Maryi z koroną,
Pomalowany żółto, czerwono,
I z rzędem liter który wyraża:
Że wysłuchana prośba nędzarza.
Na cóż mu więcéj?..
Z pod brwi obfitéj,
Słaby wzrok starca jak mchem pokryty;
Radziéj lubuje w drzew gęstych cieni,
Rozgałęzionych dębów zieleni,
Jak w blasku słońca, którego strzały
Szerokie wody pooświecały.
Czasem po całych dniach nie otworzy
Powiek zawartych, na ten świat Boży. —
Po takich słowach, po odpowiedzi,
Król w wielkiém krześle w zamysłach siedzi.
— Pieniądz ma dziwną nad ludźmi siłę,
Złoto.... a złoto komuż nie miłe?....
Więc jeszcze pieniądz niech swoje czyni.
To pomyślawszy pójdzie do skrzyni
Od któréj klucze naszał przy boku;
Klucze od skarbu, sztylet na pasku,
Łańcuch, na którym święty w obrazku
Ledwie dojrzany z perłowych ramek,
I psałterz spięty na srebrny zamek;
Poszedł, drżącemi dłońmi otwiéra,
Brzęka, to słucha, to znów nabiéra.
Nabrał, zawiązał, wieko zatrzasnął,
Wyjrzał za okno — zamek już zasnął,
Tylko wartowni przechodzą ganki,
I zbroje świecą pomiędzy blanki.
Spieszy król stary do drzwi Franciszka,
A ptak spłoszony, odpadła szyszka,
Włosy mu wznosi twardémi druty;
Dobywa często sztylet okuty,
Na strony baczne posyła wzroki,
I daléj idzie prędszémi kroki.
Niebo spokojne na podorywce,
Oj! biedni, biedni świata szczęśliwce,
Co wam do Nieba?
I daléj kroczy:
Owóż i chata, przeciéra oczy,
Bo mu się zdało, że po nad mnichem
Stał cień perłowy z złotym kielichem
I gwiazdą w górze. —
Ej! to się zdało!
Znać miesiąc głowę posrebrzył białą
Dziwnego starca, który w téj dobie
Srogą pokutę zadawał sobie.
Ściągając pasek aż między żebra,
A bijąc głową jak bryłą srebra
O kamień chłodny.
Za cudze winy
Ciało padało od dyscypliny,
Aż strach przejmował, a słowa przytem
Zdały się z żywym spierać błękitem
O czyjąś duszę,
— Ojcze litości!
Nie racz spoglądać na nasze złości,
Ani na grzeszne nasze rodzice. —
A krew bluzgała na włosiennice.
Wąż pokuszenia wszędy się wślizga,
Piekielnym jadem na dusze bryzga,
Nad królów trony, z pod baldachimu
Zieje kłębami czarnego dymu.
Obniża ślizgą, zdradliwą paszczę,
Suwa się po nich, wrzekomo głaszcze,
A schlebia próżnéj dumie człowieka,
Że aż się Pana swego wyrzeka.
O Królu świata! na jasném niebie,
Co tak w wielkości ukryłeś siebie,
A kiedyś zstąpił zmyć nasze grzechy,
To w najuboższéj ukryciu strzechy,
Żeby nad wszystko podnieść pokorne;
Spojrzyj, o Panie! na rady zborne,
Na pany świeckie, duchowne pany,
Na wszystkie wężem związane stany,
A niech Twój anioł wzrok im przemyje;
I znów upada, i znów się bije. —
Więc gdy król w progi wstępował mnicha,
Uczuł, że dłoń go jakaś odpycha
Chociaż nie było żywéj istoty;
Tylko po ścianie snuł się cień złoty
Z miejsca na miejsce.
Tak raz i drugi,
Aż Święty pacierz zakończył długi,
Powstał, i wodą z prostego dzbana
Co w kącie chaty stała źródlana,
Spieczone usta nieco opłukał,
Kaptur narzucił — wtém król zapukał,
I za próg chaty ciała połową,
Nieśmiałą nogą, ciekawą głową
Wsunął się lekko, pochylił czoła,
Ubogą chatę przejrzał do koła
Ażali z obcych nie ma nikogo.
Jedyne zielsko między podłogą
Wyrosło sobie nie przeszkodzone,
Porozwijało pręty zielone,
I daléj wije — więc grzyby ścienne,
A zresztą wszystko umarłe, senne.
Święty pod oknem odzian kapturem,
Zdał się nie człekiem, ale marmurem.
Wtém król zagada. — Witamy radzi,
Kogóż tak późno Bóg nam prowadzi?
— He, to my grzeszni, lecz w dobréj sprawie
Chciejcie nas tylko słuchać łaskawie.
Oto świadomi jakoście dbały
O rozszerzenie Chrystusa chwały,
Równie gorliwi o świętą wiarę,
Przynosim z sobą małą ofiarę. —
I wydobędzie z pod krótkiéj szuby,
Worek z pieniędzmi, ładowny, gruby.
— Zachowaj skrycie skąd się to wzięło,
Boć to na kościół, na Boskie dzieło,
A lepiéj z tego nierobić pychy;
Proś tylko Boga za nasze grzechy.
A za nic ważąc ziemskie bogactwo,
Dorzucęć jeszcze jakie opactwo.
Ale Franciszek rzecze z pokorą:
— Oddaj ubogim niech swe odbiorą.
Ma swoich Stwórca kościołów dosyć,
By z cudzéj krzywdy domy Mu wznosić.
Za krzywdy ludzkie, królu a panie!
Choćby jak nie wiem kościół nie stanie;
Krew bo niewinna o pomstę woła,
Ani jéj zgłuszą dzwony kościoła,
Ani złagodzą wdzięczne organy:
Jęk pójdzie mimo niepowstrzymany,
Choćby moc waszych mężów chwalebnych
Dzień i noc grała na trąbach srebrnych.....
Przeto raz jeszcze z czartem pospołu
Kusił go rybą ze swego stołu,
Aż zwyciężony wreszcie prostotą,
Raz pierwszy w życiu zszedłszy się z cnotą,
Zmiękł i zpokorniał przed biednym mnichem;
Ów król potężny tak stał się cichym,
Że nic nie począł bez jego rady,
Łowy zacichły, znikły biesiady;
I dwór królewski jako był dworem,
Na raz się głuchym zrobił klasztorem.
Król się zamyślał przez całe doby,
Nie chciał widywać żadnéj osoby;
Przed obrazami świętémi stawał,
Jakby litości wzywać się zdawał.
To udręczony duszy widziadłem,
Słuchał coś, słuchał z licem wybladłém;
A ile razy krzyk małych dzieci
Bywało, uszu króla doleci,
Zrywa się z miejsca, bez związku gada
I w najtajniejszym kącie przysiada.
Tak było długo że król się smucił,
Aż raz naprawdę we łzach się rzucił
I zaręczoną zaczął pokutę;
Odprawił swoje rycerze sute,
Odprawił druha, starego kata
Co tyle ludzi zgładził ze świata;
Wreszcie na biednéj mnicha pościeli,
Skonał przykładnie w ubogiéj celi. —
Po śmierci jego w niedługim czasie,
Raz po zamkowym chodząc tarasie,
Dzieci królewskie, rycerze, damy,
W cieniach ogrodu między dębami,
Na letnim zmierzchu, ujrzą klęczącą
Postać staruszka od światła lśniącą.
Przeto się cały orszak zatrzyma
Czyli jakiego złudzenia nie ma,
Lecz najwyraźniéj z starca habitu
Wychodzą blaski jak gdyby świtu.
Ręce wzniesione, głowa i broda
Jak kiedy się kto na wolę poda;
Cały w pacierzu, cały na niebie,
Jakby za życia wyszedł ze siebie. —
A kiedy na raz orszak spostrzegnie
Że Święty klęczy a w górę biegnie,
I wciąż na drzewa spokojne liście
Blaski od niego biją srebrzyście;
Pochylą głowy, zegną kolana,
I poczczą sługę Wielkiego Pana.
Klęczą, i słyszą jakby rozmowę:
— Miłość i łaska na twoją głowę!
I znowu słyszą: — Nie dla mnie, Panie,
Nawróconemu niechaj się stanie.
Każdemu który do Ciebie wróci
Niech anioł z duszy ciemności zrzuci,
I serce wiary odświeży zdrojem,
Jako jelenia chłodnym napojem,
U stoku życia. —
Więc pełni cześci,
Po całym kraju roznieśli wieści,
I była wielka radość śród ludu
I dziękowanie za łaskę cudu,
I za Świętego, co rychło potem
Z swym się doczesnym rozstał żywotem,
I przy którego śmiertelnéj głowie
Zeszli się Pańscy Apostołowie;
Jan Chrzciciel z krzyżem związanym wstęgą,
Paweł Apostoł z mieczem i księgą,
Marek i Łukasz Ewangeliści,
Krysztofor z drzewem wiszących liści.
W Chrystusa latach każdy był Święty
Mimo powagi brody zwiniętéj,
Oczów wmyślonych w wieczność bezbrzeżną
I białość włosów przedziwnie śnieżną.
Nad niemi w górze, powyżéj łoża,
Stał Jezus Chrystus i Matka Boża,
Jakby czekając, rychło już z łona
Wybiegnie dusza błogosławiona,
Rozpowinięta z swego powicia,
Równie dziecinna jak i za życia.
∗ ∗ ∗
I tak to wszystko sztukmistrz chrześciański
Ku dobru ludzi i chwale Pańskiéj,
Nie czyniąc z pracy zaszczytu sobie,
Wykuł foremnie na jego grobie;
Dodawszy wedle zwyczaju sztuki,
Czego nie było, słupki i łuki,
Jak sznurki złote w dwójkę skręcane,
Co miał wyrobić zwyczajną ścianę.
Czego mu przecie za złe nie biorą,
Bo grób wykonał z wielką pokorą,
A jeśli dodał jakiéj ozdoby,
Toć i nie wadzi kwiatek na groby.
A z pieśni mojéj nauka światu,
Że kto pomoże błędnemu bratu,
Zabłąkanemu w świata manowce;
Zawsze też same sosny żywiczne,
Zawsze te same wody kryniczne,
Łąki i rosa, przeróżne kwiatki,
Zaranek cichy i błękit gładki.
Skowronek lecąc w toń lazurową,
Wisi w powietrzu nad moją głową;
Kiedy się w sobie bracia uciszę,
To wszystko widzę i wszystko słyszę.
I tak się z serca wydziera śpiewka,
Jak mazowiecka do tańca dziewka,
Strojna w bursztyny, w korale, maki,
I złote piżmo, modre modraki.
Jasna jak zorza, świeża jak woda,
Przy brzęku skrzypic wywija młoda,
Ani się pyta czy to tak ładnie;
Toć przecie komuś do serca wpadnie.
To mi tak czasem coś w ucho gada,
Niby dziewczyna ze złotą cywką;
Spojrzę się — mignie twarzyczka blada,
Chwytam w powietrzu jasne przędziwko.
I snuję z niego tęczę na chmurze,
I snuję z niego stokrotki, dzwonki,
Żółte dziewanny i polne róże,
I wstęgi wody przez wonne łąki.
I na raz wioska błyśnie kochana,
Na pocieszenie, dana, oj dana!
Chałupy drzemią, chylą się sosny,
A w duszy mojéj tak pełno wiosny,
Takim szczęśliwy! lecz szczęścia promień
Nie długo świeci, znikają blaski,
I noc i wicher i straszny płomień,
I od płomienia straszniejsze wrzaski,
I niema spada łza w spaleniska
Bo serce pęka.....
Stróżu Aniele!
Zawodzącemu mnie na popiele,
Przybądź, i z duszy méj ścieraj plamy
Błękitem wiary, nadziei łzami.
Tak ja tam zawsze do was przychodzę,
W śnie czy na jawie, ja ku was w drodze.
Łódką flisowską, czy też z lirenką
I z krzywym kijem ciągnę z daleka;
Czy też kto wyjdzie, czy też kto czeka,
Czy kto powita przyjazną ręką? —
Na pięknéj łące grają derkacze,
Z pod nóg mi rwią się pliszki i lelki,
Nikt mnie nie wita! w sercu żal wielki,
Nie dość na jawie, jeszcze w śnie płacze,
I ręką wiodąc ku zachodowi
Śpiewam żałośnie: bywajcie zdrowi!
Bywajcie zdrowi! myśl moja z wami!
Ona tam górą ciągnie z gwiazdami,
Albo się miesza w bocianie stada,
I białoskrzydła na ziemię spada.
Ona tam stoi nad wód krynicą,
Albo się wiesza na krzyżach drożnych,
Ona się modli z polską dziewicą,
I unosi się w hymnach pobożnych.
Choć wy na moje serce żelazem,
Choć zimnym lodem, ja z wami razem.
Powietrze ciche jak zasiał makiem,
Zarumienione poranną zorzą,
Takbym rad wzleciał w powietrze ptakiem,
W ten szklanny przestwór, w tę piękność Bożą!
Och! jakiś anioł na świat się zniża,
Bo czuję lekkość Chrystusa krzyża,
I bliską radość, i pieśń żałosna
Topnieje łzami — wiosna, och wiosna!
Precz marne skargi! — O bracia moi!
Przyjmijcie w serce tę piosnkę lichą,
Ona uboga przed chatą stoi,
Jeżeli płacze — to płacze cicho.
Siostry i bracia, otwórzcie oto,
Pustka — zacichnij piosnko sieroto. —
Gdzie mi się wiodło na lirze pastuszéj,
Kędy z niczego miałem radość wielką,
Z przędzy wysnutéj na pociechę duszy.
Dziwna to sprawa czemu w śród niedoli,
Człowiek nie czuje że go serce boli,
Jeżeli kocha i jeżeli wierzy;
Wiedząc że wszystko od Boga zależy
I od natchnienia jakie w serce poda,
Płynie przez życie spokojnie jak woda.
A jeśli czasem na piasków mieliźnie
Po wierzchu rzeki chmura się prześliźnie,
I barwy niebios na chwilę posarzy,
Z cichą pokorą przyjmie co Bóg zdarzy.
Bo i cóż robić gdy tak Bóg przeznaczy
Że żadną miarą nie można inaczéj?
Pracować szczerze i żywić nadzieje,
Że przecie ziarno nie próżno się sieje,
I że da Pan Bóg po biedzie latosiéj
Polska pszenica pięknie się wykłosi.
Że gdy przeminie dopuszczenia zima
żadna moc polnéj runi nie powstrzyma.
Ale siać trzeba kmieciu, ty Adamie,
Bo nie na próżno Pan Bóg dał ci ramie,
I nie na darmo różne dzieli dary,
W miarę zasługi i w miarę ofiary.
Przy tém okienku, za którém się słania
Płacząca wierzba, drzewo pożegnania,
Jakież to myśli snuły się o wierze,
Złote w poczęciu, szare na papierze!
Bo gdzież to można sposoby ludzkiemi
Oddać po ziemsku, to, co nie ze ziemi.
A tu w ogrodzie, pod starą jabłonią
Gdzie kwiaty pachnią i pszczoły się gonią,
Czegom nie marzył za szczęsnym powrotem,
O dużym dzbanie i o miodzie złotym;
O dobrych kmieciach i szlachcie poczciwéj,
Także o pewnéj Hannie urodziwéj,
Która szczęśliwa, jak to każda młoda,
Lirence mojéj chętne ucho poda,
I do napoju co serce pociesza,
Jeszcze i uśmiech życzliwy domiesza.
Bywaj mi zdrowe spokojne ustronie!
Szerokim światem znowu wiatr pogonię,
To com ukochał za chwilę porzucę,
Zaczętéj nawet pieśni nie donucę.
Nutę serdeczną przerwałem w pół-brzęku,
Lira kochanka wypadła mi z ręku,
A szemrząc w duszy niedograne słówko,
Patrzy się na mnie z żałośną wymówką.
Zostań, lirenko moja ty pieściwa!
Poranny wietrzyk niech na tobie grywa,
Poranny wietrzyk ojczystéj dąbrowy,
I ten szumiący długi liść wierzbowy,
Którym znajome wszystkie moje troski,
Miłość Ojczyzny, tęsknota do wioski,
I spokój, spokój, który miłość wlewa;
Zostań lirenko pod opieką drzewa,
A ja po czasie powrócę do ciebie,
By znowu śpiéwać o Polsce i niebie.
W niedzielę z rana drobny deszcz pada, drobny deszcz pada,
Do swojéj miłéj miły powiada, miły powiada:
„Héj ty dziewczyno! pójdziesz ty ze mną, pójdziesz ty ze mną?
Czy w dzionek biały, czy w nockę ciemną, czy w nockę ciemną;
Czy bitym traktem, czy dróżką boczną, czy dróżką boczną,
Gdy na mnie ludzie nastawać poczną, nastawać poczną.”
„Jakżeż ja pójdę z tobą we mroku, z tobą we mroku,
Jest tam głęboka woda w potoku, woda w potoku.
Uważaj miły na młodość moję, na młodość moję
Że ja po nocy wody się boję, wody się boję.
Jakżeż ja pójdę w ten dzionek biały, w ten dzionek biały,
Żeby mnie dróżki pokazywały, pokazywały.
A jak na rżysku, to się zarzyna, to się zarzyna,
Cóż ja poradzę jedna dziewczyna, jedna dziewczyna.”
„Oj pewno! pewno! masz ty swą wolę, masz ty swą wolę,
Po co zapraszać na tę niedolę, na tę niedolę,
Na te kołacze co są kamienie, co są kamienie
I na te miody co są strumienie, co są strumienie;
Między drużynę, zieloną trzcinę, zieloną trzcinę,
I złote rybki co na dnie płyną, co na dnie płyną,
Zostań dziewczyno, zostań dziewczyno, zostań dziewczyno!
Miły Janek, dobra dusza
Jeno sobie nóżką rusza.
Po chałupie okiem wodzi
A smyczek mu już sam chodzi.
Czasem to się tak zaduma
Aż go łokciem trąci kuma,
Co u niego we zwyczaju
Gdy wędruje po swym kraju
Za nutami, jedna druga,
Ta króciuchna, a ta długa.
Lecą głosy do pamięci
Ode żniwa, sianożęci,
Grajże grajku będziesz w niebie
A basista koło ciebie.
Lecą, lecą nieproszone,
Na ten smyczek, na tę stronę
Zabłąkane nuty chwyta;
Ta do tańca wyśmienita,
A ta znowu do roboty,
A ta trzecia na kłopoty,
Grajże grajku będziesz w niebie
A basista koło ciebie! —
Szumno, tłumno i wesoło,
Aby daléj, aby w koło,
Za drugiémi, za gromadą
Maciéj sąsiad ze sąsiadą,
A za nimi skocznym tanem
Sunie Wojtek z dużym dzbanem.
Za płotami, jako mogą
Dzieci sobie swoją drogą.
Grajże grajku będziesz w niebie
A basista koło ciebie!
W okólniku skaczą źrzebce,
Dziecko śmieje się w kolebce,
Kędy spojrzeć radość wszędy;
Dziwuje się kogut z grzędy
I na drągu, na wysokim,
Przygląda się jedném okiem.
Stara wierzba głową chwieje,
Nie wiedząca co się dzieje;
Wyskakują płowe wzgórza,
Tylko gwiazda oczy zmruża,
Wszyscy skaczą jak najęci;
Aż tak sobie mówią święci:
Grajże grajku będziesz w niebie
A basista koło ciebie! —
Zmarnowane bieda z nędzą,
Jak szalone ze wsi pędzą;
Po lipowym starym moście
Na wesele jadą goście.
Jedzie matka dobra wola
Aż się złocą od niéj pola,
Suknia na niéj jak na pani
Złotem tkana, przerabiana,
Na przyjęcie siostra cnota
Otworzyła stare wrota;
Pokłoniły się jéj pługi,
Stary żóraw tak jak długi,
Potem z izby buchła para,
Zaśmiała się szczęsna wiara;
Bywaj z nami, wieśniakami,
Stara matko bywaj z nami.
A któż w świecie was ugości,
Jeśli nie my ludzie prości. —
Teraz grajku, miły Janku,
Mokre piwo w starym dzbanku.
Zagrajże nam tego co to.....
Co to wiecie..... a z ochotą,
Tak okrutnie, żeby cała
Nasza Polska usłyszała,
Tak już przez moc wszelką siłą!
Żeby raz już dobrze było.....
Od Warszawy do Krakowa
Już nam się złe nie uchowa.
Od Krakowa do Górali,
Od Górali jeszcze daléj.....
Grajże grajku, bo daremno,
A ty Baśko kręć się ze mną;
Jak się Mazur puści szczerze,
Niech się świat za głowę bierze;
Jak się Mazur rozochoci,
Co na drodze to wygrzmoci.
Zagrajże mi grajku, proszę,
Wysypię ci w skrzynkę grosze.
Więc i dziewczę, szczere licho,
Podśpiewuje jeszcze cicho:
Grajże grajku będziesz w niebie
A basista koło ciebie!
Biały ranek gwiazdy gasi,
Pospali się ludzie nasi.
Po weselu cicho wszędy,
Tylko kogut zfrunął z grzędy,
I na śpiących snem głębokim
Ogląda się jedném okiem. —
Z rana od zmroku, jak zajrzeć okiem,
Wóz się przetacza polem szerokiém,
A za nim ludzie z wzgórza do wzgórza;
Zwiezionych trupów już góra duża,
A jeszcze nie ma ani połowy
Z porozrzucanych po bitwie dniowéj.
Jaskrawe słońce spokojnie schodzi,
Przy jedynaku matka zawodzi,
Daremnie dźwiga zewłok pod ramie,
Głowa wciąż spada, ciało się łamie,
Oko w kół stoi, wiatr włosy wzrusza,
Hej! poszła sobie duszyczka dusza. —
Synu mój, Synu! jedyne dziecię,
To ja już sama będę na świecie?
Nikt mi ubogiéj pomocy nie da?
O moje dziecko, biedaż mnie bieda!
Świat mi już cały jedną kośnicą!
I wciąż ociera krzepnące lico.
A słońce patrzy na oczy młode,
Na oczy zimne, jakby na wodę.
Synu, mój Synu! kochana twoja
Leci od wioski hoża dziewoja,
Zbożem na przełaj, ścieżką deptaną:
O mój kwiateczku! zwiądłżeś mi rano. —
Synu mój, Synu! gdy przyjdą wrogi
Już się nie porwiesz na równe nogi,
Rdza ci czerwona bronie pordzewi,
Perz się z łopuchą w polu rozkrzewi,
Trawą do stajni zarośnie ścieżka,
W twojéj świetlicy obcy zamieszka.....
Dałabyś pokój matko rodzona,
Widzisz jak ciecze kropla czerwona
Jedna za drugą z zmarłego boku;
Widzisz jak woda wstawa na oku.
Przyjrzyj się matko! mateczko luba!
Jak mu łza spada by perła gruba!
Miłość synowska do saméj śmierci,
Miłość mężowska trumnę przewierci,
A poojczysta w niebie zasmuca. —
Hej! tam na polu stała cerkiewka, Przy niéj dzwonnica nowa,
Wyjdźże dziewczyno, wyjdź czarno-brewka, Nim miesiąc w las się schowa.
Wyjdźże dziewczyno przed słońca wschodem O najranniejszéj zorzy,
Porwie się dziewczę zbudzone chłodem Na ścieżaj drzwi otworzy.
Zorza już weszła szeroko, długo, Pooświecała góry,
Patrzę na jedną, patrzę na drugą, Dziwić się nie wiem któréj.
Czy téj na niebie, całéj we złocie Co rzuca wciąż oświatę,
Czy téj na polu, mojéj sierocie, Patrzę na tę — to na tę.
Jasna zorzeńka, boża służeńka Niech sobie świeci Bogu,
A mnie niech kocha moja dzieweńka Ot tak, jak stoi w progu. —
Biedni my ludzie! alboż my co wiemy,
Niby się sami rządzim, a nie sami,
Opatrzna ręka wciąż obraca nami,
I ruszać musim, chcemy czy nie chcemy.
Kto nie ma woli, a sercem nie grzeszy,
Temu sierocie Pan z pomocą śpieszy.
I czasem tylko w pół jasném widzeniu
Coś o Aniele Stróżu swym się dowie;
Biedny my ludzie! prawda w naszéj głowie
Ledwie, przeledwie znana po imieniu.
Ten się zapędza za rzeczą znikomą,
Za szczęściem ziemskiém, za tą wiotką słomą,
Lecz w głębi duszy mało sobie waży
To swoje szczęście, i w skrytości wzdycha,
Przetoż mu Stwórca tak zagospodarzy,
Że mu zostanie boleść tylko cicha,
Z któréj odwianiem z po za łez wilgoci
Zobaczy uśmiech przedwiecznéj dobroci.
Innemu inne, tak ów co przeziera
Skrytości serca, każdemu wymierzy,
Szczęsny kto w Boską Opatrzność tak wierzy!
W tę rękę co się nad światem otwiéra,
I chléb i ziarno sieje ile trzeba.
Moja na ziemi spustoszona gleba,
Z marzeń się co raz więcej duch wyzuwa,
Dusza skrwawiona nad ciało wybiega
W przeszłe zagląda, przyszłe dni przeczuwa,
I dąży cicho do swojego brzega. —
Już jéj nie tęschno nawet za krainą
Gdzie żyją pieśnią i za pieśnią giną;
Już jéj nie tęschno na świecie za niczém
We łzy rozlanéj przed prawdy obliczem.
Już jéj nie tęschno na wylot przebitéj;
Zostały chłodne przewiewne błękity.
Gwiazd miliony przez serce przepływa,
Złotych widziadeł niezrównane twarze,
Umierająca w wieczności odżywa
I w głębi serca słucha co Bóg każe. —
Porosłéj zielem, jak to wiadomo
Że ptastwo ziarno roznosi w dziobie,
Gdzie zerwie, w polu albo przy żłobie,
I w lecie ziarno owe rozsiewa,
Gdzie odpoczywa i gdzie spożywa;
Tak że na lato z omszonéj chaty
Na raz wychodzą kłoski i kwiaty,
I na poszyciu jakoś się tworzy
Zielona grzęda, ogródek boży.
Owóż w chałupie, co się pokryła
Kłosem i zielem jakby mogiła,
W boru, bo Mazur wyżyć, nie może
Tylko na piasku i tylko w borze;
W izbie wilgotnéj, dymem zawianéj,
Gdzie nawet słońce szparą od ściany
Nie zaglądało, choć wybierz oczy,
W takiéj zadymie i w takiéj mroczy,
Mieszkał oddawna z dziećmi małemi
Gospodarz co miał kawałek ziemi.
Żonisko jego, pracowne, chętne,
Posprzedawało szmaty odświętne
Na garstkę zboża, na krupkę soli:
Nim nowe żyto zejdzie na roli.
Niech Bóg zachowa od biedy kmiecéj,
Jak raz najgorzéj wlezie na plecy,
Żebyś jak nie wiem, nic nie pomaga,
Jedno przejedno, czy klnie czy błaga;
Bieda się trzyma, nic nie uważa,
Chociaż się człowiek jak żrzebie tarza.
Żeby choć słońca kilka promieni
Złotém pasemkiem przemkło po sieni!
Żeby się w izbie choć zakręciło,
Zarazby sercu inaczéj było,
Ale cóż pocznie, lato czy zima
W chałupie ognia nie ma i nie ma! —
Próżno co rano, kiedy przez gaje
Z zielonéj sieci słońce powstaje,
Niespracowana kmieca kobiéta
Do swego sita słoneczko chwyta,
Żeby też blasku przynieść dla dzieci;
Co weźmie w sito to jéj wyleci.
Pokąd nie wejdzie pomiędzy drzewa
Słońca ma pełno, aż się przelewa,
Na ziemię spada nici srebrnemi,
Na ziołach błyszczy perły drobnemi;
Ale jak tylko przez próg przechodzi,
Ćma ją ogarnia, zimno ją chłodzi,
Na stare lata piec też gliniany
Świeci się z kąta jak pozłacany.
Dzieci w kołyskach od téj jasności
Śmieja się, cieszą, z wielkiéj radości.
Motyle modre i popielate
Z powietrza lecą w otwartą chatę.
Brzozy w świetlicę patrzą żałośnie
Ciekawość zdjęła i starą sosnę, —
Wszystko się cieszy, i tylko w progu
Łzawa niewiasta kłania się Bogu. —
Z boru biegłem do chaty,
I znów z chaty do boru;
Nad jeziora przezroczem,
Jak ta wierzba wisząca,
Myśleć o czém ni o czém,
O tém świetle miesiąca.
Moja, moja to strona
Już przegląda z za bora,
Gdzie u brzegu jeziora
Stoi lipa zielona.
Żadnéj nie ma odmiany,
Wszystko stało jak stoi,
Tylko ja tu nieznany
I ci ludzie nie moi.
Przeleciałoż mi życie
Szybko jakby dzień boży,
Jakbym wyszedł o świcie
A powrócił o zorzy. —
Wyjdźcież matko, ojczymie!
Siostro, moja pociecho!
Znużonego kto przyjmie,
Kto ugości pod strzechą?
W ciemność bezgwiazdną, w wieczystą głuszę
Idą ze świata dwie różne dusze.
Pierwsza z nich cała czarna, ponura
Leci jak wichrem pędzona chmura;
Druga przejrzysta jak kropla duża
Ciemne powietrze sobą rozchmurza.
Kiedy się zbiegły dwie nieboszczyce,
Nawzajem sobie spojrzały w lice.
— „To ty Barbaro? — To ty Maryo?
I wszerz swe długie szaty rozwiją.
— „Jaka ty ciemna, powiedz siostrzyczko
Coć pochmurzyło różane liczko?
Ty byłaś taka blada jak ściana,
A czasem jakby róża różana.
Czy ty się w jakiém kąpała zielu?
Dziewczęta czasem myją się w chmielu.”
— „Ej nie, to nie to, — od liści ziela
Człek się nie czerni ani wybiela;
Jam nieraz matce hardo odrzekła,
Że aż niebodze i łza pociekła,
I tak krótkiemi powiem słowami,
Cała ludzkiemi zmyłam się łzami;
A łzy co w oczach perłami lśniły
Taką mnie strasznie czarną zrobiły.
Lecz ty mi powiedz, siostro bez grzechu,
Na jakim się ty bieliłaś blichu.
Pamiętam ciebie, śniade, mizerne,
Obraca oczy swe miłosierne,
Ani to lica otrzeć czém nie ma,
Ledwie że w rękach dzbanek utrzyma.
Kto spojrzy na nią to się odwróci,
A kto wesoły to się zasmuci.
Twarz bez urody, ręce bez mocy,
Ciało zbiedzone i wzrok sierocy;
I w jakim się ty zdroju kąpała,
Żeś wyjaśniała i wybielała?
Czy w tém jeziorze, gdzie u pobrzeża
Łabędź swe wielkie puchy wyśnieża?
Czy w ciemnym lesie, kędy z pod drzewa
Zdrój się tajemny cicho wylewa?
Którego woda nie tylko chłodzi,
Ale wybiela jeszcze i młodzi?”
A owa rzecze głosem jak dzwonka,
Albo klasztornéj pieśni z przedsionka:
„Jam się nie myła w cichém jeziorze,
Które ptak srebrny piersiami porze,
Ani w tajemném źródle co leci
Z pod mchowych kiści, porostów sieci
I niezabudek, odwilża oczy,
Świerki okropla, sasanki moczy.
Otoć krótkiemi powiem słowami:
Ja się własnemi obmyłam łzami.”
To rzekłszy, w szatę zwinie się białą,
I leci w stronę gdzie rozwidniało. —
Na wschód patrząc mym zwyczajem,
Jest kraj drugi za tym krajem;
A w tym kraju kącik mały,
A w tym kącie świat mój cały. —
Oj! przewieźcież mnie za morze,
Ja wam za to piosnkę złożę.
Piosnka ma nieprawie cudna,
Lecz nie długa i nie trudna.
Szczęsny rybak, gdy z połowu
Do rodziny wraca znowu,
Gdy otoczon gronem dzieci,
Przed ogniskiem wiesza sieci. —
Szczęsny żołnierz, gdy po wojnie
Odpoczywa kraj spokojnie,
Powierzony jego straży;
Gdzie nikt wedrzeć się nie waży. —
Szczęsny, kto po latach wielu
Świat odnajdzie w małéj chacie,
Siostrę w siostrze, brata w bracie,
Przyjaciela w przyjacielu.
A jeśli mu tak sądzono,
Taki los już nieprzychylny,
Dobrze mu i krzyż mogilny
I mogiłkę mieć zieloną.
Byle tylko w téj ustroni,
Gdzie wiatr niesie tyle woni,
Gdzie nic ciszy nie zakłuca,
Tylko drzewo liściem rzuca;
I w noc cichą gwiazda blada
Z wysokiego nieba spada.
Héj! albo zagram — i już dudkę trzyma,
Koza pod pachą wnet mu się wydyma;
Dwoma różkami do muzyki stawa,
I przyrodzony wdzięcznie bek wydawa.
Tymczasem dudki przez cieniuchną szyjkę,
Tną krakowiaki albo kołomyjkę,
A dudarz patrzy jak tańczą poczciwi;
Puści i kozy, beczeniu się dziwi.....
Albo rozdąwszy nozdrza na wiatr świeży
Łowi szum wichru co po górach bieży,
I mgły w dolinach ciągnące rozgania,
Po szarych bokach Mnicha i Krywania.
Gdzie jaki szałas czy chałupa bacy
Już on tam pewnie nie poskąpi pracy,
Choćby najwyżéj, zajdzie i zabeczy,
Jako jedyny do dudarskiéj rzeczy.
Zawsze wesoły, witany z weselem,
Dziewcząt i chłopców zwie się przyjacielem,
Radby pożenił wszystkie nieżonate;
Toż kiedy z kozą przychodzi przed chatę,
To jakby mówił wiadomemi znaki:
Héj! wy chłopaki, dalibóg chłopaki.....
Czasem drugiego miewa do pomocy,
Z którym zadyma w dudy z całéj mocy,
I od gospody chodząc do gospody,
Choć postarzeje, zawsze bywa młody
Jak jego lasów świerkowe korony,
Których pnie mchowe, wierzchołek zielony.
Chaty nie miewa, — gdzie go noc zaskoczy
Tam i zasypia byle zmrużył oczy.
Sen go ogarnia cichy i swobodny,
Cygany śnią się jeśli zaśnie głodny;
A jak nie głodny, to góry, wąwozy,
I to najmilsze mu beczenie kozy.
Bywa czasami — bo i to się zdarza,
Że we śnie zmora utrapi dudarza:
Śnią mu się równe doliny bez końca
I smutne chaty gdzieś na zachód słońca,
I karczma smutna, nieznajomi ludzie,
Którzy się jego urągają dudzie.
Co on już widział, co jeszcze zobaczy
Jeśli pożyje, Bóg to wiedzieć raczy.
Co najpiękniejsze widział Morskie Oko,
Więc głową kręci że to tam głęboko,
Widział Łomnicę i Mnicha z kapturem,
Co na deszcz dymem okrywa się burym.
A siedem stawów i wodę siklawą
Zna doskonale jak dłoń swoją prawą.
A nad brzegami strumienistéj białki,
Gdzie zioła z puchów otrząsają pałki,
Siadał bywało w rozmaitéj trawie,
Śród much, motyli, że go nie znać prawie,
I patrzał, patrzał i powietrzem dychał,
I nic nie myślał tylko się uśmiéchał.
A deszcze po nim szły i wietrzyk suchy
Który roznosi z żółtych kwiatów puchy,
I tęcze po nim szły i słońce skwarne,
Przez twarz i piersi ogorzałe czarne.
Gdzie on nie biegał, na jakie polany,
Ani tam górskie zachodzą barany,
Choć to, co prawda, wielce zwierz ciekawy
Na świeże listki nie koszonéj trawy.
A potem z góry, z krzykiem i hałasem
Zbiegał pod ojca odpocząć szałasem.
Gdzie tam odpocząć, ani o tém wiedział,
Kiedy w muzyce zasłuchany siedział.
Jako więc drozdy na zielonym prądku,
Gdy stary śpiéwa siedzą w jednym rządku,
Śmiał się że taka przecudna muzyka
I bał się duchów Mnicha i Skarbnika;
I bał się złego co skały obala
I w obłęd wiedzie biednego górala.
I tak rosł sobie jak kozłowie dzicy
Na chlebie z owsa i sytnéj żętycy.
Z baranem sypiał dla ciepłego runa,
I też jagniakom służył za piastuna;
Po śmierci ojca objął dudy w spadku,
I sam dudarzem został na ostatku.
Gdy po raz pierwszy swego zażył daru,
Owce się zbiegły z całego obszaru,
Przyszedł i kozioł co chodził za trzodą
I długo patrzał i potrząsał brodą,
Spoglądał krzywém, zyzowatém okiem,
Dziwił się bardzo i obchodził bokiem.
Od tego czasu, z dudą ulubioną
Chodzi po górach, jakby z swoją żoną;
Jakoś widocznie Pan Bóg go uchował,
Że lada komu serca nie darował.
Głosy po górach wydobywał rzewne,
Jakby wyzywał zaklętą królewnę.
Gra też piosenkę w okolicy swojéj,
Którą w Krakowie powtarzać się boi;
A gdy jéj pauper przez psotę zażąda,
Na głos się cały śmieje, i spogląda
Jakby rodzinnéj nie rozumiał mowy,
I tylko wciąga wiatr góralski zdrowy,
Co szare, brudne chmurzyska rozgania
Po skalnych grzbietach Mnicha i Krywania,
Dąbrowa zielona, łąka pokoszona,
Łąka zapachniała, dusza posmutniała. —
Nie śpiewaj skowronku bo mi się coś dzieje,
Jak słyszę piosenkę pot się ze mnie leje.
Oj! przeleciał ptaszek, złote piórko zgubił,
Już tych dawno nie ma co ja ich polubił.
Będęż ja się smucił od rana do zmroku,
Będę ludziom gadał: że mam piasek w oku.
Za borami bory! jasne zorze bledną,
Z owych potraconych, żeby chociaż jedno!
Przeleciała gwiazda, jakby łzę uronił,
Jak życie przeleci, kto je będzie gonił?
Bodajżeś ty była ona dziką różą,
Albo tą dziewanną, co to ich tak dużo;
Ale żeś ty była ubogą dziewczyną,
Łzami perełkami, ciche zdroje płyną.
Kalino, kalino! z dalekiego dołu
Oj! drzewko ty moje, przybliż się ku siołu,
Wyrwij się z korzeniem, zakop się przed sionką,
Żebyś mi zakryła to niebieskie słonko.
Jak słońce zapadnie, jak miesiąc zagaśnie,
Jak się człek uciszy, jak na dobre zaśnie,
Wtedy moja miła będzie mi się śniła,
Będzie siadywała, będzie wianki wiła,
Srebrem przewijała........
I mówiła kuma do kumoszki,
Miejcie sobie stóżki wasze, bróżki,
Ani zajrzę wam pszenicy białéj,
Ani gruszki w ogrodzie dostałéj;
Ni mnie znęca miodowa pasieka,
Kędy miodu aż po pieńkach ścieka.
Miejcie sobie co sami zechcecie,
Ale skąd wam takie śliczne dziecię?
Gdyby jaka królewna, księżniczka,
Jak nie chłopka, a pani dziedziczka.
Oczy u niéj nie takie jak drugie,
A u powiek czarne rzęsy długie,
I trzewików po karczmach nie ździera,
I pięknie jéj w co się nie ubiera.
A co bardziéj zadziwia nad inne,
Że to takie dobre i niewinne:
Komu może chętnie dopomoże,
Złego słowa nie powie broń Boże.
Skąd wam takie dziecko, skarbiec taki.
Taki anioł pomiędzy prostaki,
Że się patrzą w nią jak w obraz jaki?
Miła kumo, — tak mówić poczyna
Jakubowa, matka Jagusina,
Łaska Boża nie moja zasługa,
Bo ja taka grzeszna jak i druga.
Widzieliście ten obraz przy ścianie
W złotych ramach cudne malowanie,
Obraz świętéj panny, Filomeli,
Jak złożona by lilijka w bieli,
I warkocze wiszą uplecione
Na tę stronę i na ową stronę.
Tam ja codzień chodziła, biegała,
Matki Bożéj prosiła, błagała,
Żeby mi też dobre dziecko dała.
Więc z jednego do Boga westchnienia,
I z modlitwy znać i z zapatrzenia,
Z miłosierdzia, z Bożego rozkazu
Ot i dziecko jakby zdjął z obrazu.
W Kapitolińskiéj sali śród rzymskich Cesarzy
Upatrywałem choćby jednéj ludzkiéj twarzy!
Augusta oblicze i cała postawa
Przypomina aktora co spokój udawa,
Wtórząc słowom i lutni dworaka Virgilla,
Że to o nim wieszczyła natchniona Sybilla:
„Za twojego Poljonie szczęsny konsulatu,
„Złote powróci wieki zgrzybiałemu światu
„Syn, w którym się rodzica zalety rozmogą.“ —
— I tak poi się Cezar niebieską Eglogą,
Gotowy do imienia Augusta Cezara
Przyjąć i tytuł Boga gdyby nie cień Varra....
Gdyby zbiegiem boleśnych, nie Bożych wydarzeń,
Bóg pokoju nie został bożkiem samych marzeń!
Omylił się Virgilli, któż bo się nie myli?...
Nie ku tobie wybiegał duch wieszczéj Sybilli,
W muzyce wiecznych głosów nie słyszał o tobie
Ale o tém dzieciątku położoném w żłobie......
Żegnaj udatna próżni wielkiego Augusta!
I choć urocze gracje na twe biegą usta,
Przecie żegnaj w rozpady zagnany bezdenne,
Sen kamienny rozpędza czoło twoje senne.
Po Auguście Tyberius, starzec, kozieł zgniły,
Ściąga złośliwe usta by zęby zakryły;
A na pożółkłém czole marszczki się zebrały,
Jak schody ze Senatu do Tarpejskiéj skały.
Przy nim stoi Germanik, ów kochanek Rzymu,
Wyraz twarzy jak gdyby zawiany od dymu,
Jakby już czuł kadzidła i glob ziemski chwytał;
Znać morderca Tyberjusz wcześnie to wyczytał.
Tam Klaudjusz, o którym lepiéj gdy zamilczę,
Nie głowa uwieńczona, ale gniazdo wilcze,
Ilość włosów potworna... czyny? jakie czyny?
Jedna sława, niesławnéj mężem Messaliny,
Któréj z rozdartéj piersi spodlonéj krwi para
Obejmować się zdaje popiersie Cezara,
Gruby, ogromny Neron, z uśmiechem djabelskim,
Twarzą otyłą, całą narzuconą cielskiem,
Ramiony i piersiami na szerz rozłosłemirozrosłemi,
Przypomina biblijnych owych synów ziemi,
Których ród w chuciach sprośnych tak się był rozszalał,
Że, by z nich świat oczyścić, potop ziemię zalał.
Wzrokiem tygrys, ustami bestya jakaś ssąca,
Postać bezczelnie głupia i urągająca;
Heljogabal wychudły jak dzieci w suchotach,
Podobny tym jaszczurkom siedzącym na płotach,
Śród starych węży idąc wyczołganym śladem,
Zda się mówić: i jam też niepoślednim gadem.
Spłaszczony łeb Mariusa i brew nasunięta,
Przedpotopowe jakieś przedrzeźnia zwierzęta,
Niewyrobioną jeszcze w wiecznéj dłoni gliną:
Znać że te nierówności dla równości zginą;
I kiedyś, z téj poczwary co się na świat sroży
Wyjdzie piękny Augustyn, Cypryan lub Ambroży.
Twarze równe i słowa i gęsta i czyny
I pomrą dla równości, lecz nie dla niziny.
Zwycięzki Sylla z czołem mądrze zadumaném
O kilka wieków naprzód byłby Korjolanem,
Ślepa matka fortuna za jednę niecnotę,
Rozdaje to wygnania, to laury złote.
Agrypina w swém krześle myśląca bez przerwy,
Zdradza ptaka co wyjdzie z głowy téj Minerwy;
Z głowy zbrodnia, a z hańbą przepsutego łona
Wytoczy się na ziemię kształt djabła Nerona.
Łaskawy Tytus liczy każdy dzień stracony,
Jak liść wypadły z wieńca niezwiędłéj korony;
Łaskawy, a jednakże pod tą słodką maską
Czuć wewnętrzne oblicze rażące niełaską,
Z całą srogością drugie oddawa oblicze
Płomienie Jeruzalem i Szymona bicze.
Marek, filozof Marek, wiecznie coś rozprawia,
By wmówić w siebie wiarę, w drugich wiarę wmawia.
Znamy się przyjacielu, uczona moc wasza,
To poświst podróżnego co trwogę odstrasza,
Nieśmiertelnych milczące usta w wiecznéj sprawie,
Milcząc sternik burzliwéj przywodzi przeprawie,
Chociażby ci niewolnik kość bezkarnie złamał,
Jeśliś nie skłamał męztwa, toś pokorę skłamał.
Na barki to Sokrata Bóg nogę położył,
Ostatni pół-poganin w światłach się rozmnożył;
A i ten nie we świętych..... ale dosyć na tém!
Sokrates pół-człowiekiem[1] Marek pół-Sokratem.
Żegnaj ty! jeden z wszystkich najmniéj duszy wstrętny
Cezarze! w tobie żegnam kamień obojętny,
I filozofii księgę, co na jedno schodzi,
Mądrość w literze, która ni grzeje ni chłodzi.
Tam Kaligula na mnie patrzy z końca sali,
Stąd mnie ściga piekielny uśmiech Karrakali,
Którego samo imię jak ryki złowieszcze,
Przez umarłych miliony przebija się jeszcze.
Trajan, podobien wiedmie z kozłem na rozprawie,
Znać że z szatanem dużo przegwarzył o sławie;
Wziął sławę, na kolumnę wstąpił marmurową
I przepadł w wietrze, starty nogą Chrystusową;
Zostały tylko świadki wykute w marmurze,
Niewola jak posucha i wojny jak burze,
Niewola Sławianina i chrześcian pęta,
Krótkich dni marna sława i pamięć przeklęta.
Cycero z swym kodeksem i dumną postawą
Przypomina mi każde stanowione prawo, ................ ................
A w pierwszéj sali oto leży brat przyrodny,
Jedyny części w całym Kapitolu godny,
Wymawiając krwią swoje wiekowe cierpienia:
Gladjator konający, ów akt oskarżenia,
Co każdego na wstępie przyjmując przychodnia,
Zda się mówić o sali Cezarów: tam zbrodnia!!!
By piersi tchnieniem stepowém odświeżyć,
I szare orłów tam zobaczyć stado
Które na wielkiéj przestrzeni żyć rado.
Chciałem się z dumą poznajomić ruską,
Z koniem tabunnym, z rybą srebrno-łuską,
Przyjrzeć się naszym Taśminom i Bohom,
I proch, rycerskim pokłonić się prochom.
Chciałem dobieżyć aż nad Czarne morze,
Kozaka sobie kędy znajdę może,
I po porohach z kozakiem czy z sumem
Na czarne morze wyleje się z szumem.
I dawaj hulki! — takem ja to marzył,
Takem ja myślał — los inaczéj zdarzył.
Mazurską duszę ku światu się rwącą,
Naturę świeżą, dziwnie kochającą,
Bujną jak zieleń naszych mokrych lasów,
Pełną zapachu i ptasich hałasów,
Los niepoczciwy zapędził w pustynie,
Związał, zostawił, rzekłszy: niech tam zginie!
I tak z całego szczęścia dymek próżny,
I smutna piosnka na lirze podróżnéj,
Komarza nuta, co się przekomarza
Śpiącemu chłopu pod płotem cmentarza.
Pieśń nie kunsztowna, rzecz swojéj roboty,
Nie stać człowieka na lepsze, mój złoty.
Ot! lepiéj spojrzcie, tam o co się świeci
Jak srebro żywe, i tak leci, leci...
To morze; — owo niebieskie jak z farby,
To gór Sabińskich tak się ciągną garby,
A do gór samych i morza, step goły
Kędy leniwe włóczą się bawoły,
Zwie się Kampanią, lecz nie wiada czemu,
Bo się to zowie pustką po naszemu.
To, gdzie te palmy, mieszkanie Cesarzy,
W których dziś sobie liszka gospodarzy;
To niżéj krągłe, okrutne dziwadło
Gdzie krwi niewinnéj siła kiedyś spadło,
Za to, że ręce w górę podnosili
I tak im ciekły łzy, że aż je pili.
Nie przymierzając jak sieroty nasze,
Co mają także niebo za poddasze,
Ziemię za łoże, a mgłę za okrycie;
Oj! życie ludzkie, biedne życie, życie!...
Włochy to wszystko, Italia prawdziwa
Powietrze takie że się człek rozpływa.
Cyprysy rosną, ale ja zaś wolę
Naszą przy drodze stojącą topolę,
Bo to i szumi w powiewie wietrzyka
I paw też złoty na niéj czasem krzyka.
Wszystko Italia! laury, bukszpany,
A mnie aż pachnie borek nasz kochany,
Gdzie rosną brzozy nasze w białéj korze,
I myślę sobie o tém..... Boże! Boże!.....
Na Kolosseum nigdy śnieg nie leży,
A jak dziś, zapach już zalata świeży,
Fijołki wonią wieją bezprzestanną
I dzwonki dzwonią na modlitwę ranną.
Na wielkiéj gmachu rzymskiego arkadzie
Ptaszek swobodnie gniazdo swoje kładzie;
Na grobowisku owéj Romy wilczéj,
Stoi wymowny krzyż, choć wiecznie milczy.
Wielki to retor ten krzyż dwuramienny
I wielki świadek amfiteatr senny;
Ilekroć wewnątrz téj pustyni wchodzę,
Duch Rzymianina staje mi na drodze,
I woła, togą zasłaniając lica,
Krzyż i ruina — owo tajemnica!
Patrz na te schody, siedzenia, filary,
Jak padł pod krzyżem ten cały świat stary,
I ani dźwignąć mu się po dzień sądny:
A chociaż silny taki był i rządny!
Na gruzy dumy co się w proch rozściela
Padają złote słowa Zbawiciela..... ................
O! ten Baranek, o którym chcesz czasie
Na Kolosseum trawie wciąż się pasie.....
A rzymscy ludzie, pany i hetmany
Przeszli i znikli jako piasek zwiany:
Wspomnienia, cienie, wszystko rzeczy marne!
A pieczęć prawdy Kolosseum czarne.....
Codzień tu siadam pod cesarską lożą
A jak dziś ptasią dziedziną i Bożą,
I słucham, słucham szmeru owéj puszczy,
Duchów przeciągu, czy chwiania się bluszczy.
Otwartem sercem słucham tych rycerzy
I łzawy jestem i jak dziecię świeży,
A serce tknięte ich stopy świętemi
Z piersi się w górę odrywa od ziemi,
I czuję radość ziemskich trudów zbycia
Tych pół-słodyczy i tego pół-życia.
Zapatrzonemu w łagodne błękity
Obojętnieje rzymski świat rozbity,
Krzyż tylko jeden, ruin świadek smętny!
Wciąż pracujący, więc nie obojętny,
Ze snów zaziemskich budzi serce rzewne:
„Jam tu nie stanął na wołanie śpiewne;
„Moc krwi i wiary wiodła mnie z obłoków,
„Ja! świadek prawdy i Bożych wyroków,
„Ja w niebo wzięty i ziemi oddany
„Te ciemne ruin zamieszkałem ściany.
„Nie śpiewaj dla mnie, nie — na moją chwałę
„Pozwól niech ptaki te śpiewają małe.
„Człowiek niech działa, a ptak niechaj śpiewa,
„Jeżeliś wierny dźwignij mego drzewa;
„Daj krwi ofiarnéj choć tyle i potu
„Co ptasiéj pieśni przez chwilę przelotu,
„A będziesz zbawion, jeśli będzie cichą,
„Nie zabrudzoną marzeniem i pychą.”
Taką ja codzień w cudne dni wiosnowe
Z krzyżem i pustką prowadzę rozmowę.....
Odmienne wiary i pogaństwa wieki
Płyną przedemną jak krwi i łez rzeki.
Z amfiteatru — w kształcie czarnéj róży
Którą człek burzył a resztę czas burzy,
Z cudownéj nieba włoskiego słodyczy
Uglądam w górze róży tajemniczéj,
I zatęschniony nieziemską tęschnotą
Podnoszę oczy na tę różę złotą...
Gdzie nie Cezary i nie Senatory,
Ale zasiadły patryarchów zbory;
Gdzie nie Westalka bieli się rozparta
Ale przedziwna Marya i Marta,
I Judyt mężna i Ruth z kłosem pszennym,
I Ester wierna w płaszczu drogocennym....
Gdzie nie lwie ryki, nie śpiewy Nerona,
Lecz Dawidowa dźwięczna bije strona.
O przyjacielu! na Rzymskiéj ruinie
Na nieśmiertelnéj, czasem czas mi ginie....
Źle to zaprawdę, więc za radą krzyża
Tam idę kędy sosna się obniża,
I z polskim ludem, na rodzinne błonie
Jako skowronek wybiegam i dzwonię....
Dzwonię dzień cały wiarą i nadzieją,
A ludzie orzą tymczasem i sieją....
O mój Józefie! przyjacielu wierny
Ziemia jak ziemia, lecz Bóg miłosierny!
Co pyszne zginie, w ruiny rozpadnie,
Co korne, prędzéj czy późniéj zawładnie;
Nie smuć się przeto, i na naszéj grzędzie
Baranek Boży paść się kiedyś będzie,
Jak dziś, po krwawych prześladowań czasie
Na Kolosseum spokojnie się pasie.
Na wyniosłym zasiadł tronie O poręczach z białéj kości,
Dumny Henryk, w słuszném gronie Swéj Cesarskiéj Wielmożności.
Przy nim pobok baldachimu Halabardni w zbroi białéj,
Przy nim wespółk i biskupi Ze srebrnymi pastorały.
A co mniejszy to butniejszy, Każden rękę wsparł na biodrze,
I poszumia Niemiec słowem Ku wezbranéj patrząc Odrze.
Tyle krajów Cesarz posiadł, Zaczby jedna Lechja dzika,
Jako Pardwa ubiedz miała Z pod przemyślnych rąk Henryka.
Stoją skrzynie złota pełne Więc i blach i hełmów złotych,
Toż koronę Bolesławów Łacno nam dorzucić do tych.
Gdy tak radzą Cesarz, Pany, I biskupy i Pisarze,
Poseł Lacki im pościąga, Te niemieckie butne twarze.
Acz z pokojem w progi wchodzi Nie uniża grzbietu krnąbnie,
Szabli dzierżąc się, nie wiada Słowo powie, czy w zbrój rąbnie.
A na palcu wielki krwawnik, Aż się oczy Niemcom zarzą;
I już liczą wartość złota, Na łakomstwa wagach ważą.
Cesarz zasie przewielmożny Zakręciwszy w kołtun brodę
Rzecze pysznie: nie na pokój A na wojnę męże wiodę.
A bogactwa mi otworzą Wszystkie spichrze Europy,
I najtwardsze bramy pękną I pod moje padną stopy.
Spójrz! i skinie na swe knechty By otwarły skarbów wieka;
Alić próżno podziwienia Krzyku, z ust wolnego czeka.
Poseł Lacki nie rzekł słowa, Jeno gdy mu wróg urąga,
Przezłocisty swój rodzinny Przed Cesarzem pierścień ściąga.
I podnosi rękę w górę, I do skrzyni pierścień miota,