Z rana od zmroku, jak zajrzeć okiem,
Wóz się przetacza polem szerokiém,
A za nim ludzie z wzgórza do wzgórza;
Zwiezionych trupów już góra duża,
A jeszcze nie ma ani połowy
Z porozrzucanych po bitwie dniowéj.
Jaskrawe słońce spokojnie schodzi,
Przy jedynaku matka zawodzi,
Daremnie dźwiga zewłok pod ramie,
Głowa wciąż spada, ciało się łamie,
Oko w kół stoi, wiatr włosy wzrusza,
Hej! poszła sobie duszyczka dusza. —
Synu mój, Synu! jedyne dziecię,
To ja już sama będę na świecie?
Nikt mi ubogiéj pomocy nie da?
O moje dziecko, biedaż mnie bieda!
Świat mi już cały jedną kośnicą!
I wciąż ociera krzepnące lico.
A słońce patrzy na oczy młode,
Na oczy zimne, jakby na wodę.
Synu, mój Synu! kochana twoja
Leci od wioski hoża dziewoja,
Zbożem na przełaj, ścieżką deptaną:
O mój kwiateczku! zwiądłżeś mi rano. —
Synu mój, Synu! gdy przyjdą wrogi
Już się nie porwiesz na równe nogi,
Rdza ci czerwona bronie pordzewi,
Perz się z łopuchą w polu rozkrzewi,
Trawą do stajni zarośnie ścieżka,
W twojéj świetlicy obcy zamieszka.....
Dałabyś pokój matko rodzona,
Widzisz jak ciecze kropla czerwona
Jedna za drugą z zmarłego boku;
Widzisz jak woda wstawa na oku.
Przyjrzyj się matko! mateczko luba!
Jak mu łza spada by perła gruba!
Miłość synowska do saméj śmierci,
Miłość mężowska trumnę przewierci,
A poojczysta w niebie zasmuca. —