Porosłéj zielem, jak to wiadomo
Że ptastwo ziarno roznosi w dziobie,
Gdzie zerwie, w polu albo przy żłobie,
I w lecie ziarno owe rozsiewa,
Gdzie odpoczywa i gdzie spożywa;
Tak że na lato z omszonéj chaty
Na raz wychodzą kłoski i kwiaty,
I na poszyciu jakoś się tworzy
Zielona grzęda, ogródek boży.
Owóż w chałupie, co się pokryła
Kłosem i zielem jakby mogiła,
W boru, bo Mazur wyżyć, nie może
Tylko na piasku i tylko w borze;
W izbie wilgotnéj, dymem zawianéj,
Gdzie nawet słońce szparą od ściany
Nie zaglądało, choć wybierz oczy,
W takiéj zadymie i w takiéj mroczy,
Mieszkał oddawna z dziećmi małemi
Gospodarz co miał kawałek ziemi.
Żonisko jego, pracowne, chętne,
Posprzedawało szmaty odświętne
Na garstkę zboża, na krupkę soli:
Nim nowe żyto zejdzie na roli.
Niech Bóg zachowa od biedy kmiecéj,
Jak raz najgorzéj wlezie na plecy,
Żebyś jak nie wiem, nic nie pomaga,
Jedno przejedno, czy klnie czy błaga;
Bieda się trzyma, nic nie uważa,
Chociaż się człowiek jak żrzebie tarza.
Żeby choć słońca kilka promieni
Złotém pasemkiem przemkło po sieni!
Żeby się w izbie choć zakręciło,
Zarazby sercu inaczéj było,
Ale cóż pocznie, lato czy zima
W chałupie ognia nie ma i nie ma! —
Próżno co rano, kiedy przez gaje
Z zielonéj sieci słońce powstaje,
Niespracowana kmieca kobiéta
Do swego sita słoneczko chwyta,
Żeby też blasku przynieść dla dzieci;
Co weźmie w sito to jéj wyleci.
Pokąd nie wejdzie pomiędzy drzewa
Słońca ma pełno, aż się przelewa,
Na ziemię spada nici srebrnemi,
Na ziołach błyszczy perły drobnemi;
Ale jak tylko przez próg przechodzi,
Ćma ją ogarnia, zimno ją chłodzi,
Na stare lata piec też gliniany
Świeci się z kąta jak pozłacany.
Dzieci w kołyskach od téj jasności
Śmieja się, cieszą, z wielkiéj radości.
Motyle modre i popielate
Z powietrza lecą w otwartą chatę.
Brzozy w świetlicę patrzą żałośnie
Ciekawość zdjęła i starą sosnę, —
Wszystko się cieszy, i tylko w progu
Łzawa niewiasta kłania się Bogu. —