Héj! albo zagram — i już dudkę trzyma,
Koza pod pachą wnet mu się wydyma;
Dwoma różkami do muzyki stawa,
I przyrodzony wdzięcznie bek wydawa.
Tymczasem dudki przez cieniuchną szyjkę,
Tną krakowiaki albo kołomyjkę,
A dudarz patrzy jak tańczą poczciwi;
Puści i kozy, beczeniu się dziwi.....
Albo rozdąwszy nozdrza na wiatr świeży
Łowi szum wichru co po górach bieży,
I mgły w dolinach ciągnące rozgania,
Po szarych bokach Mnicha i Krywania.
Gdzie jaki szałas czy chałupa bacy
Już on tam pewnie nie poskąpi pracy,
Choćby najwyżéj, zajdzie i zabeczy,
Jako jedyny do dudarskiéj rzeczy.
Zawsze wesoły, witany z weselem,
Dziewcząt i chłopców zwie się przyjacielem,
Radby pożenił wszystkie nieżonate;
Toż kiedy z kozą przychodzi przed chatę,
To jakby mówił wiadomemi znaki:
Héj! wy chłopaki, dalibóg chłopaki.....
Czasem drugiego miewa do pomocy,
Z którym zadyma w dudy z całéj mocy,
I od gospody chodząc do gospody,
Choć postarzeje, zawsze bywa młody
Jak jego lasów świerkowe korony,
Których pnie mchowe, wierzchołek zielony.
Chaty nie miewa, — gdzie go noc zaskoczy
Tam i zasypia byle zmrużył oczy.
Sen go ogarnia cichy i swobodny,
Cygany śnią się jeśli zaśnie głodny;
A jak nie głodny, to góry, wąwozy,
I to najmilsze mu beczenie kozy.
Bywa czasami — bo i to się zdarza,
Że we śnie zmora utrapi dudarza:
Śnią mu się równe doliny bez końca
I smutne chaty gdzieś na zachód słońca,
I karczma smutna, nieznajomi ludzie,
Którzy się jego urągają dudzie.
Co on już widział, co jeszcze zobaczy
Jeśli pożyje, Bóg to wiedzieć raczy.
Co najpiękniejsze widział Morskie Oko,
Więc głową kręci że to tam głęboko,
Widział Łomnicę i Mnicha z kapturem,
Co na deszcz dymem okrywa się burym.
A siedem stawów i wodę siklawą
Zna doskonale jak dłoń swoją prawą.
A nad brzegami strumienistéj białki,
Gdzie zioła z puchów otrząsają pałki,
Siadał bywało w rozmaitéj trawie,
Śród much, motyli, że go nie znać prawie,
I patrzał, patrzał i powietrzem dychał,
I nic nie myślał tylko się uśmiéchał.
A deszcze po nim szły i wietrzyk suchy
Który roznosi z żółtych kwiatów puchy,
I tęcze po nim szły i słońce skwarne,
Przez twarz i piersi ogorzałe czarne.
Gdzie on nie biegał, na jakie polany,
Ani tam górskie zachodzą barany,
Choć to, co prawda, wielce zwierz ciekawy
Na świeże listki nie koszonéj trawy.
A potem z góry, z krzykiem i hałasem
Zbiegał pod ojca odpocząć szałasem.
Gdzie tam odpocząć, ani o tém wiedział,
Kiedy w muzyce zasłuchany siedział.
Jako więc drozdy na zielonym prądku,
Gdy stary śpiéwa siedzą w jednym rządku,
Śmiał się że taka przecudna muzyka
I bał się duchów Mnicha i Skarbnika;
I bał się złego co skały obala
I w obłęd wiedzie biednego górala.
I tak rosł sobie jak kozłowie dzicy
Na chlebie z owsa i sytnéj żętycy.
Z baranem sypiał dla ciepłego runa,
I też jagniakom służył za piastuna;
Po śmierci ojca objął dudy w spadku,
I sam dudarzem został na ostatku.
Gdy po raz pierwszy swego zażył daru,
Owce się zbiegły z całego obszaru,
Przyszedł i kozioł co chodził za trzodą
I długo patrzał i potrząsał brodą,
Spoglądał krzywém, zyzowatém okiem,
Dziwił się bardzo i obchodził bokiem.
Od tego czasu, z dudą ulubioną
Chodzi po górach, jakby z swoją żoną;
Jakoś widocznie Pan Bóg go uchował,
Że lada komu serca nie darował.
Głosy po górach wydobywał rzewne,
Jakby wyzywał zaklętą królewnę.
Gra też piosenkę w okolicy swojéj,
Którą w Krakowie powtarzać się boi;
A gdy jéj pauper przez psotę zażąda,
Na głos się cały śmieje, i spogląda
Jakby rodzinnéj nie rozumiał mowy,
I tylko wciąga wiatr góralski zdrowy,
Co szare, brudne chmurzyska rozgania
Po skalnych grzbietach Mnicha i Krywania,