<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Święty |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Rój” |
Data wyd. | 1933 |
Druk | Sp. Akc. Zakł. Graf. „Drukarnia Polska“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Stella Landy-Feldhorn |
Tytuł orygin. | Saint’s Progress |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Noel pracowała jeszcze przez miesiąc, aż pewnego dnia zrana zemdlała nad stosem półmisków. Usłyszano hałas i zawołano Mrs. Lynch.
Widok śmiertelnie bladej Noel, leżącej na ziemi, targnął boleśnie nerwami Leili. Dziewczyna odzyskała jednak prędko przytomność. Posłano po dorożkę. Leila wsiadła razem z Noel i kazała woźnicy zatrzymać się przy Camelot Mansions. Poco odsyłać ją w tym stanie do domu? Czy nie lepiej było zaoszczędzić jej trzęsienia powozu i dać jej najpierw przyjść porządnie do siebie? Weszły na górę, trzymając się pod rękę. Leila kazała jej wyciągnąć się na tapczanie i położyła jej flaszkę z gorącą wodą przy nogach. Noel była ciągle jeszcze tak bezwolna i blada, że nawet mówić do niej wydawało się okrucieństwem. Leila podeszła do małego kredensu, wyciągnęła ukradkiem litrową flaszkę szampana, którą jej przysłał Jimmy Fort i zabrała ją wraz z dwiema szklankami i korkociągiem do sypialni. Napiła się sama troszkę i wróciła, niosąc szklankę dla dziewczyny. Noel potrząsnęła głową przecząco, a oczy jej mówiły: — Czy myślisz doprawdy, że tak łatwo można mnie uzdrowić? — Leila przeszła jednak zbyt wiele w życiu, by pogardzać lekami tego świata. Trzymała szklankę przy wargach dziewczyny, dopóki nie wypiła. Szampan był pierwszorzędny i wywarł momentalny skutek na Noel, która jeszcze nigdy nie piła alkoholu. Oczy jej nabrały blasku. Małe, czerwone plamy wystąpiły na jej policzki. I nagle obróciła się całem ciałem do ściany i zagrzebała twarz głęboko w poduszkę. Ze swemi krótko ściętemi włosami wyglądała zupełnie, jak dziecko, tak, że Leila uklękła obok i gładząc jej głowę mówiła: — No, no, kochanie; no, no!
Wkońcu dziewczyna podniosła się; teraz, kiedy blada, skamieniała rozpacz ostatnich miesięcy została przełamana, ogarnął ją całą płomień, twarz jej nabrała dzikiego wyrazu. Cofnęła się przed pieszczotliwem dotknięciem Leili, skrzyżowała ciasno ramiona na piersi i rzekła:
— Nie mogę tego znieść, nie mogę spać. Chcę, żeby mi go zwrócono; nienawidzę życia — nienawidzę świata. Nie zrobiliśmy niczego złego — kochaliśmy się tylko. Bóg lubi karać; poprostu dlatego, żeśmy się kochali; mieliśmy tylko jeden dzień własny — tylko jeden dzień — tylko jeden!
Leila ujrzała, jak nad sztywną linją ramion smukła, biała szyja pracowała ciężko; patrząc na to, uczuła dławienie we własnem gardle. Głos, niesamowicie subtelny przy całej dzikości słów i wyrazu twarzy, mówił dalej:
— Nie chcę — nie chcę żyć. Jeżeli istnieje pozagrobowe życie, to się z nim spotkam. A jeżeli niema — to będzie przynajmniej sen.
Leila wyciągnęła rękę, jakby chciała odpędzić precz te szalone myśli. Jak większość kobiet, których życiem kierują poprostu zmysły i uczucia, była wierząca, albo raczej nie rozmyślała nigdy nad tego rodzaju sprawami.
— Opowiedz mi o sobie i o nim, — rzekła.
Noel wlepiła swe wielkie oczy w kuzynkę. — Kochaliśmy się; a kiedy się dwoje kocha, rodzą się dzieci, prawda? Moje jednak się nie urodzi! — Wyraz jej twarzy raczej, niż słowa, uświadomił Leili prawdziwe znaczenie wypowiedzianych zdań. Odrzuciła tę prawdę, i za chwilę musiała znowu uwierzyć. Nonsens! Ale — jaka okropna rzecz, jeżeli to prawda! Wydarzenie, z którem według niej łączyło się w normalnem życiu za wiele przesady — było w tym wypadku tragedją! Instynktem wiedziona podniosła się i objęła dziewczynę ramieniem.
— Moje biedactwo! — rzekła. — Wmawiasz sobie niemożliwe rzeczy.
Rumieńce zgasły na twarzy Noel. Z głową wtył odrzuconą i nawpół zmrużonemi oczyma wyglądała jak młody duch, pełen wzgardy dla ziemskiego świata.
— Jeżeli tak jest — odbiorę sobie życie. Nic chcę cierpieć — śmierć jest łatwa. Nie chcę, żeby tatuś wiedział.
— Ależ, moja kochana! Moja kochana! — To było wszystko, co Leila mogła wyjąkać.
— Czy zrobiłam coś złego Leilo?
— Złego? Co to znaczy złego? Jeżeli rzeczywiście jest tak, jak mówisz, to spotkał cię nieszczęśliwy przypadek. Ale z pewnością, z pewnością się chyba mylisz?
Noel zaprzeczyła ruchem głowy.
— Zrobiłam tak, żebyśmy należeli do siebie. Chciałam, żeby mi go nic nie mogło odebrać.
Leila podchwyciła słowa dziewczyny.
— W takim razie, kochana — nie odszedł od ciebie W zupełności, prawda?
Wargi Noel wyszeptały niedosłyszalnie — Nie. Ale tatuś — dodała cicho.
Twarz Edwarda stanęła tak wyraźnie przed oczyma Leili, że ledwo mogła dojrzeć Noel obok napiętnowanych bólem rysów jej ojca. Ale po chwili hedonistyczny instynkt zbuntował się w niej przeciw tej ascetycznej wizji. Jej zdrowy rozsądek potępiał to nieszczęście i umiał ocenić jego doniosłość, a jednak w głębi duszy uznawała postępowanie Noel, cieszyła ją ta godzina życia i miłości, wyrwana z paszczy śmierci.
— Czy on musi kiedykolwiek wiedzieć? — rzekła.
— Nie umiałabym nigdy okłamać tatusia. Ale to nie ma znaczenia. Pocóż żyć dalej, gdy komuś życie zbrzydło?
Za oknem słońce świeciło jasnym blaskiem, choć październik dobiegał już końca. Leila podniosła się z klęczek. Stanęła przy oknie i zaczęła z natężeniem myśleć.
— Moja kochana — rzekła w końcu — nie bądź przesadna. Spójrz na mnie! Miałam dwóch mężów i — i — powiedzmy, dość burzliwe życie. Byłam raz pod wozem, raz na wozie, mogę też śmiało powiedzieć, że czeka mnie jeszcze niejedna zgryzota, a mimo to nie dam się. I ty także się nie daj. Piersonowie są dzielnymi ludźmi; nie wolno ci zdradzić własnej krwi. Tego nikomu nie wolno. Twój chłopak kazałby ci przetrwać. To są twoje,,okopy“ i nie dasz się chyba pognębić?
Kiedy skończyła mówić, zapadło długie milczenie, zanim Noel rzekła:
— Daj mi papierosa, Leilo.
Leila podała jej małą, płaską papierośnicę, którą nosiła przy sobie.
— To mi się podoba — rzekła. — W twoim wieku niema rzeczy nieuleczalnych. Wogóle istnieje tylko jedna rzecz nieuleczalna — starzenie się.
Noel zaśmiała się:
— I to wkońcu jest uleczalne, prawda?
— Ale trzeba się poddać.
Znowu zapadło milczenie. Niebieski dym z dwóch szybko spalających się papierosów wznosił się pod niski sufit. Potem Noel wstała z tapczanu i podeszła do fortepianu. Miała na sobie jeszcze szpitalny ubiór z bladoliljowego płótna i podczas kiedy tak stała, dotykając klawiszy i uderzając od czasu do czasu jakiś akord, serce Leili skurczyło się bolesnem współczuciem. Była teraz właśnie taka szczęśliwa, a to dziecko takie strapione!
— Zagraj mi coś — rzekła; — albo lepiej nie, ja ci zagram.
Usiadła i zaczęła grać i śpiewać małą francuską piosenkę, zaczynającą się od słów: „Si on est jolie, jolie comme vous“. Melodja była słodka, wesoła, czarująca. Jeżeli pobudzi Noel do łez, tem lepiej. Ale Noel nie płakała. Odzyskała nagle panowanie nad sobą. Mówiła spokojnie, odpowiadała na pytania Leili zrównoważonym głosem i powiedziała, że pójdzie do domu. Leila wyszła z nią razem i odprowadziła ją w kierunku domu. Była zmartwiona, ale w głębi duszy zdziwiona. Na środku Portland Place Noel zatrzymała się i rzekła:
— Czuję się teraz zupełnie dobrze, Leilo; dziękuję ci bardzo. Pójdę prosto do domu i położę się. A jutro przyjdę jak zwykle. Dowidzenia!
Leila zdołała jej tylko uścisnąć rękę i powiedzieć:
— To wspaniale, moja droga. Pamiętaj też, że niejedno się jeszcze może zmienić — a pozatem — teraz jest wojna.
Wypowiedziawszy te słowa dla niej samej niezupełnie jasne, odprowadziła wzrokiem powoli oddalającą się postać dziewczyny; potem zaczęła iść w kierunku szpitala zatroskana i pełna współczucia.
Noel nie wróciła jednak prosto do domu; poszła wdół Regent Street. Odczuła ulgę. Żywotność doświadczonej kuzynki wywarła na nią kojący wpływ, uczepiła się też nowych myśli, które jej Leila podsunęła: — W takim razie nie odszedł od ciebie w zupełności, prawda? Pozatem teraz jest wojna. — Ponadto Leila mówiła z nią zupełnie otwarcie, kładąc temsamem kres dręczącej Noel przez kilka ostatnich tygodni niepewności co do stanu fizycznego w jakim się znajdowała. Jak większość dumnych natur nie zastanawiała się wiele nad tem, co o niej ludzie pomyślą; przytem nie znała świata, jego uczuć i sądów. Postrachem jej była myśl o przerażeniu i zgorszeniu ojca. Starała się stłumić to uczucie, przypominając sobie, jak ojciec sprzeciwiał się jej małżeństwu, jaki żal wtedy czuła do niego. Nigdy nie umiał pojąć, nigdy nie rozumiał, jak bardzo się kochali. Jeżeli teraz doprawdy urodzi dziecko, będzie to dziecko Cyryla — syn Cyryla — on sam przywrócony raz jeszcze życiu. Instynkt zbuntowany przeciw grożącej życiu zagładzie — instynkt, silniejszy, niż rozum, kultura, tradycja i wychowanie, impuls, który jej kazał z miejsca ubezpieczyć związek z Cyrylem — zbudził się w niej znowu. Straszna tajemnica stała się czemś prawie że drogocennem. Czytała nieraz w gazetach z tępem zaciekawieniem o „dzieciach wojennych“. Zdawało jej się, że teraz dopiero przejrzała, w jakim duchu te artykuły były pisane. Te dzieci nie powinny były przychodzić na świat. Były „problemem“, a jednak, wydawało jej się, ludzie skrycie cieszyli się niemi. Stanowiły pewne odszkodowanie, wypełniały luki. Może gdy sama urodzi takie dziecko, będzie się czuła dumna, dumna w głębi duszy naprzekór wszystkim, naprzekór własnemu ojcu. Wszyscy chcieli unicestwić jej ukochanego — Bóg i ludzie; ale nie zdołali, gdyż Cyryl żył w niej! Krew napłynęła jej gorącą falą do policzków, kiedy tak szła poprzez tłum zajętych zakupami ludzi, z których co chwila ktoś odwracał się za nią; znać było po niej, że nie widzi nic z tego, co się wkoło niej dzieje, choć jej wyraz twarzy fascynował i przyciągał ludzi, którzy mieli właśnie chwilę wolną od rozmyślań nad własnemi sprawami. Szła tak pełne dwie godziny, zanim wróciła do domu. Dopiero, gdy w swoim małym pokoju siedziała na łóżku, zapatrzona w fotografję Cyryla, opuścił ją podniosły nastrój. Wtedy straciła zupełnie panowanie nad sobą. Zamknęła się na klucz i leżała na łóżku, płacząc, straszliwie samotna, póki nie zasnęła ze zmęczenia, trzymając ciągle jeszcze mokrą od łez fotografję w drgających palcach. Zbudziła się nagle. Ciemno już było; ktoś pukał do drzwi.
— Proszę panienki!
Milczała z dziecinnej przekory. Czemu nie zostawiali jej w spokoju? Gdyby wiedzieli, daliby jej spokój. Potem usłyszała inne pukanie i głos ojca:
— Nolli! Nolli!
Zwlokła się z łóżka i otworzyła. Miał tak przerażony wyraz twarzy, że serce Noel zabiło boleśnie.
— Wszystko w porządku tatusiu; spałam.
— Tak mi przykro, kochanie, żem cię zbudził, ale kolacja na stole.
— Nie będę jadła kolacji; pójdę do łóżka.
Zmarszczka pomiędzy jego brwiami pogłębiła się:
— Nie powinnaś się zamykać na klucz, Nolli. Bardzo się przestraszyłem. Poszedłem po ciebie do szpitala i dowiedziałem się, żeś zemdlała. Chcę, żebyś się poradziła lekarza.
Noel zaprzeczyła energicznym ruchem głowy:
— Nie trzeba, nic mi nic jest.
— Nic? Tak zemdleć? Idź do lekarza, dziecko drogie. Zrób to dla mnie! — Ujął jej twarz w obie ręce. Noel uchyliła się.
— Nie, tatusiu. Nie chcę iść do lekarza. To rozrzutność w czasie wojny! Nie chcę. Nie warto mnie namawiać. Zejdę nadół, jeśli chcesz; jutro będę znów całkiem zdrowa.
Tem Pierson musiał się zadowolić; często jednak spotykała tego wieczoru zatroskane spojrzenie jego oczu. A kiedy wracała na górę, wyszedł z gabinetu, odprowadził ją do jej pokoju i uparł się, żeby jej rozpalić ogień na kominku. Przy drzwiach pocałował ją i rzeki bardzo cicho:
— Byłbym szczęśliwy, gdybym ci mógł zastąpić matkę, moje dziecko.
Przez sekundę przebiegło Noel przez myśl: — On wie! — ale pytający wyraz jego oczu przekonał ją, że ojciec nie ma o niczem pojęcia. Ach, gdyby wiedział; co za ciężar spadłby jej z serca! Odpowiedziała jednak równie spokojnie:
— Dobranoc, kochany tatusiu! — pocałowała go i zamknęła drzwi.
Usiadła koło kominka i wyciągnęła ręce nad małym, świeżo rozpalonym ogniem; wszystko w jej sercu było takie zimne i zlodowaciałe. Blask ognia padał na jej rysy, na głębokie cienie leżące pod oczyma, mimo dziecięcej krągłości policzków; na smukłe, blade ręce, na młodą postać, pełną delikatnego wdzięku. Za oknem była noc. Chmury goniły po niebie, przesłaniając co chwila księżyc, który znów stał w pełni.