[131]I.
Pomiędzy niebem a ziemią, nad grzechem
i nędzą świata — samotny i święty —
stoję i czekam wielkich sądów Boga.
Tam w dole szumi miasto oszalałe,
tam rozhukaną strugą życie płynie
i grzeszna rozkosz doczesna — przeklęta;
tutaj pod niebem, na mojej wyżynie
cisza jest wielka, zaledwie zmącona
dalekich głosów rozpierzchniętem echem,
co się po krzewach suchych i po głazach
wzwyż skrada ku mnie, by u stóp mych skonać...
Na słupie z drzewa twardego, na słupie,
który-m własnemi ociosał rękoma
i — jak krzyż ciężki wyniósłszy na wzgórze
tu ponad miasto skazane na zgubę,
wbił między głazy spalone od słońca:
stoję i patrzę na szeroką ziemię,
[132]
którą skalało grzechem ludzkie plemię, —
stoję i patrzę na nieba przeczyste,
gdzie wśród Aniołów Ty królujesz, Chryste!
Lata mijają. Ile lat już stoję
tym ociosanym pniem drzewa wzniesiony
nad miasto, niwy, nad dalekie morze,
w błękit i w jasne, czyste światła boże:
próżnobym liczył! Zda się, że korzenie
suchy słup w ziemię zapuścił jałową,
a nogi moje, stężałe w bezruchu,
same się stały jako martwe słupy.
Włos nieczesany na barki mi spływa
i krwawą nagość moich ramion kryje,
z których płaszcz opadł, z dawna już zbutwiały,
i skóra spada, jak kora na drzewie
od ostrych wiatrów spękana i słońca.
O Panie! dręcz mnie, niszcz mnie, siecz pożarem
słońca, pragnieniem pal i łam me kości
i w niepojętej swej Sprawiedliwości
ze mnie zapłatę bierz za grzechy świata —,
Baranku święty, zmazą nieskalany,
któryś niewinnie cierpiał za nas rany!