Świat zaginiony/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł Świat zaginiony
Podtytuł Tom I
Wydawca Skład główny w Stowarzyszeniu Pracowników Księgarskich, sp. z o.o.
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. W. Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz A. Spero
Tytuł orygin. The Lost World
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ V.
„Pytanie“.

Wstrząs fizyczny, który był wynikiem pierwszej części mojej rozmowy z profesorem Challengerem, łącznie z wstrząsem umysłowym, jakiego doznałem wysłuchawszy jego opowieści, sprawiły iż czułem się mocno oszołomiony. W bolącej mojej głowie powstawała myśl, że jednak człowiek ten mówił prawdę, że prawda ta mogła mieć niesłychane następstwa i że odpowiednio ujęta byłaby wybornym artykułem dla „Gazety Codziennej“.
Wskoczywszy do auta, które czekało na rogu kazałem wieść się do biura. Tak jak zwykle Mc Ardle był na stanowisku.
— No — zawołał niecierpliwie — czemże się to skończyło. Wygląda pan, młodzieńcze, jakby pan brał udział w bitwie. Rzucił się na pana ten warjat?
— Mieliśmy drobne nieporozumienie z początku.
— Co za typ! Cóż pan począł?
— Profesor uspokoił się stopniowo i porozmawialiśmy trochę. Ale nie udało mi się nic wydostać z niego, — nic coby się nadawało do druku.
— Jabym tego nie powiedział. „Wydostał“ pan od niego potężnego sińca, a to już nadaje się do druku. Niepodobna tolerować dłużej tego terroru. Musimy dać gościowi nauczkę panie Malone. Machnę o nim jutro artykulik, który zrobi sensację; niech mi pan tylko opowie dokładnie jak się rzeczy miały, a tak go opiszę, że będzie miał dość na całe życie. Zatytułuję to „Profesor Munchausen“ co? John Mandeville — Cagliostro — redivivus. Jednym słowem wszyscy oszuści historji do towarzystwa.
— Niech pan tego nie robi panie redaktorze.
— A to czemu?
— Ten człowiek nie jest wcale oszustem.
— A to co nowego? — ryknął Mc Ardle — może pan wierzy w te brednie o mamutach, mastodontach, wężach morskich?
— Nie znam się na tym, i wogóle zdaje mi się że on tego wcale nie dowodzi, ale wierzę, że ten człowiek zrobił wielkie odkrycie.
— W takim razie niech pan o tem odkryciu napisze.
— Chciałbym z całej duszy ale zobowiązałem się do zachowania tajemnicy, — i tu w krótkich słowach opowiedziałem co między nami zaszło.
Mc Ardle patrzył na mnie niedowierzająco.
— Panie Malone — rzekł w końcu — tajemnica nie obejmuje jednak dzisiejszego odczytu; wątpię czy które z pism umieści z niego sprawozdanie, bo o Waldronie pisano tyle razy że już to nikogo nic nie obchodzi, a nikt nie wie że Challenger ma przemawiać. Ponieważ pan tam będzie, niechże pan napisze dokładne sprawozdanie. Zostawię panu kilka szpalt.
Dnia tego byłem bardzo zajęty. Obiad zjadłem wcześnie w towarzystwie Henryka Tarp, któremu wspomniałem coś nie coś o moich przygodach. Słuchał mnie ze sceptycznym uśmiechem, a zaczął śmiać się na głos, dowiedziawszy się że profesor Challenger przekonał mnie.
— Mój drogi panie, takie rzeczy nie trafiają się naprawdę. Ludzie nie wpadają na wielkie odkrycia aby potem pogubić wszystkie dowody; coś podobnego dzieje się jedynie w powieściach. Powiadam panu, że pański nowy przyjaciel jest naciągaczem nielada, i że wszystko co panu opowiadał jest kompletnem łgarstwem.
— A poeta-amerykanin?
— Nigdy nie egzystował.
— Widziałem jego notatnik.
— Był to notatnik Challengera.
— Pan myśli, że Challenger sam namalował tego potwora?
— Ależ naturalnie.
— A fotografje?
— Niczego nie dowodzą. Pan sam przyznaje, że widział pan jakiegoś ptaka.
— Pterodaktyla.
— On mówi, że to pterodaktyl. Nabił panu głowę pterodaktylem i już.
— A kości?
— Jedną wyciągnął z garnka z zupą, a drugą sfabrykował sam. Jeśli ma się spryt i dosyć wiedzy można równie łatwo sfałszować kość jak i fotografje.
Czułem się trochę nieswojo. Być może iż dałem się przedwcześnie unieść entuzjazmowi. Nagle wpadłem na szczęśliwą myśl.
— Pójdzie pan na odczyt? spytałem.
Henryk Tarp zawahał się.
— Ten cały genjalny Challenger — rzekł — nie jest zbyt popularny. Masę osób ma z nim porachunki i śmiem twierdzić, że jest to jeden z najbardziej znienawidzonych ludzi w całym mieście. Jeżeli studenci medycyny przyjdą na odczyt to nie obędzie się bez awantury. Niebardzobym chciał w to się wmieszać.
— Słusznem by jednak było wysłuchać tego człowieka.
— Ma pan rację. A wiec dobrze, idę z panem.
Przed Instytutem, zastaliśmy znacznie więcej osób, niż się spodziewałem. Siwobrodzi, poważni profesorowie wysiadali z powozów, podczas gdy skromniejsza publiczność napływała nieprzerwany strumieniem. Widać było, iż zebranie będzie liczne. Zająwszy nasze miejsca wyczuliśmy jakiś młodociany, urwisowaty nastrój na galerji i w dalszych rzędach krzeseł. Oglądając się wokół dostrzegłem, iż na sali było bardzo wiele młodzieży, wśród której przeważali studenci medycyny. Zachowanie publiczności było wesołe, ale nieco złośliwe. Nucono popularne kuplety, nie licujące w najmniejszym stopniu z poważnym charakterem zebrania, i zewsząd słychać było jakieś nawoływania, obiecujące wypadki, zabawne dla jednych lecz niezbyt przyjemne dla innych.
Gdy na estradę wszedł stary doktór Meldrum w swoim sławnym, jakby z opery pożyczonym kapeluszu, rozległ się taki ogólny okrzyk: „gdzie można kupić podobną dachówkę?“ że biedak czemprędzej zdarł ją z głowy i ukrył pod krzesłem. A gdy znów zreumatyzowany profesor Wadley posuwał się o lasce ku swojemu miejscu, przywitały go zewsząd życzliwe lecz mocno ambarasujące pytania o stan wielkiego palca u nogi. Ale największą sensację sprawiło ukazanie się mego nowego przyjaciela profesora Challengera, którego miejsce znajdowało się na drugim końcu estrady. Powitano go rykiem, który kazał mi wierzyć, że Tarp miał rację, twierdząc, że publiczność zbierze się dzisiaj nie tyle dla odczytu, ile dla oglądania słynnego profesora.
Poważniejsza i wykwintniejsza publiczność pierwszych rzędów przywitała wrzask towarzyszący ukazaniu się profesora, pełnym aprobaty uśmiechem. Wrzask ten przypominał ryki dzikich zwierząt czujących zbliżenie się pogromcy. Znać było w tem wszystkiem obraźliwą intencję, a jednak zdawało mi się, że było to raczej wyśmiewanie się z kogoś kto nas bawi i interesuje, a nie wybuch nienawiści lub wzgardy. Challenger uśmiechnął się z wyrazem zmęczenia i pobłażliwej litości, jak człowiek, którego podobne rzeczy dotknąć nie mogą. Poczem usiadłszy w fotelu, przeciągnął ręką po gęstej brodzie, i z pod opuszczonych powiek spojrzał na salę. Krzyki jakiemi go przyjęto jeszcze nie umilkły, gdy przewodniczący profesor Ronald Murray, wszedł na estradę w towarzystwie prelegenta p. Waldrona.
Bez najlżejszego zamiaru obrażenia profesora Murray, muszę jednak stwierdzić, iż posiada on, zwykłą anglikom wadę niewyraźnej mowy. Wogóle zastanawiałem się nieraz nad pytaniem czemu ludzie, którzy mają coś do powiedzenia, nie starają się mówić tak aby byli usłyszani. Profesor Murray skierował kilka głębokich uwag do swego białego krawata i karafki na stole, przyczem uśmiechał się porozumiewawczo w stronę srebrnego świecznika, znajdującego się po jego prawej ręce. Wypełniwszy te obowiązki usiadł, a p. Waldron, popularny i lubiany mówca, podniósł się, witany gromem oklasków. Był to wysoki mężczyzna, o ruchach nieco ostrych, i szorstkim brzmieniu głosu; posiadał prawdziwy talent przyswajania sobie cudzych myśli i podawania ich szerokiej publiczności w sposób łatwy, zajmujący i nawet zabawny. Nawet takie tematy jak rozwój kręgowców, lub, porównanie dnia z nocą przybierały w jego ustach zabarwienie niezmiernie komiczne.
Odczyt jego, był pobieżnie lecz jasno ujętą historją kuli ziemskiej od jej powstania aż do chwili obecnej. Przedstawił nam nasz glob jako niezmierzonej wielkości kulę z płonącego gazu, wirującą z międzyplanetarnej przestrzeni: opowiadał o okresie jej konsolidacji, o ochładzaniu i marszczeniu się jej powierzchni, tworzącej góry, o przemianie pary w wody, o całem przygotowaniu tej wspaniałej sceny, na której miał odgrywać się niepojęty dramat życia. O przyczynach powstania tego życia wyraził się dość mglisto; było niemal pewnem, że żadne zarodki nie mogłyby przetrwać procesu smażenia, dlatego należało sądzić iż powstały później. Czy były wytworem stygnących, nieorganicznych elementów naszego globu? Bardzo prawdopodobne. Czy może zarodki te przybyły z zewnątrz, na jakim meteorze? Trudno to przypuścić. W sprawie tej najwięksi uczeni nie mogli wydać decydującego sądu; dotychczas nikt nie zdołał wykrzesać w laboratorjum, życia ze składników nieorganicznych. Przestrzeń między życiem a śmiercią pozostała jeszcze nieprzebytą. Pozostaje jedynie uchylić głowy wobec praw natury, których mądrość przewyższa nasze zrozumienie, a której siły działają na przestrzeni wieków.
Tutaj prelegent przeszedł do wielkiego łańcucha zwierząt, poczynając od mięczaków, potem idąc coraz wyżej do płazów i ryb, aż dotarł do kangura, będącego przedstawicielem rodziny workowatych i prostym przodkiem wszystkich ssaków a tem samem i każdego z szanownych tu obecnych słuchaczy. (Nic podobnego — krzyknął z ostatnich rzędów jakiś sceptyk). Jeżeli młody człowiek, który krzyknął „nic podobnego“, a który prawdopodobnie sądzi iż wykluł się z jajka, zechce pozostać na sali po ukończeniu odczytu, to pan prelegent będzie bardzo rad obejrzeć podobny fenomen (śmiech ogólny). Czyżby cały ten proces ewolucji był wytworem owego krzykliwego młodzieńca? Czy proces ten już się skończył? Czyżby nasz młodzieniec miał być jego ostatniem słowem, zupełnie skończonym i niezmiennym typem? Pan prelegent sądzi, że nie obrazi w niczem hałaśliwego młodego dżentelmena, jeżeli bez względu na jego bezwątpienia, liczne zalety, ośmieli się twierdzić, że wytworzenie go nie było ostatecznym i jedynym celem sił wszechświata. Bieg ewolucji nie zatrzymuje się ani na jedną chwilę, a zadania jej są znacznie szersze.
W ten sposób, ku ogólnej radości, wyśmiawszy swego przeciwnika, prelegent kreślił w dalszym ciągu obraz przeszłości; wysychanie mórz, powstawanie ławic piaskowych, ospałe życie, jakie w sobie kryły, mówił o skłonności stworzeń morskich do przebywania w błotnistych mułach, obfitości pożywienia, jaka ich tam czekała, i wynikającej stad nadmiernej wielkości. — Oto, panie i panowie, skąd powstało to plemię potworów, które przeraża nas, gdy oglądamy je na tablicach naukowych, ale które na szczęście wygasło na długo przed zjawieniem się człowieka.
— To wielkie pytanie! — rozległ się nagle głos z drugiego końca estrady.
Waldron, obdarzony dość zjadliwym dowcipem, dowiódł przed chwilą, jak niebezpiecznie było przerywać mu, ale ten nowy okrzyk wydał mu się tak absurdalnym, iż na razie nie wiedział, jak nań zareagować. Wyglądał, jak wielbiciel Szekspira wobec zagorzałego Baconisty, jak uduchowiony astronom wobec śmiertelnika, nie umiejącego wzroku oderwać od ziemi. Umilkł na chwilę, poczem, podnosząc głos, zwolna powtórzył: „które wygasło na długo przed zjawieniem się człowieka“.
— To wielkie pytanie! — znów zagrzmiał ten sam głos.
Waldron spojrzał ze zdumieniem na szereg profesorów, siedzących na katedrze, aż wzrok jego padł na Challengera, który oparłszy głowę o poręcz fotela, przymknął oczy i uśmiechał się tak, jakgdyby śnił o czemś bardzo przyjemnem,
— Rozumiem — rzekł Waldron, wzruszając ramionami, — to odzywa się nasz przyjaciel, profesor Challenger. — I przy akompanjamencie ogólnego śmiechu, powrócił do przerwanego odczytu, tak, jakby sprawa nie wymagała innego lepszego wyjaśnienia.
Ale incydent nie był bynajmniej wyczerpany. Każda ścieżka, którą obierał prelegent, wśród zamierzchłej gęstwiny przeszłości, prowadziła go niezmiennie ku twierdzeniu, iż zwierzęta przedhistoryczne od wieków wymarły, co wywoływało natychmiast ze strony profesora Challengera grzmiący sprzeciw. Odgadując jego zbliżenie się, publiczność ryczała z zadowolenia, studenci dołączali doń swoje głosy, tak, iż zaledwie Challenger otwierał usta, już jedna połowa sali huczała: „To wielkie pytanie“, a druga odpowiadała jej: „Hańba“, „Wstyd“, „Cicho“ i t. d. Waldron aczkolwiek doświadczony prelegent i energiczny człowiek, nie wiedział, co począć ze sobą. Wahał się, plątał, powtarzał po kilkakroć to samo, nie mógł wybrnąć z jakiegoś długiego zdania, i wreszcie zwrócił się ze złością ku sprawcy zamieszania.
— To nie do wytrzymania — krzyknął, rzucając gniewne spojrzenie wzdłuż katedry — panie profesorze Challenger, jestem zmuszony prosić pana o zaprzestanie tego nieprzyzwoitego i niemądrego przerywania.
Głośny szmer przebiegł po sali studenci bowiem nie posiadali się z radości wobec tej kłótni profesorów. Challenger powoli uniósł swoją wielką głowę.
— A ja poproszę pana, panie Waldron — rzekł — o niewygłaszanie twierdzeń, które nie są w ścisłej zgodzie z faktami naukowemi.
Te słowa rozpętały burzę. „Hańba“, „Hańba“, „Niech się wytłómaczy“, „Pozwolić mu mówić“, „Spędzić go z katedry“, — wrzeszczała publiczność ze śmiechem lub z oburzeniem. Przewodniczący zerwał się ze swego miejsca i wymachując rękoma wołał coś, z czego można było jedynie zrozumieć następujące słowa: „profesor Challenger — poglądy osobiste — później“. — Ten, który był powodem całego zajścia, ukłonił się, uśmiechnął i pogładziwszy brodę, zagłębił się znów w fotelu. Waldron, czerwony i zły, ciągnął dalej swój odczyt. Od czasu do czasu, wygłaszając jakieś zdanie, rzucał zjadliwie spojrzenie na swego przeciwnika, który zdawał się drzemać, z tym samym zadowolonym szerokim uśmiechem.
Nareszcie odczyt dobiegł do końca; sądząc z chaotycznej i pośpiesznej mowy prelegenta, koniec ten został mocno przyśpieszony. Słuchacze byli niespokojni i podnieceni. Waldron usiadł, a po krótkiej przerwie zarządzonej przez przewodniczącego, profesor Challenger podniósł się z fotelu i wyszedł na środek katedry. Jako dziennikarz, dbały o sprawy swego pisma, zanotowałem dosłownie jego mowę.
— Panie i Panowie — zaczął, wśród wszczynającego się w głębi sali hałasu, — proszę mi darować — panie, panowie i dzieciaki, przeoczyłem, że ci ostatni tworzą znaczną część słuchaczy (przy tych słowach powstał tumult, podczas którego profesor pobłażliwie kiwał swą olbrzymią głową, a wyciągniętą ręką zdawał się błogosławić tłum.) Wydelegowano mnie, abym w imieniu Instytutu wyraził p. Waldron dziękczynienia za odczyt, który tu dziś wygłosił. Były w nim punkty, z którymi się nie zgadzam, i uważałem sobie za obowiązek te niezgodę moją głośno wyrazić, temniemniej p. Waldron wywiązał się dobrze z zadania, którem było danie jasnego i uproszczonego poglądu na to, co w jego mniemaniu jest historją naszej planety. Popularne odczyty, w rodzaju dzisiejszego, słuchają się łatwo, ale p. Waldron wybaczy mi (tu uśmiechnął się i zmrużył oczy), gdy powiem, że z samego swego założenia odczyty takie bywają powierzchowne i zwodnicze, będąc przystosowywane do poziomu ciemnej publiczności (gniewne okrzyki). Ludzie popularyzujący wiedzę są właściwie pasorzytami (gesty protestu ze strony pana Waldrona). Żywią się wysiłkami swych wielkich zapoznanych poprzedników, eksploatując je w celach wyzysku lub dla zadowolenia swej ambicji. Najdrobniejsze odkrycie dokonywane w laboratorjum, maleńka cegiełka dorzucona do świątyni nauki, o wiele przewyższa tę próżną gadaninę, która może zapełnić godzinę zbytecznego czasu, ale nie przynosi żadnych pożytecznych rezultatów. Pozwalam sobie robić powyższe uwagi, nie ze względu jakiejś specjalnej niechęci do pana Waldrona, ale aby jasno określić różnicę między kapłanem wiedzy, a jego akolytą (w tem miejscu p. Waldron zwrócił się szeptem do przewodniczącego, a ten uniósł się na fotelu i coś surowo powiedział do stojącej przed nim karafki). „Ale dość już tego“ (długie i głośne śmiechy). Przejdźmy do spraw poważniejszych; zastanówmy się nad twierdzeniami mego przedmówcy, które jako badacz, podałem w wątpliwość. Dotyczą one ciągłości istnienia niektórych rodzajów zwierzęcych. Nie będę poruszał tego przedmiotu, jako amator lub jako pseudo-uczony, ale jak człowiek, którego głębokie poszanowanie dla nauki zmusza do przytrzymywania się ściśle faktów. Twierdzę, że p. Waldron myli się, utrzymując, że tak zwane przedhistoryczne zwierzęta nie istnieją, dlatego, że sam ich nigdy nie widział. Jak to słusznie zauważył są one naszymi przodkami, ale jeśli wolno użyć podobnego określenia, są to przodkowie współcześni, których można odnaleść dziś jeszcze ze wszystkiemi ich potwornemi i przerażającemu cechami, jeśli się ma odwagę ich szukać. Potwory, których istnienie określano na okres Jurajski, a które mogłyby z łatwością przełknąć nasze największe i najdziksze współczesne zwierzęta — potwory te do dziś dnia istnieją, (krzyk „humbug“, dowody, prosimy o dowody“ „a pan skąd to wie?“ „to wielkie pytanie“) „Skąd wiem? Ponieważ je widziałem, ponieważ odkryłem ich legowiska“ (oklaski, ryki i zarzut „kłamstwo“). Wiec jestem kłamcą? (hałaśliwe ogólne potwierdzenie) „Słyszałem że ktoś tu nazwał mnie kłamcą. Proszę, aby osoba która to powiedziała, powtórzyła to przedemną. (okrzyki „oto jest panie profesorze“ i jakiś dobrotliwy, niewielki człowieczek w okularach, wyrywający się rozpaczliwie trzymającym go, wynurza się ponad głowy studentów). „Czy to pan ośmielił się nazwać mnie kłamcą? („Nie, nie, nie, to nie ja“ protestuje oskarżony i momentalnie znika jak pajac w pudełku). „Jeżeli ktokolwiek w tej sali powątpiewa o prawdzie moich słów, służę mu na parę chwil rozmowy po skończeniu odczytu („Kłamstwo“) „Kto to powiedział? (ten sam dobroduszny jegomość, szamoczący się gwałtownie, ukazuje się nad głowami publiczności) „Zmusicie mnie panowie, abym tam do was podszedł (chór intonuje piosenkę „pójdź, mój luby, pójdź“, co powoduje niewypowiedziany rozgwar. Przewodniczący zerwawszy się z krzesła wymachuje ramionami, co sprawia wrażenie, jakgdyby dyrygował orkiestrą. Profesor Challenger doprowadzony do ostatecznych granic uniesienia, wykrzykuje coś z rozwianą brodą, rozdętemi nozdrzami i pałającą twarzą) Każdy wielki wynalazca spotykał się z niedowierzaniem, które jest cechą głupoty. Brakuje wam intuicji i fantazji aby wczuć się w to, co się wam tłomaczy: potraficie jedynie obrzucać błotem tych, co narażali życie dla postępu wiedzy. Prześladujecie proroków! Galileusz, Darwin i ja“. (Śmiechy, gwizdy, wrzaski).
Wyjątki te wzięte z notatek kreślonych pośpiesznie na owem pamiętnem zebraniu, nie mogą dać pojęcia o tym chaosie jaki zapanował na sali. Zamęt był taki, że niektóre przezorniejsze panie opuściły salę. Ludzie poważni i szanowani ulegli ogólnemu uniesieniu narówni ze studentami, i widziałem jak siwowłosi mężczyźni grozili pięściami nieokiełznanemu Challengerowi. Sala przypominała wrzący kocioł. Profesor Challenger zrobił krok naprzód i podniósł w górę ramiona, a było w nim w tej chwili coś tak męskiego, tak imponującego, że pod nakazem tego ruchu i pod spojrzeniem jego władczych oczu, sala stopniowo zamarła. Miał coś do powiedzenia, przycichli, aby go wysłuchać.
Nie chcę was przekonywać — rzekł — nie chcę, bo nie warto, ale prawda jest prawdą i nie zagłuszą jej wrzaski nierozsądnych młodych ludzi, i równie nierozsądnych starców. Twierdzę, że zrobiłem epokowe odkrycie, wy zaprzeczacie temu (krzyki). Możemy rozstrzygnąć tę sprawę. Wydelegujcie z waszego grona kilka osób, któreby się naocznie przekonały o słuszności moich twierdzeń.
Z pośród słuchaczy podniósł się wysoki, szczupły mężczyzna, którego sucha twarz miała w sobie coś ascetycznego, był to p. Summerlee, zasłużony profesor Anatomji Porównawczej. Oświadczył, że chciałby zapytać profesora Challengera, czy odkrycia o których tenże wspominał, były wynikiem podróży, odbytej przed dwoma laty do źródeł Amazonki?
Profesor Challenger odpowiedział twierdząco. Pan Summerlee chciałby wiedzieć w jaki sposób szanowny profesor mógł natrafić na odkrycia, które wymknęły się uwadze uczonych tak światowej sławy jak Bates, Wallace i ich poprzednicy, badających przed nim te okolice?
Profesor Challenger odpowiedział, iż najwidoczniej pan Summerlee nie odróżnia Tamizy od Amazonki; i że w takim razie nie zaszkodzi dowiedzieć się iż Amazonka jest nieco większa od Tamizy, gdyż łącznie z Orinoco ciągnie się na przestrzeni pięćdziesięciu tysięcy mil, a na takich przestrzeniach jeden podróżnik może łatwo natrafić na coś co przeoczył drugi.
Pan Summerlee oświadczył z lodowatym uśmiechem, iż dokładnie zdaje sobie sprawę z różnicy między Tamizą a Amazonką, która to różnica polega przedewszystkiem na tem, że łatwo stwierdzić co się dzieje nad pierwszą, lecz nie podobna — nad drugą. Profesor Challenger zobowiąże go bardzo, komunikując pod którym stopniem szerokości i długości geograficznej znajdują się owe przedhistoryczne zwierzęta?
Profesor Challenger odpowiedział, że z pewnych względów informacje te zachowuje dla siebie, ale gotów jest podzielić się nimi z komitetem wybranym przez słuchaczy. Czy pan Summerlee chce należeć do tego komitetu i przekonać się osobiście o odkryciu?
Pan Summerlee: „Tak jest, chcę“ (oklaski na sali).
Profesor Challenger: „W takim wypadku obiecuję dostarczyć panu dowodów, które rozproszą wszelkie pańskie wątpliwości. Jeżeli jednak pan Summerlee wątpi w moją uczciwość, to i ja mogę wątpić w jego, dlatego proponuję, aby towarzyszyła nam jeszcze jedna lub jeszcze dwie inne osoby. Nie taję, iż czekają nas trudności i niebezpieczeństwa. Pan Summerlee będzie potrzebował młodszego towarzysza. Może kto z obecnych zgłosi się na ochotnika?
Była to jedna z tych chwil, które decydują o losach człowieka. Czyż przechodząc próg tej sali, mogłem przypuszczać, że ważę się na krok śmielszy, niż ten o którym kiedykolwiek śniłem? Myślałem o Gladys — o tej sławie, tej okazji, o jakich mi wspominała. Gladys byłaby mnie zachęcała do czynu. Zerwałem się z miejsca, mówiłem coś, nie słysząc własnego głosu. Tarp ciągnął mnie za poły i upominał szeptem: „siadaj, nie rób z siebie osła“. Jednocześnie o kilka rzędów przed sobą zauważyłem jakiegoś wysokiego, szpakowatego mężczyznę, który również powstał. Odwrócił się i spoglądał na mnie zimnemi, gniewnemi oczyma, ja jednak nie ustępowałem.
— Zgłaszam się na ochotnika, panie przewodniczący — powtarzałem raz po raz.
— Imię, imię! — krzyczała publiczność.
— Nazywam się Edward Dunn Malone. Jestem współpracownikiem „Gazety Codziennej“. Chcę być zupełnie bezstronnym świadkiem.
— A pańskie nazwisko? — spytał przewodniczący mego rywala.
— Lord John Roxton. Byłem u źródeł Amazonki, znam całe okolice i mam specjalne dane aby wziąć udział w podobnej ekspedycji.
— Lord John Roxton cieszy się sławą doskonałego sportsmena i znanego podróżnika — zauważył przewodniczący — ale nieźleby było mieć w tej ekspedycji przedstawiciela prasy.
— W takim razie proponuję — rzekł profesor Challenger — aby obydwaj ci panowie zostali wydelegowani przez dzisiejsze zebranie do wzięcia wraz z profesorem Summerlee udziału w ekspedycji mającej stwierdzić słuszność moich twierdzeń.
Tak to wśród okrzyków, oklasków i śmiechów los nasz został zdecydowany: fala ludzka uniosła mnie ku wyjściu. Oszołomiony wszystkiem co zaszło, podniecony perspektywą tajemniczej przyszłości, stałem na chodniku, przyglądając się wesołej gromadzie wybiegających z gmachu studentów, wśród których mignęło kilkakrotnie opadające wdół i unoszące się ku górze ramię uzbrojone w wielki parasol. Widziałem jak lekki elektryczny samochód uniósł profesora Challengera, za którym gonił rozgwar i śmiech, wreszcie znalazłem się w srebrnawym świetle latarń na Regent Street, myśląc to o Gladys, to znów o czekającej mnie ekspedycji.
Nagle ktoś dotknął mego ramienia. Obejrzawszy się, ujrzałem przed sobą owego wysokiego, szczupłego mężczyznę, który wraz ze mną zgłosił się na ochotnika owej dziwacznej wyprawy.

— Pan Malone, prawda? — rzekł nieznajomy, mamy być towarzyszami, a że mieszkam tuż na przeciw, więc może zechce mi pan poświęcić pół godziny czasu, tem więcej, że mam panu coś niecoś do posiedzenia.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: Anonimowy.