Świat zaginiony/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł Świat zaginiony
Podtytuł Tom I
Wydawca Skład główny w Stowarzyszeniu Pracowników Księgarskich, sp. z o.o.
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. W. Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz A. Spero
Tytuł orygin. The Lost World
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VI.
„Bicz Boży“.

Lord Roxton i ja skręciliśmy przez ulicę Vigo na Albany, arystokratyczną dzielnicę Londynu. Uszedłszy kilkanaście krokowi mój nowy znajomy zatrzymał się, otworzył przedemną jakieś drzwi i wpuściwszy mnie do środka, wszedł za mną i przekręcił guzik elektryczny. Fala łagodnego światła zalała przedpokój: stojąc w progu, rozglądałem się ciekawie wokół; miałem przed sobą eleganckie mieszkanie; w ktorem zamiłowanie do wygody łączyło się z jakąś zupełnie specjalną męską atmosferą. Zbytek bogatego człowieka współzawodniczył z niedbalstwem — właściwem większości kawalerów; podłogę przykrywały wspaniałe futra i oryginalne maty wschodnie, ściany zawieszone były obrazami i sztychami, których wartość rozpoznało nawet moje niedoświadczone oko. Ale podobizny bokserów, baletnic i koni wyścigowych, sąsiadowały ze zmysłowym Fragonardem, wojowniczym Girardet’em i marzycielskim Turnerem, a wśród najrozmaitszych fraszek widniały charakterystyczne trofea, żywo przywodzące na pamięć fakt, iż Lord John Roxton był jednym z najsłynniejszych współczesnych sportsmenów. Wiszące nad kominkiem dwa skrzyżowane wiosła — ciemno-błękitne i blado wiśniowe, oraz widniejące pod nimi srebrne liście i para bokserskich rękawic, świadczyły, że ich właściciel zdobył pierwszeństwo na polu zapasów wioślarskich jak i bokserskich. Na wszystkich ścianach rozsiane były wspaniałe trofea myśliwskie, nad którymi królował łeb nosorożca ze wzgardliwie opuszczoną wargą.
Pośrodku kosztownego, czerwonego dywanu stał stolik w stylu Ludwika XV, śliczny antyk inkrustowany złotem, którego blat poplamiony był w paru miejscach winem i spalony papierosami. Milczący mój gospodarz wypełnił winem szklanki z syfonu i butelki, stojącej na srebrnej tacy na stole i wskazawszy mi fotel, podał mi jedną ze szklanek oraz długie, hawańskie cygaro. Poczem usiadłszy naprzeciwko utkwił we mnie przenikliwe spojrzenie swoich dziwnych szaro-niebieskich, przypominających zimną głąb jakiegoś północnego jeziora, oczu.
Poprzez nikły dym cygara wpatrywałem się i ja w jego rysy, widziane tylekroć na fotografjach, — miał duży, rzymski nos, ściągłe, nieco wpadnięte policzki, szorstki krótki wąs. Włosy jego były ciemne, nieco rzednące. Miał w sobie coś z Napoleona III i coś z Don Kichota, a mimo to przypominał żywo tych typowo angielskich obywateli ziemskich, szczupłych, żwawych, nie mogących żyć bez ruchu, bez świeżego powietrza, bez psów i koni. Cera jego, spalona wiatrem i słońcem, przybrała odcień brunatny. Długie, gęste rzęsy i krzaczaste brwi nadawały jeszcze ostrzejszego wyrazu jego z natury zimnym i przenikliwym oczom. Choć suchy i nerwowy, zdradzał jednak odrazu doskonałą budowę ciała — i istotnie dowiódł, iż niewielu ludzi w Anglji mogło mu dorównać w sile i zręczności. Sięgał poza sześć stóp wzrostu, ale wydawał się niższym, gdyż garbił się nieco.
Takim był ów słynny lord John Roxton, który siedząc naprzeciwko mnie i gryząc machinalnie swoje cygaro, przypatrywał mi się w milczeniu.
— A więc — rzekł wreszcie — oto cośmy zrobili miły mój chłopcze (zdanie to wymówił tak jakby stanowiło jedno słowo miy-mo-chłopcze). Nie namyślaliśmy się długo, ani pan ani ja. Ale idąc na odczyt nie miał pan najmniejszego pojęcia czem to się skończy?
— Najmniejszego.
— To samo i ja. Najmniejszego pojęcia. I oto jakeśmy się obydwaj wkopali aż po szyję. Ba, toż ja ledwie przed trzema tygodniami powróciłem z Ugandy, upatrzyłem sobie zamek w Szkocji, podpisałem kontrakt najmu, załatwiłem wszelkie formalności. No i cóż z tego będzie? Czy ta awantura krzyżuje też i pańskie plany?
— Leży poniekąd w zakresie mego fachu, jestem dziennikarzem, współpracownikiem „Gazety Codziennej“.
— Wiem, wiem, oświadczył pan to głośno na zebraniu. Przy okazji chciałbym poprosić pana o pomoc w pewnej sprawie.
— Służę panu.
— Niebezpieczeństwo pana nie przestrasza?
— Co za niebezpieczeństwo?
— Ballinger. Naturalnie słyszał pan o nim?
— Nigdy.
— Ależ, miły chłopcze, gdzież się pan obraca? Sir John Ballinger jest znakomitym sportsmenem. W ręcznych zapasach mógłbym go może zwyciężyć, ale w skoku mu nie dorównam. Otóż muszę panu powiedzieć — co zresztą jest tajemnicą publiczną — że Ballinger, o ile się nie trenuje, pije do zapamiętania. W zeszły wtorek dostał napadu delirjum i w tej chwili ciska się jak szaleniec. Mieszkanie jego znajduje się nad mojem. Doktorzy oświadczyli że trzeba bezwzględnie zmusić go do przyjęcia jakiego pokarmu, bo w przeciwnym razie umrze, ale ponieważ stary Jack uzbroił się w pistolety i oświadczył że zastrzeli każdego kto ośmieli się wejść do pokoju, więc między służbą wszczął się popłoch. Oczywiście jest to straszny orzech do zgryzienia, bo Jack strzela konkursowe, ale temniemniej trudno pozwolić aby zdobywca Wielkiej Nagrody zginął z wycieńczenia.
— Co pan zamierza zrobić, milordzie? spytałem.
— Ułożyłem taki plan: pan i ja wpadniemy jednocześnie do pokoju; być może że chory usnął, ale jeśli się zbudzi, to w najgorszym razie, zastrzeli jednego z nas, drugi tymczasem rzuci się na niego i obezwładni go obwijając mu kołdrę naokoło głowy. Potem zatelefonuje się po pogotowie aby przyjechało nakarmić biedaka.
Propozycja była dość nieoczekiwana i nieprzyjemna. Nie sądzę abym był człowiekiem bardzo odważnym; moja celtycka wyobraźnia przybiera wypadki w tem czarniejsze barwy, im bardziej są one nieoczekiwane. Byłem jednak wychowany w pogardzie dla strachu i nie chciałbym za nic zyskać opinję tchórza; jak ów historyczny Hunn byłbym się bez wahania rzucił w przepaść aby dowieść mej odwagi, choć popchnęłyby mnie ku temu jedynie próżność i miłość własna. To też choć wstrząsałem się wewnętrznie na myśl o wykrzywionej szaleństwem twarzy pijaka, któren miotał się nad naszymi głowami, odpowiedziałem najbardziej niedbałym tonem, na jaki mogłem się zdobyć iż jestem gotów służyć pomocą. Lord Roxton wypowiedział na temat niebezpieczeństwa tej wyprawy parę refleksji, które mnie tylko podrażniły.
— Rozmowy w niczem nie zmienią sytuacji — rzekłem — weźmy się do rzeczy.
Podnieśliśmy się obydwaj z miejsc, lecz nagle śmiejąc się poufale lord Roxton uderzył mnie po ramieniu i znów popchnął na fotel.
— Doskonale, mój chłopcze — rzekł — to wystarczy.
Patrzyłem nań ze zdumieniem.
— Zająłem się sam Jackiem Ballingerem dziś rano. Przestrzelił mi szlafrok ale skrępowaliśmy go i w tydzień będzie zdrów. Nie gniewa się pan, młodzieńcze za ten drobny żart? Widzi pan, tak mówiąc miedzy nami, cała ta ekspedycja amerykańska wydaje mi się sprawą bardzo poważną i chciałbym mieć za towarzysza człowieka na którym mógłbym polegać. Dlatego wystawiłem pana na tę próbę i jestem rad że pan z niej wyszedł zwycięsko. Musimy sobie jasno zdać sprawę z odpowiedzialności jaka spada na nas obydwu, bo starego Summerlee trzeba będzie jeszcze niańczyć. Ale, ale, czy nie jest pan przypadkiem tym samym Malone któremu wróżą odznaczenie w matchu Rugby?
— Mam nadzieję je uzyskać.
— Zdawało mi się że przypominam sobie pańską twarz; byłem przecież na matchu contra Richmond. I przyznaję żem podczas całego sezonu nie widział tak doskonałej formy jak pańska. Staram się nigdy nie opuszczać matchu Rugby, bo uważam go za jeden z naszych najlepszych sportów. Ale nie mówmy teraz o sporcie, mamy pilniejsze sprawy. Na pierwszej stronicy „Times’a“ znajduje się rozkład odjazdu statków. W przyszłą środę wyrusza jeden do Para, moglibyśmy się na nim zabrać gdyby to odpowiadało panu i temu naszemu profesorowi. Pan się zgadza? Więc profesora biorę na siebie. A jak stoją sprawy z pańskim ekwipunkiem?
— Zajmie się tem moja redakcja.
— Pan dobrze strzela?
— Tak sobie, przeciętnie.
— Wielki Boże, aż tak źle! Jest to ostatnia rzecz, której dzisiejsza młodzież stara się nauczyć; a przecież mężczyzna, nie umiejący strzelać jest jak pszczoła bez żądła. Pięknie będzie pan wyglądał kiedy jakiś intruz dobierze się do pańskiego miodu. O ile nasz profesor nie jest warjatem lub bezczelnym oszustem ujrzymy kilka ciekawych stworzeń w Ameryce Południowej i nieraz będziemy musieli uciekać się do pomocy naszych strzelb. Jakiego systemu pan używa?
Z tymi słowy podszedł do dębowej szafy i otworzywszy ją, ukazał moim oczom cały szereg błyszczących luf, podobnych do fletów organu.
— Może wybiorę panu coś z mojego arsenału — rzekł.
Jedną po drugiej wyjmował kolejno coraz to wspanialsze strzelby, otwierał je i zamykał z suchym trzaskiem a potem kładł je na miejsce, głaszcząc pieszczotliwie jak czuła matka swoje dzieci.
— Oto jest Bland. 577, wspaniały — rzekł — zastrzeliłem nim tego jegomościa — wskazał na białego nosorożca — ale jakie dziesięć yardów bliżej a nie ja lecz on byłby mnie dorzucił do swojej kollekcji.
„Mam nadzieję — ciągnął — że pan czytuje Gordona, bo jest to poeta fuzji i konia, człowiek który rozumie i jedno i drugie. Ta zabaweczka jest też bez zarzutu. Używałem jej przed trzema laty w Peru, przeciwko handlarzom niewolników; muszę panu powiedzieć że byłem istnym biczem bożym tamtejszych okolic, choć czynów moich nie zanotowano w żadnej historji. Są takie chwile, młodzieńcze, kiedy każdy człowiek winien stanąć w obronie sprawiedliwości i prawdy, jeśli nie chce czuć się zhańbionym sam przed sobą. Dlatego i ja biłem się po trochu; sam wydałem wojnę, sam ją prowadziłem i sam zakończyłem.
Ilość nacięć jakie pan widzi na kolbie równa się ilości tych nikczemników, zgładzonych przezemnie, sporo co? Ten głęboki oznacza Pedra Lopez, króla handlarzy, którego zabiłem nad Putomayo. O, mam coś dla pana — zawołał, wyciągając śliczną, srebrem zdobną strzelbę — doskonała broń, lekka, celna, pięć ładunków za jednym zamachem. Może jej pan śmiało powierzyć życie.
Podał mi ją i zamknąwszy szafę wrócił na swoje poprzednie miejsce.
— Niech mi pan powie — rzekł — wszystko co pan wie o tym profesorze Challengerze.
— Dziś zobaczyłem tego człowieka poraz pierwszy w życiu.
— I ja również. Ale to zabawne że mamy obaj wyruszać w taką drogę pod przewodnictwem człowieka, którego wcale nie znamy. Wydał mi się dość oryginalnym okazem. Nie sądzę aby się cieszył wielkim mirem pośród swych kolegów. Czemuż ta ekspedycja pana interesuje?
W krótkich słowach opowiedziałem mu moją rozmowę z profesorem. Słuchał mnie uważnie, a gdy skończyłem rozłożył na stole mapę Ameryki Południowej i rzekł poważnie:
— Co do mnie wierzę w każde słowo jego opowiadania, a mówiąc tak mam pewne podstawy. Kocham poprostu Amerykę Południową, i myślę że okolice od Darien do Fuego są najpiękniejszymi, najbogatszymi i najcudowniejszymi w świecie. Ludzie nie poznali ich jeszcze i nie wiedzą czem mogą się one stać, ja zaś przebiegłem je z końca do końca, i podczas tej wojny o której panu wspominałem, spędziłem tam dwie pory letnie. Otóż i mnie również zdarzyło się słyszeć dziwaczne historie, dające wiele do myślenia — były to tylko Indyjskie legendy, tradycyjne baśnie, to prawda, ale coś się w tem kryć musi. Im więcej poznaje się ten kraj, młodzieńcze, tem więcej się wierzy iż niema tam nic niemożliwego — nic. Prócz paru traktów wodnych, których się ludzie trzymają, wszystko w tym kraju jest jeszcze tajemnicą. Weźmy np. Matto-Grosso — mówiąc to wskazał cygarem jakiś punkt na mapie — lub ten oto kąt gdzie stykają się trzy różne kraje, upewniam pana że nic mnie tu nie zadziwi. Tak jak to powiedział dziś profesor rzeka płynie tu na przestrzeni pięćdziesięciu tysięcy mil, i to poprzez las który wielkością równa się nieomal Europie. Pan i ja moglibyśmy znajdować się w dwóch miejscach odległych od siebie, tak jak Szkocja od Konstantynopola, nie wychodząc obydwaj z tej olbrzymiej brazylijskiej puszczy. Ludzie zbudowali w niej tu jakąś wioseczkę, tam kawałek drogi. Ba, toż połowa kraju jest trzęsawiskiem nie do przebycia. Czemu ta ziemia nie miałaby kryć coś nieznanego i nadzwyczajnego! A jeśli kryje to czemuż my nie mamy tego odnaleźć? Pozatem — dodał, a uśmiech szczęścia rozjaśnił jego oryginalną, pociągłą twarz — pozatem niebezpieczeństwo czyha tam na każdym kroku. Co do mnie jestem jak stara piłka golfowa, życie obijało mnie tak długo, że starło ze mnie zupełnie ową pierwotną, świeżą biel: teraz może mnie tłuc ile się podoba nie zostawiając najmniejszego śladu. Ale niebezpieczeństwo, młody człowieku, jest solą życia. Jest jedynem co warte zachodu. Wszyscy stajemy się zbyt ociężali, powolni i wygodni, ale dajcie mi swobodne, niezmierzone przestrzenie, dobrą fuzję w łapę i cel za którym warto by się uganiać. Próbowałem wojny, sportów, i aeroplanów, ale to polowanie na bestje, wyczarowane z szalonej wizji jest czymś co mnie porywa“.
Śmiał się zachwycony tą perspektywą.
Być może że zatrzymałem się nieco za długo nad opisem tej mojej nowej znajomości, ale lord Roxton ma być moim towarzyszem przez wiele, wiele miesięcy, i dlatego starałem się uchwycić to wrażenie jakie sprawiło na mnie pierwsze zetknięcie się z jego oryginalną indywidualnością. Jedynie myśl o pracy jaka na mnie czekała w redakcji zmusiła mnie do porzucenia jego towarzystwa; zostawiłem go promieniejącego szczęściem. Z nieopisanym uczuciem zadowolenia oliwił zamek swojej ulubionej strzelby, marząc o przygodach, które nas czekały. Jeśli istotnie grożą nam niebezpieczeństwa, to w całej Anglji niema człowieka, któryby je zniósł z równem jemu męstwem i spokojem.
Aczkolwiek bardzo zmęczony wypadkami ubiegłego dnia późno w noc rozprawiałem jeszcze z Mc Ardle, tłomacząc mu całą sytuację. Wydała mu się na tyle poważną, iż następnego ranka powiadomił o niej naczelnego redaktora Sir Beaumont’a. Ułożyliśmy iż będę w miarę możności wysyłał w formie listów pod adresem Mc Ardle dokładne sprawozdania z podróży, które będą bądź stopniowo umieszczane w „Gazecie“, bądź też zostaną ogłoszone po powrocie, nie wiedzieliśmy bowiem jakie warunki postawi w tym względzie prof. Challenger. W odpowiedzi na interpelację telefoniczną usłyszeliśmy namiętną filipikę przeciw całej prasie, zakończoną obietnicą że o ile wskażemy mu statek, na którym odpływam, prześle mi nań w godzinę odjazdu wszystkie instrukcje jakie będzie uważał za wskazane. Druga próba rozmowy spełzła na niczem, telefon bowiem odebrała pani profesorowa i oznajmiając nam iż jej mąż jest wielce zdenerwowany, prosiła nas abyśmy go nie drażnili bardziej jeszcze naszą rozmową. Trzecia próba, w parę godzin później, zakończyła się okropnym trzaskiem w telefonie, poczem stacja zawiadomiła nas że aparat profesora Challengera został uszkodzony. Wobec tego zrezygnowaliśmy z wszelkiej rozmowy.
A teraz, kochani moi czytelnicy, kończy się mój bezpośredni kontakt z wami. Od dnia dzisiejszego będzie mi wolno przemawiać do was (o ile moje słowa wogóle was dojdą) jedynie po przez pismo, które reprezentuję. Opiece redaktora powierzam to niniejsze sprawozdanie o wypadkach, których wynikiem jest ta, najniezwyklejsza ze wszystkich, po dziś dzień odbytych, ekspedycyj. Jeżeli z niej powrócę będę sobie zawsze mógł zdać sprawę w jaki sposób powstała. Piszę tę ostatnie słowa w kabinie statku „Franciska“, i z drogi prześlę je p. Mc Ardle. Przed zamknięciem notatnika chciałbym w nim skreślić jeszcze jeden obraz — ostatni jaki z tego kraju unoszę w pamięci. Jest wilgotny, mglisty poranek, wczesna wiosna, mży chłodny deszcz. Oto trzy postacie otulone w płaszcze nieprzemakalne posuwają się wzdłuż przystani, ku pomostowi jaki ją łączy z jednym ze statków. Przed nimi tragarz pcha wózek naładowany walizami, pledami, podłużnymi pudłami, kryjącemi fuzje. Profesor Summerlee, chudy, melancholijny, idzie z pochyloną głową tak jakgdyby opłakiwał sam siebie. Lord Roxton stąpa żwawo, a pod podróżną czapką ściągła jego twarz promienieje zadowoleniem. Co do mnie czuję się szczęśliwym, iż minęły te gorączkowe dnie przygotowań i pożegnań, i jestem pewny że zachowanie moje zdradza to uczucie. Nagle, w chwili gdy dochodzimy już do statku, jakiś głos odzywa się za nami. To profesor Challenger któren obiecał odprowadzić nas, biegnie za nami, czerwony i zziajany.
— Nie, dziękuję panom — mówi — nie mam zamiaru wchodzić na pokład. Mam tylko parę słów do powiedzenia, i mogę równie dobrze powiedzieć je tutaj. Przedewszystkiem chciałbym zaznaczyć iż w najmniejszym stopniu nie czuję się zobowiązanym względem panów za to że puszczacie się w tą podróż. Jest to dla mnie najzupełniej obojętne i nie widzę powodu do jakiejkolwiek z mej strony wdzięczności. Prawda pozostanie prawdą i żadne zarzuty nie zdołają jej zmienić, nawet jeśli podniecają niechęć i ciekawość pewnej ilości niedorozwiniętych ludzi. W tej oto zapieczętowanej kopercie znajdują się wskazówki co do waszej drogi, przeczytacie je panowie po przybyciu do miasta Manaos nad Amazonką, ale nie przed nadejściem dnia i godziny, oznaczonych na kopercie. Czy wyrażam się dość jasno? Ścisłe wypełnienie powyższych warunków pozostawiam waszej uczciwości. Dobrze, panie Malone, nie sprzeciwiam się pańskiej korespondencji, skoro rozgłaszanie faktów jest celem pańskiej podróży, ale proszę o powstrzymanie się od wszelkich wiadomości co do kierunku wyprawy, a także nie drukowanie pańskich sprawozdań aż do chwili powrotu. Żegnam pana. Nasza znajomość złagodziła nieco uczucia, jakie żywię dla ohydnego zawodu do którego pan, niestety, należy. Żegnam pana milordzie. O ile mi wiadomo nauka jest dla pana zamkniętą księgą, ale może pan być pewny że nie ominie pana ciekawe polowanie i będzie pan mógł opisywać na łamach pism sportowych jak pan zastrzelił dimophodona. I pana również żegnam, profesorze. Jeśli umysł pański może się jeszcze rozwinąć, o czem prawdę mówiąc wątpię, to wróci pan do Londynu mądrzejszy niż przed wyjazdem“.

Odwrócił się na pięcie, a po chwili widziałem jego krępą postać to wynurzającą się z tłumu, to znów niknącą w nim. Jesteśmy już na kanale. Za chwilę trzeba będzie oddać paczkę. Niech Bóg ma w swojej pieczy tych co pozostają i niech pozwoli nam wrócić szczęśliwie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: Anonimowy.