Świat zaginiony/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł Świat zaginiony
Wydawca Skład główny w Stowarzyszeniu Pracowników Księgarskich, sp. z o.o.
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. W. Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz A. Spero
Tytuł orygin. The Lost World
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CONAN DOYLE
ŚWIAT ZAGINIONY
Tłomaczenia autoryzowane
A. SPERO
SKŁAD GŁÓWNY
W STOWARZYSZENIU PRACOWNIKÓW KSIĘGARSKICH
Spółka z ogr. odp.


Druk Zakł. Druk. W. Piekarniaka, Warszawa Ordynacka 3.


SPIS ROZDZIAŁÓW


TOM I.

ROZDZIAŁ I.
„Nigdy nie brakuje okazji“.

Jej ojciec p. Hungerton, był doprawdy najbardziej nietaktownym człowiekiem w świecie; okrągły, pulchny, w gruncie rzeczy dobroduszny, należał do łudzi zajętych wyłącznie swojem własnem, płytkiem, „ja“. Gdyby cokolwiek było w stanie zrazić mnie do Gladys, to bezwątpienia zraziłaby mnie możliwość posiadania takiego teścia. Osobnik ten w głębi duszy żywił przekonanie iż przyjeżdżam do Chestnut, trzy razy w tygodniu poto aby cieszyć się jego towarzystwem i wysłuchiwać jego tyrad na temat bimetalizmu — w której to dziedzinie p. Hungerton był powagą.
Tego wieczoru przez godzinę już przeszło słuchałem jego monotonnego głosu, którym wykładał jak zły pieniądz wypiera z obiegu dobry, lub tłomaczył odnośną wartość srebra, dewaluację pieniądza, i niezachwiane prawa wymiany.
— Wyobraźmy sobie — zawołał głosem, któremu starał się nadać cechę uniesienia — wyobraźmy sobie że wszyscy wierzyciele świata zażądają nagle i jednocześnie zwrotu swoich należności, nastając na bezzwłoczna spłatę, jakiż, — biorąc pod uwagę nasze obecne warunki, — jakiż będzie rezultat podobnego kroku?
W odpowiedzi zauważyłem iż osobiście byłbym człowiekiem zrujnowanym, na co p. Hungerton zerwał się z krzesła, i, wyłajawszy mnie za płytkość, która uniemożliwiła wszelką poważniejszą rozmowę ze mną, poszedł się przebrać, gdyż miał tego wieczora uczestniczyć w Masońskiem zebraniu.
Nareszcie znalazłem się sam na sam z Gladys; chwila decydująca nadeszła! Przez cały ten wieczór czułem się jak żołnierz, szarpany nadzieją zwycięstwa i obawą porażki, a oczekujący jedynie sygnału aby rzucić się w wir nieuniknionej walki.
Hardy, delikatny profil Gladys odcinał się jasno na tle ponsowej kotary. Jakżeż piękną była moja ukochana! Ale jak daleką!
Chciałem już przerwać długie i nużące milczenie, gdy Gladys podniosła na mnie spokojne spojrzenie i potrząsając główką z wyrazem łagodnej nagany rzekła.
— Przeczuwam iż chcesz mi się oświadczyć Nedzie — i doprawdy wolałabym abyś tego nie czynił i pozostawił stosunki nasze na tej stopie na jakiej się znajdują.
Przysunąłem się nieco bliżej do niej.
— Jakżeż odgadłaś że mam zamiar oświadczyć ci się? — zapytałem zdumiony.
— Czyż kobieta może tego nie odgadnąć? Podobna okoliczność nie bywa dla kobiety nigdy niespodzianką. Ale nasza przyjaźń była tak piękna, i tak miła, że nie powinieneś jej niszczyć. Czyż nie zachwyca cię ta myśl, że mężczyzna i kobieta mogą obcować z sobą tak otwarcie, tak poprostu jak myśmy obcowali?
— Nie Gladys. Obcować otwarcie i poprostu mogę i z naczelnikiem stacji (nie wiem doprawdy w jaki sposób poważny ten urzędnik wmięszał się do naszej rozmowy, pobudzając nas do wesołości). Takie obcowanie nie zadawalnia mnie wcale. Chciałbym otoczyć cię ramieniem, złożyć twoją głowę na mojej piersi, chciałbym....
Ale Gladys podniosła się z krzesła, widząc iż usiłuję urzeczywistnić moje pragnienie.
— Wszystko się popsuło, Nedzie — rzekła — co za szkoda doprawdy łamać naszą starą, dobrą przyjaźń przez podobne wyskoki. Dlaczego nie potrafisz panować nad sobą?
— To miłość — broniłem się — przecież nie ja ją wymyśliłem, ale jest to uczucie naturalne i nieuniknione.
— Miłość wzajemna może być cudowną. Ale co do mnie nie odczuwałam jej nigdy.
— Ale musisz ją odczuć Gladys. Ty taka piękna i taka uduchowiona jesteś przecież stworzona do miłości!
— Na miłość trzeba czekać aż raczy nadejść.
— Ale czemu nie mogłabyś pokochać mnie właśnie? Czy moja powierzchowność stoi na przeszkodzie?
Gladys zawahała się przez chwile, potem wyciągnęła rękę i miękkim, pełnym wdzięku ruchem przechyliła w tył moją głowę. Przez chwilę przyglądała mi się z pełnym powagi, miłym uśmiechem.
— Nie — rzekła wreszcie — to nie powierzchowność. Nie jesteś próżnym więc śmiało mogę ci to powiedzieć. To coś innego, coś głębszego.
— Mój charakter?
Surowo skinęła głową.
— A więc jak mam się zmienić? Usiądź tu przy mnie Gladys, porozmawiajmy. Nie, nie, przyrzekam że będę grzeczny ale usiądź.
Rzuciła mi spojrzenie, którego nieufność pochlebiła mi znacznie więcej niż jej poprzednie kompletne zaufanie. Uczucie to ujęte w słowa i wyrażone tak czarno na białem wydaje mi się dziwnie prymitywnem i zwierzęcem, ale może jest właściwością wyłącznie tylko mojego charakteru.
Gladys usiadła.
— A więc teraz powiedz mi czemu ci się nie podobam?
— Kocham innego — odparła.
Teraz ja z kolei zerwałem się z krzesła.
— Ten inny nie istnieje — uspokoiła mnie ze śmiechem — kocham się w ideale którego wcielenia dotychczas nie spotkałam.
— A więc powiedz mi coś o tym ideale. Przedewszystkiem jak wygląda?
— Przypuśćmy że wygląda tak jak ty.
— Gladys jesteś okropnie kochana. Ale powiedz mi co potrafi ten człowiek czego ja nie potrafię? Określ mi go jednem słowem: wegeterjanin, aeronauta, teozof, nadczłowiek — wszystkiego się podejmę, jeśli tylko powiesz mi co ci się podoba.
Ta nadzwyczajna płynność mego charakteru i gustów wywołała uśmiech na ustach Gladys.
— A więc przedewszystkiem — rzekła — mój ideał nie przemawiałby nigdy tak jak ty w tej chwili. Byłby to napewno człowiek poważniejszy, energiczniejszy od ciebie, niezbyt skory do ulegania kaprysowi naiwnego dziewczęcia. Przedewszystkiem byłby to człowiek czynu, stalowej siły, człowiek który, bez lęku umiałby patrzeć w twarz śmierci, człowiek, któryby dokonał czegoś wielkiego i niezwykłego. Nie jego bym kochała, ale tę sławę otaczająca go jak aureola i rzucającą promienie swoje i na mnie. Pomyśl o Ryszardzie Burton! Czytając jego biografię, napisaną przez żonę, rozumiem cały ogrom jej miłości ku niemu. Albo lady Stanley? Czy znasz te wspaniałe karty jakie poświęca swemu mężowi? Oto są mężczyźni, których może uwielbiać kobieta, będąc im zarazem równą przez siłę swej miłości, podziwiana przez cały świat iż umiała natchnąć podobnych bohaterów.
Była tak prześliczną w swem podnieceniu, że o mało nie złamałem danej przed chwilą obietnicy, ale przemógłszy się, starałem się zbić jej argumenta.
— Nie każdy rodzi się Stanley-em lub Burtonem — odparłem — a zresztą niejednemu brakuje po temu okazji. Mogę to śmiało powiedzieć o sobie. A wiem że nie omieszkałbym z niej skorzystać.
— Okazji nigdy nie brakuje. Miarą mężczyzny jest to że je stwarza. Prawdziwy mężczyzna nie zna przeszkód. Nie spotkałam nigdy jeszcze prawdziwego mężczyzny ale mam o nim zupełnie wyrobione pojęcie. Życie obfituje w takie okazje i jeśli zadaniem mężczyzny jest je wyzyskać, to szczęście kobiety zasadza się na wynagrodzeniu miłością takiego heroizmu. Przypomnij sobie tego Francuza który w zeszłym tygodniu odbył podróż balonem; pomimo ohydnego wiatru puścił się w drogę, aby wypełnić to co zapowiedział. W ciągu dwudziestu czterech godzin wiatr odrzucił go na 1500 mil, tak że musiał splanować gdzieś w centralnej Rosji. O takim mężczyźnie myślę. Ta kobieta, którą on kochał musiała być przedmiotem zazdrości innych kobiet. A ja także pragnę, aby mi zazdroszczono mojego wybrańca.
— Byłbym gotów ważyć się na to samo aby uzyskać twoje uznanie.
— Ale nie powinieneś robić tego li tylko dla mnie! Ja chciałabym aby to dążenie do sławy było w tobie wrodzonym, nieprzepartym instynktem. Naprzykład opisując w zeszłym miesiącu wybuch w kopalni Wigon, czyż nie mogłeś pośpieszyć na ratunek tym nieszczęśliwym bez względu na niebezpieczeństwo?
— Byłem tam.
— Nie wspomniałeś mi o tem ani słowa.
— Nie uważałem za stosowne chwalić się.
— Nie posądzałam cię o podobną odwagę — zauważyła, a w spojrzeniu jakie rzuciła na mnie błysnęła jakby iskierka uznania.
— Musiałem się na nią zdobyć. Niepodobna napisać dobrego sprawozdania jeśli się nie było samemu na miejscu wypadku.
— Co za prozaiczna przyczyna! Odziera twój postępek z całego uroku. W każdym jednak razie cieszę się że byłeś w tej kopalni — z temi słowy wyciągnęła do mnie rękę ale gestem tak pełnym powagi i godności że ośmieliłem się tylko przycisnąć wargi do jej dłoni — być może — szepnęła — iż jestem egzaltowaną dziewczyną, ale te moje poglądy tak zrosły się ze mną, że nie potrafiłabym się ani wyrzec ich ani zapanować nad nimi. Jeśli wyjdę zamąż to tylko za człowieka sławnego.
— Czemu nie? — zawołałem — podobne tobie kobiety pobudzają mężczyzn do czynu. Wskaż mi jaką okazję a ręczę ci że jej nie ominę. A zresztą masz słuszność że mężczyzna szuka okazji a nie czeka na nią. Clive był skromnym urzędnikiem a podbił Indje. Przyrzekam ci że i ja jeszcze czegoś dokonam!
Moja Irlandzka zapalczywość ubawiła Gladys.
— Wierzę ci — rzekła — masz wszystkie dane po temu: młodość, zdrowie, siły, wykształcenie, energję. Było mi przykro żeśmy zaczęli tę rozmowę, ale teraz cieszę się serdecznie — cieszę się ponieważ zbudziła w tobie tyle nowych myśli.
— A jeżeli uda mi się....
Ciepłą, miękką jak aksamit ręką Gladys, zamknęła mi usta.
— Ani słowa więcej. Już od półgodziny powinieneś być w redakcji, ale nie miałam serca przypominać ci o tem. Kiedyś, gdy wywalczysz sobie zaszczytne stanowisko, powrócimy do naszej rozmowy.
I oto czemu, gdym w ten mglisty listopadowy wieczór wracał tramwajem do redakcji, serce biło mi a cała dusza gorzała niezłomnem postanowieniem przedsięwzięcia natychmiast czegoś takiego, coby mnie uczyniło godnym mej ukochanej. Któż jednak mógł wówczas przewidzieć jak niezwykły będzie ten czyn i jak dziwną droga, wiodąca ku niemu?
Być może iż ten wstępny rozdział wyda się zupełnie zbędny moim czytelnikom, a jednak bez niego nie byłoby niniejszej książki. Człowiek bowiem mocen jest oderwać się od znanego sobie życia i rzucić się w obcy świat, gdzie nań czekają wielkie niebezpieczeństwa i wielkie nagrody, dopiero wówczas gdy zbudzi w sobie przekonanie że zadaniem jego jest dokonać czegoś wielkiego w życiu. Ja, który byłem wówczas skromniutkim pionkiem w redakcji „Gazety Codziennej” postanowiłem niezwłocznie, tejże samej nocy odważyć się na czyn, któryby mi dał możność zdobycia mojej Gladys. Czy ta gotowość do narażenia mojego życia dla zadowolenia własnej ambicji była z jej strony egoizmem czy lekkomyślnością. Nad takim pytaniem może się zastanowić mężczyzna czterdziestoletni ale nigdy młodzieniec lat dwudziestu trzech, płonący ogniem pierwszej miłości.





ROZDZIAŁ II.
„Spróbuj szczęścia z profesorem Challenger“.

Lubiłem szczerze naszego redaktora, pana Mc Ardle, zgarbionego, łysego staruszka, i miałem wrażenie że i on mnie lubił. Prawdziwym szefem był Beaumont, ale przebywał on stale na jakichś olimpijskich wyżynach, skąd dostrzegał jedynie rzeczy tak wielkie, jak kryzys rządowy lub zachwianie równowagi międzynarodowej. Niekiedy przechodził mimo nas do swego sanktuarjum, a błędne jego oko i oderwany umysł zdawały się stale przebywać na Bałkanach lub w cieśninie Perskiej. Był nad nami i poza nami jednocześnie. Mc Ardle jego prawa ręka załatwiał wszystkie nasze sprawy.
Ujrzawszy mnie wchodzącego do pokoju, staruszek skinął mi głową i podniósł binokle z oczu na środek łysego czoła.
— No panie Malone, słyszę że daje pan sobie bardzo dobrze radę — rzekł do mnie swoim miłym szkockim akcentem.
Podziękowałem mu.
— Sprawozdanie z wybuchu w kopalni było bardzo dobre, tak zresztą jak i opis pożaru w Sauthwark. Trzeba panu przyznać prawdziwy talent deskrypcyjny. Ale co za interes miał pan dzisiaj do mnie?
— Chciałem pana o coś prosić.
W oczach jego, utkwionych we mnie, błysnęło zdumienie.
— No, no, o co chodzi?
— Czy nie zechciałby pan, panie redaktorze, poruczyć mi jaką misję z ramienia naszego pisma? Dołożyłbym wszystkich starań aby wywiązać się dobrze z zadania.
— Niech pan określi bliżej rodzaj tej misji, panie Malone.
— Pragnąłbym wziąść udział w takiej, któraby była połączona z jaknajwiększą sumą niebezpieczeństw. Upewniam pana że zrobiłbym wszystko co jest w mojej mocy aby pana zadowolić. Im więcej niebezpieczeństw tem chętniej się ich podejmę.
— A więc tak się panu śpieszy aby stracić życie?
— Aby znaleźć cel życia, panie redaktorze.
— Hm, młody przyjacielu, wydaje mi się pan dosyć egzaltowany. Ale muszę panu powiedzieć że czas takich misji już przeszedł. Rezultaty ich są zbyt nikłe w stosunku do wydatków, jakie za sobą pociągają, no i rzecz oczywista iż na ich czele mógłby stanąć człowiek z wyrobionem nazwiskiem, wzbudzający zaufanie ogółu. Niestety przestrzenie dotychczas oznaczane jako nieznane na mapie, zostały już oddawna zwiedzone i opisane. Jednakowoż — dodał po chwili z nagłym uśmiechem — te słowo o misjach naprowadza mnie na pewną myśl, co pan sądzi o zdemaskowaniu i ośmieszeniu takiego współczesnego Münchhausena? Przedstawienie go w kłamcę jakim jest w istocie. Jak się panu podoba taka idea?
— Wszystko mi jedno co to będzie, gdzie i jak.
Mc Ardle pogrążył się na parę chwil w myślach.
— Przedewszystkiem musiałby pan zbliżyć się do tego gościa, lub przynajmniej wymóc na nim parę chwil rozmowy — rzekł wreszcie — nie można panu odmówić talentu w obcowaniu z ludźmi i zdobywaniu ich sympatyj. Nie wiem czy jest to specjalny czar młodości, czy jakiś rodzaj magnetyzmu czy jeszcze co innego, ale ja sam doświadczam tego w stosunku do pana.
— Dziękuję panu redaktorowi.
— Czemuż więc nie miałby pan spróbować szczęścia z prof. Challengerem?
Przyznaję iż byłem zdumiony.
— Profesor Challenger — powtórzyłem — ten słynny zoolog? Czy to ten sam który pokaleczył Blundella, reportera z „Telegrafu“?
Redaktor uśmiechnął się drwiąco.
— Cóż to szkodzi? Wszak pan sam twierdził przed chwilą że pan szuka niebezpieczeństw.
— Moje pytanie było natury czysto informacyjnej, — odparłem.
— Nie inaczej je zrozumiałem. Nie przypuszczam zresztą aby profesor był zawsze tak gwałtowny, Blundell trafił na nieodpowiednią chwilę, lub też niezgrabnie wziął się do rzeczy. Pan będzie miał więcej szczęścia lub więcej taktu. Mam wrażenie że się to panu uda, a byłaby to cenna gratka dla naszej „Gazety“.
— Ale — zauważyłem — nie wiem nic o tym profesorze. Pierwszy i jedyny raz słyszałem o nim gdy Blundell wytoczył mu sprawę o pobicie.
— Osoba profesora interesowała mnie trochę, to też dostarczę panu pewnych danych o nim — z tymi słowy redaktor wyciągnął jakąś notatkę z szuflady biurka. Mam tu jego króciutki życiorys, czytam go panu:
„Challenger, Jerzy Edward. Urodzony w Largs w 1863. Wykształcenie pobierał w Akademji w Largs i w Uniwersytecie w Edynburgu. W r. 1892 był asystentem dyr. Muzeum Brytyjskiego, w 1893 Kierownikiem Wydziału Antropologii Porównawczej. Zrzekł się tego stanowiska w tym samym roku, po wymianie cierpkich listów z dyrekcją. Nagrodzony medalem Crayston za prace w dziedzinie zoologji. Jest członkiem następujących towarzystw naukowych zagranicznych — „cała masa nazw, zajmujących kilka wierszy drobnego druku“ — Société Belge, Amerykańska Akademja Nauk, La Plata, etc. etc. Ex-prezydent T-wa Poleontologicznego, Sekcji H. Stowarzyszenia Wielkobrytańskiego“ no i tak dalej, tak dalej. „Wydał następujące prace: Kilka uwag o budowie czaszki Kałmuków“, „Studja nad rozwojem kości pacierzowej“ oraz wiele broszur, z pośród których jedna, a mianowicie „Sofizmaty Weismannizmu“ wywołała gorącą dyskusję na Kongresie Zoologów w Wiedniu. Ulubionymi rozrywkami profesora są spacer i sport alpejski. Adres: Emmore Park, Kensington, W“.
— Proszę weź pan tę notatkę. Nie mam dziś żadnego innego polecenia dla pana.
Wsunąłem papier do kieszeni.
— Jeszcze chwileczka panie redaktorze — rzekłem, zauważywszy iż mam przed sobą już nie rumianą twarz mego szefa, lecz jego różową, łysą głowę — nie zdaję sobie wyraźnie sprawy w jakim celu mam starać się o interview z tym profesorem. Czegóż to on dokonał?
Czerwona twarz ukazała się znów przedemną.
— Przed dwoma laty udał się do Ameryki Południowej na samotną ekspedycję. Wrócił w zeszłym roku. Nie ulega wątpliwości iż był ostatnio w Ameryce Południowej, ale nie chce powiedzieć gdzie. Początkowo opowiadał o swoich przygodach i odkryciach, lecz przyłapany na jakichściś niedokładnościach zamknął się w sobie jak ostryga. Są dwie alternatywy: albo przytrafiło mu się coś nadzwyczajnego, albo człowiek ten jest mistrzem łgarzy, i to ostatnie wydaje się znacznie prawdopodobniejszem. Na poparcie swych twierdzeń miał jakieś uszkodzone fotografje, które uważano za sfałszowane. Koniec końców facet stał się tak drażliwym że nie pozwala sobie zadawać żadnych pytań a reporterów zrzuca ze schodów. Zdaniem mojem jest to poprostu megaloman z manią naukową. Takim jest ten pański profesor, panie Malone. No a teraz niech pan ucieka i niech pan spróbuje coś wykombinować z całej takiej sprawy. Jest pan chyba w tym wieku, gdy mężczyzna nie potrzebuje opieki. Zresztą nic panu nie grozi. Mamy przecież ustawę, chroniącą urzędnika w trakcie wykonywania funkcji, związanych z jego zawodem.
Uśmiechnięta, rumiana twarz zmieniła się w różowawą gładziutką półkulę ocienioną jasnym nikłym puszkiem; audjencja była skończona.
Wyszłem z redakcji, kierując się w stronę mego klubu, ale zamiast wejść doń zatrzymałem się nad rzeką, i, wsparty o żelazną balustradę wpatrywałem się długo w ciemne tłustawe wody. Najlepsze myśli przychodzą mi do głowy gdy jestem na świeżem powietrzu; wyjąłem więc notatkę dotyczącą profesora Challengera i przeczytałem ją w świetle latarni. I wówczas coś jak natchnienie błysnęło mi w mózgu: zrozumiałem że jako dziennikarz nie będę mógł nawet zbliżyć się do profesora. Ale czyż z króciutkiej jego biografji nie wynikało jasno że człowiek ten był fanatykiem nauki? Czy nie byłby bardziej dostępnym gdyby doń podejść pod jej pokrywką? Postanowiłem spróbować.
Weszłem do Klubu. Było trochę po jedenastej, i choć wielka sala nie była jeszcze pełną, jednak znajdowało się w niej już sporo osób. W fotelu przy kominku zauważyłem odrazu wysokiego, kościstego mężczyznę, który zwrócił się ku mnie, jak tylko zająłem miejsce obok. Był to człowiek na którym mi właśnie w tej chwili zależało: Henryk Tarp, współpracownik czasopisma „Przyroda“, chuda, sucha figura, ale w gruncie rzeczy, jeden z najlepszych, najuczynniejszych ludzi w świecie. Bez wstępów przystąpiłem do mojej sprawy.
— Czy pan słyszał o profesorze Challenger?
— Challenger? — Tarp zmarszczył brwi z wyrazem nagany — Challenger wrócił niedawno z Ameryki, przywożąc stamtąd jakąś niesłychana historję.
— Co za historję?
— Kompletny nonsens o jakichściś zwierzętach które tam napotkał. Zdaje mi się zresztą że sam zorjentował się co do możliwości tego co opowiadał. W każdym razie cofnął to wszystko. Na zebraniu u Rentera plótł rzeczy w które sam nie mógł wierzyć. Była to wogóle skandaliczna sprawa. Z początku miał nawet zwolenników ale prędko ich zraził.
— Czem?
— Swoim niemożliwym zachowaniem i nieznośną szorstkością. Weźmy naprzykład biednego Wadley’a, z Tow. Zoologicznego, który mu posłał następujące zaproszenie: „Prezes Inst. Zoologicznego przesyłając serdeczne pozdrowienie panu profesorowi Challenger, prosi go uprzejmie o zaszczycenie swoją obecnością najbliższego zebrania Instytutu“. Odpowiedź Challengera była poprostu niecenzuralna.
— Naprzykład?
— Mówiono że brzmiała mniejwięcej w ten sposób: „Profesor Challenger przesyłając panu Prezesowi Instytutu Zoologicznego serdeczne pozdrowienie, prosi go uprzejmie aby się wyniósł do licha“.
— Wielki Boże!
— To samo wykrzyknął biedak Wadley. Przypominam sobie słowa z jakiemi zwrócił się do zebranych: „w ciągu pięćdziesięciu lat mojej działalności naukowej“... — wydawał się do głębi wzburzony.
— Wie pan coś więcej o tym Challengerze?
— Jak panu wiadomo jestem bakterjologiem; faktycznie żyję w promieniu mikroskopu, i dlatego trudno mi należycie ocenić to, co widzę gołem okiem. Uważam się za żołnierza, wartującego na granicy zakreślonej przez siły wyższe ludzkiemu poznaniu, i czuję się bardzo nieswojo gdy muszę porzucić moje laboratorium i wejść między krzykliwe, wielkie, szorstkie ludzkie istoty. Nie lubię żadnych plotek jednak w ciągu rozmów naukowych słyszałem niejednokrotnie o Challengerze, bo należy on do tych ludzi o których nie można nie słyszeć. Jest to istotnie mądry człowiek — istna baterja naładowana siłą i żywotnością, ale kłótliwy, niewychowany, blagier, i w dodatku niezbyt skrupulatny. Przekroczył miarę temi rzekomemi fotografjami z Ameryki Południowej.
— Nazwał go pan blagierem, ale na czem zasadza się ta jego blaga?
— Nie na jednem, ale ostatnio wyraziła się w stosunku do Weissmanna i ewolucji. Zdaje mi się, że miał nawet z tego powodu wiele nieprzyjemności na zjeździe w Wiedniu.
— Może mi pan to wytłomaczyć o co to chodziło?
— Trudno to powiedzieć w kilku słowach, ale mamy w redakcji sprawozdanie ze zjazdu w tłumaczeniu. Niech pan to przeczyta.
— Właśnie o to chciałem prosić. Mam zamiar wyjednać interwju tego gościa i muszę mieć jakiś powód po temu. Jest pan bardzo uprzejmy pomagając mi w tej sprawie. Chodźmy zaraz o ile nie jest zapóźno.
W pół godziny później siedziałem w redakcji „Przyrody“ przed olbrzymim tomem, otwartym na artykule: „Weissmann versus Darwin“ zatytułowanym dodatkowo: „Protesty w Wiedniu. Gorące utarczki“. Ze względu, na moją, nieco zaniedbaną edukację, nie byłem w stanie zrozumieć całokształtu artykułu, ale jasnem było że angielski profesor potraktował temat w sposób nader agresywny, czem silnie uraził swych kolegów z Kontynentu. „Protesty „Gwar“, „Odwołanie się do przewodniczącego“ — były to słowa które przedewszystkiem rzuciły mi się w oczy. Co do treści artykułu, to czytając go, miałem wrażenie, jakgdyby w przeważającej części pisany był po chińsku.
— Byłbym wdzięczny gdyby mi to pan przełożył na angielski — zwróciłem się patetycznie do mojego towarzysza.
— To już jest tłomaczenie.
— No to w takim razie spróbuję to zrozumieć w oryginale.
— Istotnie, dla laika jest to rzecz nieco za specjalna.
— Gdybym chociaż mógł stąd wyłowić jedną, dobrą, treściwą sentencję, wyrażającą jakąś jasną myśl ludzką! Ach, już jest. Ta mi wystarczy. Wydaje mi się że rozumiem ją w pewien mglisty sposób. Przepiszę ją sobie, i będzie ona moją gwiazdą przewodnią w drodze do strasznego profesora.
— Czy mogę czemś jeszcze panu służyć?
— Owszem, chciałbym napisać do niego, i gdybym mógł stąd ten list wysłać, podając wasz adres, nadałoby mu to pożądany charakter.
— Pański gość wpadnie tutaj, narobi hałasu, połamie nam meble.
— Nie, nie... pokażę panu list, i upewniam pana że nie będzie w nim nic rozdrażniającego.
— No więc oto moje biurko i fotel. Papier znajdzie pan tu. Chciałbym spojrzeć na list przed wysłaniem.
Ułożenie tego listu zajęło mi dosyć czasu, ale pochlebiam sobie że wypadł nienajgorzej. Z pewną dumą odczytałem go krytycznie nastrojonemu bakterjologowi.
„Szanowny Panie Profesorze — głosił list — jako zapalony badacz natury z żywem zainteresowaniem śledziłem Pańskie wywody co do różnicy między Darwinem a Weissmannem. Niedawno zagłębiłem się ponownie w tych zagadnieniach, odczytując powtórnie....
— Piekielny kłamczuchu! — wtrącił Henryk Tarp.
— „odczytując powtórnie mistrzowski referat jaki Sz. pan Profesor wygłosił w Wiedniu. Jasna i wspaniała ta praca jest ostatnim słowem w tej dziedzinie nauki. Napotkałem tam wszelako jedno zdanie, które poniżej cytuję:
— „usilnie protestuje przeciwko nieuzasadnionemu i kompletnie dogmatycznemu twierdzeniu iż każde oddzielne „id“ jest samo w sobie mikrokosmem, o historycznej budowie, ukształconej powolnie przez cały szereg pokoleń“. Czy zważywszy ostatnie odkrycia, Pan Profesor nie skłaniałby się do zmiany powyższego twierdzenia? Czy nie uważa Sz. Pan iż jest ono wyrażone nieco za silnie? Niniejszem chciałbym prosić uprzejmie o udzielenie mi kilku chwil rozmowy, gdyż zastanawiając się głęboko nad tym tematem, doszłem do pewnych wniosków, które pragnąłbym rozwinąć w osobistej rozmowie. Jeżeli Sz. pan Profesor niema nic przeciwko temu będę miał zaszczyt odwiedzić Go pojutrze (środa) o jedenastej w południe.
Łącząc wyrazy najgłębszego szacunku kreślę się
uniżony sługa: Edward M. Malone“.
— No jak się panu podoba? zapytałem tryumfująco.
— Jeśli to zgadza się z pańskim sumieniem...
— Sumienie i ja jesteśmy dotychczas zawsze w zgodzie.
— Ale co pan chcesz zrobić?
— Dostać się do niego. Skoro raz będę w jego gabinecie, znajdę jakiś punkt oparcia. Może nawet posunę się do szczerego wyznania. Jeśli ten człowiek jest sportsmenem to mój postępek może go ująć.

— Ująć, rzeczywiście! To on raczej ujmie pana po swojemu. Radzę się zaopatrzyć w kolczugę, albo w amerykański strój footballowy. No, tymczasem do widzenia. Odpowiedź może pan odebrać we środę zrana — jeżeli wogóle raczy panu odpisać. Jest to gwałtowny, nieobliczalny człowiek, znienawidzony przez wszystkich, którzy z nim mają do czynienia, pośmiewisko studentów, o ile ośmielają się brać go za cel żartów. Kto wie czy nie byłoby lepiej dla pana, gdybyś pan o nim nigdy nie był słyszał.




ROZDZIAŁ III.
„Jest to człowiek zupełnie niemożliwy“.

Nie było sądzonem, aby obawy czy nadzieje mego przyjaciela spełniły się. Przyszedłszy doń w środę rano zastałem już list ze stemplem West Kensigtonu, imię moje wypisane było na kopercie charakterem, który przypominał sploty kolczastego drutu. Treść listu była następującą:

Enmore Park, W.

Panie, otrzymałem list pański, w którym popiera pan moje wywody, aczkolwiek nie sądzę aby potrzebowały bądź pańskiego bądź wogóle czyjegokolwiek poparcia. Pozwolił pan sobie użyć słowa „wywody“ określając moje badania nad teorją Darwina, które to słowo w podobnem zestawieniu jest poniekąd obrazą. Będąc jednak przekonanym że zgrzeszył pan raczej przez nieświadomość i brak taktu niżeli przez złośliwość, nie chcę rozwodzić się nad tą sprawą. Przytacza pan z mego referatu jedno zdanie, którego nie może pan dokładnie zrozumieć. Byłbym skłonny mniemać, iż treść tego twierdzenia może się wymknąć jedynie osobnikowi o umysłowości niższej od przeciętnego poziomu, jeśli jednak słowa moje wymagają komentarzy jestem gotów przyjąć pana o naznaczonej przezeń godzinie, choć wszelkie wizyty tak jak i wszelcy goście są mi niezmiernie niemili. Co do Pańskiego przypuszczenia iż mógłbym zmienić moje zdanie, to muszę pana poinformować, iż nie leży to w moich obyczajach, wówczas gdym to zdanie rozważył i głosił. Zechce pan łaskawie pokazać kopertę tego listu memu służącemu Austinowi, który musi uciekać się do wszelkich środków ostrożności, aby chronić mnie przed natrętnymi nędznikami, nadającymi sobie miano „dziennikarzy“
Jerzy Edward Challenger“.

Taki to list odczytałem głośno Henrykowi Tarp, który tego dnia zjawił się wcześniej, aby dowiedzieć się o rezultacie moich starań. Jedyną jego uwagą było: „sprzedają teraz jakieś nowe lekarstwo, cuticura czy coś w tym guście, które działa lepiej od arniki“. Niektórzy ludzie mają tego rodzaju dziwne pojęcie o dowcipie.
Było blisko pół do jedenastej, gdy wręczono mi list, ale dorożką samochodową przybyłem bez spóźnienia na oznaczony czas. Dom, przed którym się zatrzymałem miał wygląd imponujący, a wielki portyk, i ciężkie kotary świadczyły o zamożności okropnego profesora. Drzwi otworzył mi dziwaczny, smagły, jakby zasuszony osobnik, niewiadomego wieku, ubrany w ciemną kurtkę szoferską i brunatne getry. Dowiedziałem się później, iż był on szoferem, pełniącym zarazem funkcję odprawianych kolejno lokai. Obejrzał mnie od stóp do głów badawczem, błękitnem okiem.
— Naznaczone widzenie? spytał.
— Tak jest.
— Ma pan list?
Wyciągnąłem kopertę.
— Dobrze.
Wydawał się człowiekiem małomównym. Gdy weszłem za nim przez korytarz zatrzymała nas nagle drobna kobietka, która wyjrzała zza drzwi jadalnego, jak się później okazało, pokoju. Była przystojna, żywa, ciemnooka, podobna z typu raczej do francuski, niż do angielki.
— Przepraszam na jedna chwilę — rzekła — Austin proszę zaczekać. Niech pan wejdzie. Pozwolę sobie spytać, czy pan zna mego męża?
— Nie pani, nie mam przyjemności.
— W takim razie zawczasu za niego przepraszam. Muszę panu powiedzieć, iż jest to człowiek niemożliwy — absolutnie niemożliwy. Po takiem uprzedzeniu będzie pan skłonniejszy do wyrozumiałości.
— Jest to bardzo uprzejmie z pani strony.
— Niech pan bezzwłocznie opuści pokój, jeżeli mąż zacznie się unosić. Niech się pan z nim nie sprzecza. Pokaleczył już za to parę osób. Później robi się z tego głośna sprawa, która odbija się na mnie, na nas wszystkich. Mam nadzieję, że to nie o Ameryce Południowej chce pan z nim rozmawiać?
Nie mogłem kłamać wobec kobiety.
— Mój Boże! toż to najniebezpieczniejszy temat. Jestem przekonaną, iż nie uwierzy pan ani w jedno słowo, które panu powie, i nie dziwię się temu. Niech pan udaje, że pan wierzy, to wszystko przejdzie gładko. Niech pan nie zapomina, że on sam wierzy we wszystko co mówi. O tem mogę pana zapewnić. Niema na świecie uczciwszego odeń człowieka. Ale nie zwlekajmy dłużej, bo mógłby coś podejrzewać. Jeśli mój mąż stanie się niebezpiecznym — naprawdę niebezpiecznym — niech pan zadzwoni i niech pan się broni dopóki nie nadbiegnę. Zazwyczaj udaje mi się go uspokoić, nawet w najgorszych napadach.
Z tymi to, wzbudzającymi otuchę, słowy, pani domu powierzyła mnie znów, opiece milczącego Austina, któren w ciągu naszej krótkiej rozmowy, czekał jak spiżowy posąg milczenia i dyskrecji, aby zaprowadzić mnie aż na koniec korytarza. Rozległo się pukanie we drzwi, jakiś pomruk z zewnątrz i znalazłem się w obecności profesora.
Siedział na ruchomym fotelu przed szerokiem biurkiem, zarzuconem książkami, mapami i wykresami. Kiedym wszedł okręcił się z krzesłem, aby spojrzeć na mnie.
Powierzchowność jego uderzyła mnie. Przygotowany byłem ujrzeć osobistość niezwykłą, ale nie tak zdumiewającą! Jego wielkość, imponująca wielkość, przestraszała niemal. Głowę miał olbrzymią, największą głowę ludzką jaką w życiu widziałem. Jestem przekonany, że jego kapelusz, gdybym się kiedykolwiek był odważył go włożyć, ześlizgnąłby mi się na ramiona. Jego twarz i głowa przypominały assyryjskiego byka, cerę miał jasną; łopatowata zaś z kształtu broda, spływająca na piersi, była tak ciemna, że aż wpadała w odcień błękitny. Włosy miał dziwne, spadające jakimś kędziorem na masywne czoło. Oczy jego, pod gęstwą czarnych, krzaczastych brwi, połyskiwały szaro-niebieskim blaskiem, bardzo jasne, bardzo silne, i bardzo przenikliwe. Olbrzymi zwał jego ramion i potężnie rozrośnięty tors, widniały nad biurkiem wraz z dwojgiem wielkich, pokrytych czarnym włosiem, rąk. Wszystkie te szczegóły wraz z grzmiącym, rykliwym, turkoczącym głosem — złożyły się na moje pierwsze wrażenie o słynnym profesorze Challenger.
— No i co? rzekł, obrzucając mnie aroganckim spojrzeniem — no i co teraz?
Czułem iż muszę opanować moje uczucia, gdyż w przeciwnym razie wywiad mój zakończy się niezwłocznie.
— Pan był łaskaw naznaczyć mi na dzisiaj widzenie — rzekłem pokornie, pokazując mu kopertę.
Wyciągnął z biurka mój list i położył go przed sobą.
— A, więc pan jest tym młodym człowiekiem, który nie rozumie po angielsku!
O ile się nie mylę zgadza się pan z moimi poglądami?
— Najzupełniej, panie profesorze, najzupełniej! — Byłem nader emfatyczny.
— Wielki Boże! Cóż to za zaszczyt dla mnie, nieprawdaż? Wiek pański i wygląd dają pańskiemu zdaniu wagę podwójną. No, w każdym razie jest pan więcej wart od tego całego stada świń w Wiedniu, których wspólne napaści nie są bardziej obraźliwe jak poszczególne ataki naszych angielskich wieprzaków.
Spojrzał na mnie, jak na przedstawiciela tego rodzaju zwierząt.
— Zdaniem moim zachowali się ohydnie — zauważyłem.
— Upewniam pana że potrafię sam się bronić i nie potrzebuję pańskiego współczucia. Sam jeden wobec swoich wrogów Jerzy Edward Challenger czuje się najszczęśliwszym. No mój panie, weźmy się do skrócenia, o ile możliwe tej wizyty, która prawdopodobnie nie jest miłą dla pana, a jest nad wyraz nużącą dla mnie. O ile mi się zdaje ma pan pewne uwagi co do poglądów jakie wyraziłem w moim referacie?
To jego brutalne dążenie do celu mojej wizyty utrudniło wszelki wybieg. Trzeba było nadrabiać miną i wyczekiwać lepszej okazji. Z odległości wydawało się to znacznie łatwiejszem. Czyż irlandzki mój spryt nie wyratuje mnie z opresji wówczas, gdy tak gwałtownie potrzebowałem ratunku?
Profesor patrzył na mnie swymi ostrymi, stalowymi oczyma, mrucząc: „No więc, proszę, proszę“.
— Jestem zaledwie początkującym — zacząłem ze słabym uśmiechem — powiedziałbym raczej materjałem na badacza. Temniemniej jednak zdawało mi się, że był pan, profesorze, nieco surowym dla Weissmanna w całej tej sprawie. Czy od tego czasu wypadki nie — hm, nie przemawiają za jego twierdzeniami?
— Jakie wypadki? — spokój z jakim mówił, był niemal groźnym.
— No oczywiście zdaję sobie sprawę, iż nie zdarzyło się nic coby można nazwać rozstrzygającym. Miałem jedynie na uwadze ogólny zwrot myśli współczesnej, ogólny, że tak powiem, naukowy punkt widzenia.
Z wielką powagą pochylił się ku mnie.
— Wiadomem jest panu, jak się spodziewam, — zaczął, zaznaczając poszczególne punkty rozmowy kolejnem zaginaniem palców — że index czaszkowy jest stałym motorem?
— Oczywiście — odparłem.
— I że telegonja jest „sub judice“?
— Bezwątpienia.
— I że plazma zarodcza jest różną od jajka partenogenicznego?
— Ależ naturalnie — zawołałem, oczarowany własnem zuchwalstwem.
— Czegóż to jednak dowodzi? — zapytał uprzejmym, przekonywującym głosem.
— Istotnie — szepnąłem — czegóż to dowodzi?
— Czy mam panu powiedzieć? zagadnął.
— Ach, proszę.
— Dowodzi to — ryknął w nagłym ataku furji — że jesteś pan najbezczelniejszym oszustem w Londynie, — nędznym, nikczemnym dziennikarzem, mającym tyleż wiedzy co przyzwoitości!
Zerwał się na nogi z szaloną wściekłością w oczach. Ale nawet w tej chwili nerwowego natężenia zdumiałem się spostrzegłszy, iż był to człowiek zupełnie niskiego wzrostu. Sięgał mi zaledwie po ramię — cała siła żywotna tego wstrzymanego w swym rozwoju Herkulesa, wyraziła się w szerokości ramion i w rozmiarach głowy.
— Nonsens — krzyczał wsparty dłonią o biurko, wykrzywiając konwulsyjnie twarz — wszystko com panu powiedział jest naukowym nonsensem! I pan doprawdy przypuszczał, że swoim ptasim rozumem może się mierzyć ze mną? Wyobrażacie sobie, nędzne pismaki, że jesteście wszechmocni, że wasza pochwała wznosi człowieka, a wasza nagana go poniża. Wszyscy powinni kłaniać się przed wami i żebrać o łaskawe słowo! Temu każecie stać na przednich łapach, tamtemu spuścić nos na dół. Nędzne płazy, znam was doskonale! Umiecie zadzierać głowy, choć nie tak dawno obcinano wam uszy. Zatraciliście wszelkie poczucie przyzwoitości. Nadęte balony! Ja wam dam nauczkę! Tak mój panie, nie zwyciężycie Jerzego Edwarda Challengera! Niech choć jeden człowiek nie poniży się przed wami! Ostrzegałem was, ale skoro w dalszym ciągu leziecie do mnie, to musicie ponosić konsekwencje. Najście mego domu, mój łaskawco, to jest najście! Zagrał pan sobie w trochę niebezpieczną grę i zdaje mi się żeś ją pan przegrał.
— Pozwolę sobie zauważyć — rzekłem podchodząc do drzwi i otwierając je — że może pan być tak nieuprzejmym jak się panu podoba, ale wszystko ma swoje granice. Nie dam się tknąć.
— Nie da się pan? Powoli zbliżał się do mnie w dziwnie groźny sposób, ale zatrzymał się i włożył obie ręce w kieszenie krótkiej, jakgdyby chłopięcej kurtki, którą miał na sobie — już kilku z was wyrzuciłem z mego domu. Pan będziesz czwartym, albo piątym. Kosztuje to trzy funty piętnaście szylingów za każdym razem. Wydatek spory, ale niezbędny. Więc czemuż, mój panie, nie miałby pan pójść śladem swoich kolegów? Mnie się zdaje, że to pana nie ominie.
I ruszył znów ku mnie, stąpając na palcach, jak jaki baletnik.
Mógłbym się rzucić ku drzwiom sieni, ale byłoby to zbyt upokarzające. Przytem począł wzbierać we mnie uzasadniony gniew. Przed chwilą, oskarżając mnie o oszustwo, miał zupełną słuszność, ale jego obecne groźby przeważyły szale na moją stronę.
— Jestem zmuszony prosić pana o trzymanie rąk przy sobie. Nie zniosę podobnej obelgi.
— O tam do licha! — czarne jego wąsy uniosły się nieco nad ustami, ukazując białe kły — nie zniesie pan?
— Niech pan nie robi z siebie durnia, profesorze, — zawołałem — co pan zamierza? Ja ważę 210 funtów, mam stalowe muskuły, co sobotę ćwiczę w Londyńsko-Irlandzkim klubie, jako filar centrum i nie jestem człowiekiem, który...
W tej właśnie chwili rzucił się na mnie. Całe szczęście, żem otworzył drzwi, bo inaczej bylibyśmy je wyłamali. Wykonaliśmy jakieś straszne „salto mortale“ przez cały korytarz. Jakimś cudem zawadziliśmy po drodze o krzesło i porwaliśmy je za sobą na ulicę. Miałem usta pełne jego brody, trzymaliśmy się za bary, nasze ciała były splecione, a przeklęte krzesło plątało się nam między nogami. Przezorny Austin otworzył drzwi od sieni. Stoczyliśmy się po schodach na ulicę, niczem dwaj akrobaci w cyrku, ale jak się okazuje, trzeba mleć sporo praktyki, aby sztukę tę wykonać bez szkody dla siebie. Krzesło rozprysło się w kawałki na bruku, a my stoczyliśmy się do rynsztoka. Profesor zerwał się na nogi i, wygrażając mi pięściami, oddychał jak astmatyk.
— Dosyć? — warczał.
— Byku ohydny! — zawołałem, podnosząc się z ziemi.
Bylibyśmy się znowu spróbowali, bo wściekłość jeszcze go nie opadła, ale los wybawił mnie z przykrej sytuacji. Policjant, z notesem w ręku, stanął obok nas.
— Co to znaczy? Jak panom nie wstyd — rzekł i była to, doprawdy, najrozsądniejsza uwaga, jaką słyszałem w Enmore Parku — proszę mi powiedzieć — nalegał, zwracając się do mnie — o co to poszło?
— Ten pan napadł na mnie — odparłem.
— Czy pan napadł? — zapytał policjant profesora.
Ten oddychał ciężko, ale milczał.
— To już nie pierwszy raz — rzekł policjant, surowo potrząsając głową, — w zeszłym miesiącu miał pan sprawę o to samo. Pan podbił oko temu młodemu człowiekowi. Czy pan wnosi skargę?
Zawahałem się.
— Nie — rzekłem — nie wnoszę.
— A to co znowu? — zdziwił się policjant.
— To moja własna wina. Naszedłem pana w jego domu, choć uprzedzał mnie.
Policjant zamknął notes.
— Poproszę o niezakłócanie spokoju publicznego — rzekł — proszę przechodzić, proszę nie stać! — te słowa zwrócone były do służącej, chłopca rzeźnickiego, i paru innych gapiów, którzy zebrali się wokół nas. Policjant, oddalając się cieżkiemi krokami, pędził przed sobą to stadko. Profesor spojrzał na mnie i jakiś cień wesołości mignął w jego oczach.
— Chodź pan ze mną — rzekł — chcę panu coś jeszcze powiedzieć.

W głosie jego brzmiała groźba, ale temniemniej wszedłem za nim do domu. Austin, jak drewniany automat, zamknął drzwi za nami.




ROZDZIAŁ IV.
„Jest to największa rzecz w świecie“.

Zaledwie zdążył je zamknąć, gdy pani Challenger wybiegła z jadalni. Drobna kobietka była niesłychanie rozdrażniona. Zaszła drogę mężowi, co wyglądało tak, jakby rozdrażnione kurczę stanęło przed buldogiem. Najwyraźniej była świadkiem mojego wygnania, ale nie zauważyła mojego powrotu.
— Ty brutalu — krzyknęła — skaleczyłeś tego miłego chłopca.
Profesor wskazał na mnie wielkim palcem.
— Oto on, cały i zdrów stoi za mną.
Pani Challenger zmieszała się nieco, i nie bez powodu.
— Bardzo mi przykro, że nie zauważyłam pana — rzekła.
— Nic nie szkodzi, proszę pani.
— Mój mąż posiniaczył pana! Ach, Jerzy, jakiż z ciebie brutal. Przez cały tydzień nie robi nic, prócz awantur. Wszyscy wokół nienawidzą nas i wyśmiewają się z nas. Ale miara mej cierpliwości już się przebrała. Mam już tego dosyć.
— Sprawy rodzinne — zaczął profesor.
— To nie żaden sekret — przerwała mu żona — czy sądzisz, że cała ulica, ba, cały Londyn — Austin, proszę nas zostawić. Czy myślisz, że ludzie nas nie obmawiają? Czy masz jeszcze jakie poczucie godności? Człowiek taki jak ty powinien być profesorem w wielkim uniwersytecie, mając tysiące podziwiających go słuchaczy. Czy masz choć trochę miłości własnej?
— A ty, moja droga?
— Doświadczasz mnie zanadto. Stałeś się rozbójnikiem, prostym rozbójnikiem.
— Opamiętaj się Jessie.
— Wściekły hałaśliwy buldog!
— Tego już za wiele. Będziesz ukarana.
Ku mojemu zdumieniu uniósł ją w górę i posadził na szczycie czarnej marmurowej kolumny, stojącej w rogu sieni. Kolumna miała przynajmniej pięć stóp wysokości i była tak cienką, że tylko z trudnością można było utrzymać na niej równowagę. Trudno sobie wyobrazić dziwaczniejszy widok nad ten, który przedstawiała pani profesorowa, zawieszona w powietrzu, przebierając nogami, z twarzą, wykrzywioną gniewem, czyniącą rozpaczliwe wysiłki, aby nie stracić równowagi.
— Zsadź mnie w tej chwili — wołała.
— Powiedz „proszę“.
— Ty brutalu, zsadź mnie w tej chwili.
— Chodźmy do gabinetu, panie Malone.
— Doprawdy, panie — rzekłem, patrząc na jego żonę.
— Oto pan Malone wstawia się za tobą, Jessie. Powiedz „proszę“, a zsadzę cię.
— Ach, ty brutalu, no proszę, proszę.
Uniósł ją w powietrzu, tak, jakgdyby była piórkiem.
— Nie powinnaś się unosić, kochanie, pan Malone jest dziennikarzem, wszystko to, co słyszy, wydrukuje jutro w swej szmacie, a extra tuzin egzemplarzy kupią zaraz nasi sąsiedzi. „Oryginalna historja z życia High-life’u“ — przebywając na tym marmurowym piedestale mogłaś istotnie sięgać do wysokich sfer. Potem tytuł drugi „Rzut oka na oryginalną rodzinę“. Tak, jak wszyscy jego koledzy, pan Malone żywi się padliną i wszelkim brudem — „porcus ex grege diaboli“ — prosię z djabelskiego stada — oto czem jest Malone. Nieprawdaż?
— Pan jest doprawdy niemożliwy — zaprotestowałem gorąco.
Roześmiał się hałaśliwie.
— Będziemy tu mieli niebawem całą koalicję — rzekł, spoglądając kolejno to na mnie, to na swoją żonę i prężąc swą olbrzymią pierś, poczem nagle, zmieniając ton, dodał:
— Niech pan zechce wybaczyć drobne nieporozumienia rodzinne, panie Malone. Sprowadziłem tu pana z powrotem dla poważniejszych celów, niż mieszanie pana do naszych figlów domowych. Uciekaj mała kobietko i nie martw się niczem. — Oparł swe wielkie ręce na jej ramionach i tak ciągnął dalej. — W tem, co mówisz, masz rację, byłbym prawdopodobnie znacznie lepszym, gdybym słuchał twoich rad, ale nie byłbym wówczas Jerzym Edwardem Challengerem. Jest wielu lepszych odemnie, ale jest jeden tylko Jerzy Edward Challenger, więc staraj się z nim pogodzić.
I z temi słowy złożył na jej policzkach głośny pocałunek, który stropił mnie bardziej jeszcze, niż jego poprzednia gwałtowność.
— A teraz, panie Malone — ciągnął z nagłym napadem godności — poproszę pana tędy. — Powróciliśmy do pokoju, któryśmy przed dziesięciu minutami opuścili tak hałaśliwie. Profesor starannie zamknął drzwi za sobą. Wskazał mi fotel i podał pudełko z cygarami.
— Prawdziwy San-Juan-Colorado — rzekł. — Ludzie skłonni do podnieceń, tak jak pan, gustują w narkotykach. Na Boga, niech pan nie odgryza końca — niech go pan obetnie i to z należytą atencją. A teraz niech pan siądzie wygodnie i wysłucha to, co mam panu do powiedzenia. Jeżeli w trakcie mego opowiadania nasunie się panu jaka uwaga, zechce ją pan zachować na później. — Przedewszystkiem, co do przyczyny pańskiego powrotu tutaj, po zupełnie usprawiedliwionem wyrugowaniu — urwał i głaszcząc brodę, spoglądał na mnie, jak ktoś, kto spodziewa się protestu i czeka nań — więc, jak powiedziałem, wygnanie pańskie stąd było aż nadto usprawiedliwione, przyczyna zaś powrotu leży w odpowiedzi, jaką pan dał owemu policjantowi, zdawało mi się bowiem, że dostrzegam w niej przebłyski szlachetniejszych uczuć, lepszych bądź co bądź, niż te, o które podejrzewałem dotychczas pańskich kolegów. Przyznając, iż wina całego tego incydentu leży po pańskiej stronie, wykazał pan pewną niezależność myśli i szerokość poglądów, które mnie zainteresowały. Osobniki rodzaju ludzkiego, do jakich pan, niestety, należysz, znajdowały się zawsze po za linją mojego myślenia. Dzięki swej uwadze przekroczył pan właśnie tę linję. Wzbudził pan we mnie zainteresowanie. Zdecydowawszy się poznać pana bliżej — wpuściłem go tutaj z powrotem. Zechce pan łaskawie strząsać popiół do japońskiej popielniczki, stojącej na bambusowym stoliczku po pańskiej lewej ręce.
Wszystko to wygłosił tonem profesora, zwracającego się do swojej klasy. Przekręciwszy ruchomy fotel, siedział teraz na wprost mnie, nadęty, jak olbrzymia żaba. Głowę oparł na poręczy, a oczy wpół przysłonił powiekami. Nagle odrzucił się z krzesłem w bok, ukazując najeżone włosy i kawałek czerwonego ucha. Szukał czegoś w nawale papierów, rozrzuconych na biurku i wreszcie zwrócił się znów do mnie, trzymając w ręku coś, w rodzaju mocno wysłużonego notatnika.
— Będę panu opowiadał o Południowej Ameryce — rzekł — wypraszam sobie jakiekolwiek komentarze. I przedewszystkiem uprzedzam, że ani jedno słowo z tego wszystkiego co pan tu usłyszysz, nie może bez mojego specjalnego zezwolenia przedostać się w jakikolwiek bądź sposób do wiadomości publicznej. Zezwolenia tego prawdopodobnie nigdy panu nie udzielę. Czy zrozumiał pan mój warunek?
— Jest on nader uciążliwy — zauważyłem — upewniam pana, że dokładne sprawozdanie...
Położył notatnik na stole.
— Sprawa wyczerpana — rzekł — żegnam pana.
— Nie, nie, zaprotestowałem — przyjmuję pańskie warunki. Nie mam zresztą innego wyboru.
— Żadnego.
— W takim razie obiecuję milczeć.
— Pod słowem honoru?
— Pod słowem honoru.
Cień wątpliwości przemknął w jego zuchwałem spojrzeniu.
— Cóż ja mogę zresztą wiedzieć o pańskim honorze? — rzekł.
— Doprawdy, mój panie — zawołałem gniewnie — pozwala pan sobie za dużo! Jeszcze nikt w życiu tak mnie nie obraził.
Mój wybuch raczej go zajął, niż uraził.
— Typ okrągłogłowca — szepnął — bracefalistyczny, szaro-oki, ciemno-włosy, z lekkiemi śladami negroidu. Pan musi być celtem?
— Jestem Irlandczykiem, panie.
— Irlandczykiem?
— Tak jest.
— To wyjaśnia sytuację. Więc jednem słowem, zobowiązał się pan do zachowania tajemnicy moich zwierzeń? Muszę zauważyć, że nie będą one zupełne, ale dam panu kilka ciekawych wyjaśnień. Wiadomem jest panu zapewne, że przed dwoma laty odbyłem podróż do Ameryki Południowej, podróż, która w wszechświatowej historji nauki będzie miała znaczenie ogromne. Celem jej było sprawdzenie niektórych wniosków Wallace’go i Bates’a, co mogłem jedynie uczynić drogą obserwacji, w tych samych co i oni warunkach, opisywanych przez nich zjawisk. Ekspedycja moja byłaby godna uwagi, nawet gdyby nie dała żadnych innych, prócz tych wyżej wspomnianych wyników, ale zdarzył mi się w jej trakcie przypadek, który otworzył przedemną zupełnie nową dziedzinę badań.
— Słyszał pan zapewne — lub raczej w tym półinteligentnym wieku nie słyszał pan wcale — iż niektóre okolice Amazonki są tylko częściowo zbadane; wybrzeża tej rzeki zamieszkuje wielka liczba plemion, nieraz zupełnie nam nieznanych. Zadaniem mojem było zapuścić się w te okolice i poznać
ich faunę; dostarczyła mi ona materiału do kilku rozdziałów kolosalnego dzieła o zoologji, którego napisanie jest celem mojego życia. Po ukończeniu prac moich, zdarzyło mi się na powrotnej drodze nocować w małej wiosce indyjskiej — nazwę jej i dokładne położenie zachowuję dla siebie — leżącej przy ujściu do głównej rzeki. Tubylcy należeli do plemienia Cucama, łagodnej, lecz zdegenerowanej rasy, której umysłowość nie przewyższa umysłowości przeciętnego Londyńczyka. Powiodło mi się między nimi parę kuracji, wówczas, gdy jadąc wgórę rzeki, byłem wśród nich poraz pierwszy. Podniosło to tak moje znaczenie w ich oczach, że jak się przekonałem ze zdumieniem — oczekiwali niecierpliwie mojego powtórnego przybycia. Z mimiki ich domyśliłem się, iż znajdował się w wiosce ktoś potrzebujący pomocy lekarskiej i bezzwłocznie udałem się do wskazanej mi chatki. Chory jednak, do którego mnie wezwano, już umarł. Ku memu zdumieniu nie był on Indjaniniem lecz białym, można nawet powiedzieć bardzo białym, zdradzał bowiem charakterystyczne cechy albinosa, a włosy miał koloru lnianego. Ubranie jego było w łachmanach, a wychudzona postać nosiła ślady ogromnego wyczerpania. Z opowiadań tubylców zdołałem wyrozumieć, że człowiek ten był im zupełnie nieznany. Samotny i wynędzniały przybył do ich wioski z pobliskich lasów. Obok jego posłania leżała podróżna torba, której zawartość dokładnie obejrzałem. Na metalowej tabliczce wewnątrz wyryte było imię, przed którem gotów jestem zawsze schylić głowę: Maple White, Lake Avenue, Detroit, Michigan. Nie przesadzę, twierdząc, że będzie ono równe mojemu własnemu, gdy istotne znaczenie tego odkrycia zostanie wreszcie ocenione.
Z zawartości torby wynikało jasno, że człowiek ten był poetą i artystą w poszukiwaniu wrażeń. Nie jestem sędzią w tej dziedzinie, ale wartość jego utworów wydała mi się nader licha. Znalazłem również parę dość pospolitych krajobrazków rzeki, pudełko farb, pudełko kredek, parę pendzli, tę zakrzywioną kość, która leży na moim kałamarzu, tom „Ćmy i Motyli“ Baxtera, tani rewolwer i nieco naboi. Żadnego ekwipunku osobistego nie miał, lub może zgubił go po drodze. Taki był cały ruchomy majątek tego oryginalnego amerykańskiego cygana.
Miałem już zamiar opuścić chatkę, gdy spostrzegłem ten notatnik, sterczący w kieszeni podartej kurtki zmarłego; był w takim stanie, w jakim się znajduje obecnie, gdyż mogę pana upewnić, że pierwsze wydanie dzieł Szekspira nie mogłoby być traktowane z większem poważaniem, niż ten podarty notatnik od chwili, jak jest w moim posiadaniu. A teraz, proszę pana o przejrzenie go strona po stronie.
Zapaliwszy cygaro, profesor zagłębił się w fotelu i utkwił we mnie dwoje przenikliwych oczu, śledząc wrażenie, jakie wywrze na mnie ten dokument.
Otwarłem notatnik, spodziewając się znaleść w nim rewelacje jakiejś, nieokreślonej bliżej, tajemnicy. Na pierwszej stronie jednak spotkało mnie rozczarowanie, zawierała bowiem jedynie rysunek nader grubego jegomościa z objaśnieniem, iż jest to „Jimmy Colver“. Kilka następnych stron przedstawiały indjan i ich obyczaje, później widniał obrazek dobrodusznego, korpulentnego mnicha w szerokim kapeluszu i napis „Śniadanie w Rosario z bratem Cristofaro“. Po szkicach kobiet i dzieci ciągnęła się cała serja zwierząt; każdy rysunek miał specjalne objaśnienie: „Żółwie i ich jajka“, „Czarny aguti pod palmami“ i wreszcie widniały podobizny jakichś długich i wstrętnych płazów. Nic się w tem wszystkiem nie orjentując, spytałem profesora:
— Czy to są krokodyle?
— Alligatory, panie! Wątpię, czy znajdzie się choć jeden prawdziwy krokodyl w Ameryce Południowej. Różnica polega...
— Chciałem poprostu powiedzieć, iż nie widzę nic nadzwyczajnego w tych rysunkach. Nic coby usprawiedliwiało pańskie słowa.
Uśmiechnął się spokojnie.
— Niech pan ogląda dalej.
Czułem się rozczarowany. Odwróciwszy stronę, miałem przed sobą szkic pejzażowy, wykonany w dość ostrych kolorach, tak jak to zwykle czynią artyści, malując z natury studjum, które mają później starannie wypracować. Gęstwa jasno-zielonej roślinności stanowiła tło, na którem ostrą, ciemnoczerwoną linją odcinał się szereg bazaltowych, stromych skał; stanowiły one nieprzerwana ścianę, w jednym punkcie, której unosił się samotny, do piramidy podobny złom, a na nim rosło olbrzymie drzewo, przedzielone, jak się zdawało, głęboką rozpadliną od głównej skały. A nad tem wszystkiem błękitne, tropikalne niebo. Cieniutkie pasmo roślinności zieleniło się na rudawym szczycie skał. Na następnej stronicy znajdował się ten sam pejzaż, ale znacznie większy, tak, iż można było dokładnie rozróżnić wszystkie jego szczegóły.
— No? — zagadnął profesor.
— Jest to formacja oczywiście ciekawa — odrzekłem — gdybym był geologiem, pozwoliłbym sobie może nazwać ją nadzwyczajną.
— Nadzwyczajna — powtórzył — jest niesłychana, jest niewiarogodna. Czegoś podobnego wprost nie można sobie wyobrazić. Ale patrz pan dalej.
Spojrzawszy na następną stronę, wydałem okrzyk zdumienia. Nigdy w życiu nie widziałem tak dziwnego potwora. Był to wytwór wyobraźni, podnieconej opium, gorączkowa wizja chorego umysłu. Stworzenie to miało głowę ptaka, korpus płaza, ogon najeżony kolcami, a wygięty jego grzbiet zdobiła obfita frendzla, podobna do nieskończonej ilości kogucich grzebieni, umieszczonych jeden tuż za drugim. Na wprost tego potwora, stał wpatrzony weń, śmieszny człowieczek, malutki, jak karzełek.
— Cóż pan o tem myśli? — zawołał profesor, pocierając ręce z wyrazem triumfu.
— Potworne — groteskowe.
— Ale czemu, skąd wymalował takiego potwora?
— Prawdopodobnie po pijanemu.
— Nie znajduje pan lepszego wytłómaczenia.
— A czemże pan to tłómaczy, profesorze?
— Poprostu tem, że zwierzę to istnieje. Było rysowane z natury.
Miałem ochotę wybuchnąć śmiechem, ale przypomniałem sobie nasze niedawne zapasy atletyczne.
— No tak, mruknąłem tonem, jakiego się używa względem niebezpiecznego warjata — przyznam jednak, że ta malusieńka postać ludzka zdumiewa mnie. Gdyby to był indjanin, przypuściłbym, że należy do jakiegoś karlego plemienia, ale jest to najwidoczniej Europejczyk w słomkowym kapeluszu.
Profesor zaczął sapać gniewnie.
— Doprawdy — rzekł — to już przechodzi wszelkie granice. Nie miałem pojęcia o czemś podobnem. To zakrawa na paraliż mózgu, na zanik władz umysłowych.
Był tak śmieszny, że nie mógł nikogo obrazić. Gniewać się na niego znaczyło tracić czas i energję, bo trzebaby było czuć się stale obrażonym. To też poprzestałem na słabym uśmiechu i uwadze, że rozmiar człowieka na rysunku zdziwił mnie.
— Niech pan spojrzy na to! — zawołał profesor, pochylając się ku mnie i kładąc na rysunku włochaty i gruby, jak serdelek palec — widzi pan tę roślinę za zwierzęciem? Czy pan myśli, że to kapusta brukselska, albo brodawnik? Toż to jest palma z gatunku dochodzącego pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu stóp. Nie rozumie pan, że ten człowiek znajduje się tu umyślnie? Przecież gdyby tak stał wobec podobnego potwora, to nie uszedłby z życiem, aby namalować swój obrazek. Artysta zrobił to, aby dać pojęcie o rozmiarach. Sam liczył, przypuśćmy, pięć stóp, to też drzewo jest odeń dziesięć razy większe.
— Wielki Boże! — krzyknąłem — to w takim razie sądzi pan, że zwierzę dochodziło.... nie, panie, przecież cały dworzec kolejowy w Charing Cross nie starczyłby mu za norę!
— W każdym razie jest to ciekawy okaz — odparł profesor.
— Temniemniej jednak — zauważyłem — trudno przekreślić cały dorobek naukowy ludzkości na podstawie zwykłego rysunku, wykonanego przez jakiegoś amerykanina pod wpływem haszyszu, może gorączki, a może poprostu chorobliwej wyobraźni. Jako człowiek nauki, nie może pan zająć podobnego stanowiska.
Z temi słowy przewracałem nadal kartki notatnika, ale były już czyste. W odpowiedzi profesor sięgnął po jakąś książkę.
— Oto doskonała monografja Roya Lancaster, mego przyjaciela — rzekł. Jest tu jedna ilustracja, która napewno pana zainteresuje. A, otóż ona. Jak głosi objaśnienie jest to przypuszczalny wygląd Dinosaura Stegosaura z okresu Jurajskiego. Rozmiar tylnej łapy równa się dwukrotnej wielkości dorosłego mężczyzny. Co pan powie na to?
Podał mi książkę. Ze zdumieniem spoglądałem na obrazek, który łudząco przypominał szkic nieznanego amerykańskiego artysty.
— Jest to istotnie nadzwyczajne — szepnąłem.
— Ale nie przekonywuje to pana?
— Może to być zwykły zbieg okoliczności, albo też Amerykanin, widząc kiedyś podobną illustrację, podświadomie zachował ją w pamięci i potem odtworzył w gorączce.
— Doskonale — rzekł profesor — nie mówmy o rysunku, ale może pan obejrzy teraz tę kość.
Kość, o której już wspominał i którą mi teraz podawał, była około sześciu cali długa i grubsza od mego wielkiego palca.
— Do jakiego stworzenia należy ta kość? — spytał profesor.
Przyglądałem się jej uważnie, starając się przywołać zapomnianą wiedzę.
— Mógłby to być bardziej gruby obojczyk ludzki — rzekłem.
Mój towarzysz wzgardliwie machnął ręką.
— Kość obojczyka ludzkiego jest zakrzywiona, ta zaś jest prosta. Żłobek, jaki pan dostrzega na jej powierzchni wykazuje obecność grubego ścięgna, co nie mogłoby mieć miejsca przy kości obojczykowej.
— No, to przyznaję, że nie wiem, co to jest.
— Nie potrzebuje się pan wstydzić swojej ignorancji, bo cały instytut Kensingtoński nie mógłby dać odpowiedzi na to pytanie.
I wyjmując z niedużego pudełka kostkę wielkości ziarnka grochu, dodał:
— O ile mogę sądzić, ta kość ludzka odpowiada tej, którą pan trzyma w ręku. Może da to panu pojęcie o wielkości potwora. Sądząc po szczątkach chrząstek, kość ta nie jest okazem kopalnianym, lecz zupełnie świeżym. Co pan powie o tem?
— Prawdopodobnie słoń...
Profesor skrzywił się boleśnie.
— Niech pan nic nie mówi o słoniach w Południowej Ameryce. Nawet w tych czasach szkół powszechnych.....
— No to w takim razie — przerwałem — każde wielkie zwierze Ameryki Południowej, jak np. tapir?
— Upewniam pana, młodzieńcze, że znam się dobrze na mojej specjalności. To nie jest kość, ani tapira, ani żadnego zwierzęcia, znanego w zoologji. Należy ona do ogromnego, silnego i według wszelkiego prawdopodobieństwa, bardzo dzikiego zwierzęcia, które żyje, ale o którem nauka nic nie wie jeszcze. Czym pana jeszcze nie przekonał?
— W każdym razie bardzo mnie pan zainteresował.
— A więc sytuacja nie jest beznadziejna. Wyczuwam w panu pewną dozę zdrowego rozsądku, do którego będę się odwoływał. Pozostawimy zmarłego amerykanina, a wrócimy do mego opowiadania. Jak pan się łatwo domyśla, nie mogłem opuścić brzegów Amazonki nie zapoznawszy się bliżej z całą tą sprawą. Miałem wskazówki co do kierunku skąd przybył zmarły. Indyjskie legendy byłyby mi zresztą nicią przewodnią, gdyż wśród plemion zamieszkujących wybrzeża rzeki, słyszałem nieraz opowiadania o dziwnym kraju. Wie pan co to jest Curupuri?
— Nie.
— Curupuri jest to duch puszczy, uosobienie czegoś strasznego, złego, czegoś czego należy się wystrzegać. Nikt nie potrafi go bliżej opisać, ale imię jego sieje przerażenie wzdłuż Amazonki. Wszystkie plemiona zgadzają się co do kierunku, gdzie przebywa Curupuri. Był to ten sam kierunek, z którego przybył Amerykanin. Coś okropnego musiało się tam kryć, i postanowiłem zbadać co to było.
— Cóż pan począł?
Ten masywny człowiek przykuł całą moją uwagę i wzbudził we mnie głęboki szacunek.
— Przezwyciężyłem wrodzony strach tubylców — strach, który wstrzymuje ich nawet od rozmów na ten temat — i za pomocą perswazji, darów, a nawet, muszę wyznać, i przymusu, znalazłem między nimi dwuch przewodników. Nie będę opisywał po jakich przygodach, ani po jak długiej podróży, kierunku, której bliżej nie określę, — przybyliśmy wreszcie do okolic dotychczas nieznanych nikomu, prócz mego poprzednika, który to przypłacił życiem. Niech pan spojrzy na to.
Podał mi fotografię.
— Fotografja jest zniszczona, gdyż łódź w której znajdowała się skrzynka z płytami, wywróciła się i zawartość jej wpadła do wody. Prawie wszystkie płyty uległy zniszczeniu, co jest niepowetowaną stratą. Ta fotografja jest jedną z niewielu, które częściowo ocalały. Mam nadzieję, że zechce pan przyjąć to wytłomaczenie pewnych niedokładności i niejasności. Wspominano z tego powodu o oszustwie, ale nie czułbym się usposobionym do dyskutowania na ten temat.
Fotografja była istotnie bardzo blada. Uprzedzony krytyk mógłby bez trudności postawić szereg zarzutów. Wpatrując się uważnie rozróżniłem szarawy krajobraz, w głębi którego ciągnął się długi i niezmiernie wysoki szereg skał, podobny zdala do olbrzymiej katarakty, a przed skałami leżała równina porośnięta drzewami.
— Zdaje mi się, że to jest to samo miejsce co na rysunku — rzekłem.
— Tak, to samo — odparł profesor — znalazłem tu nawet ślady obozowiska.
A teraz następna fotografja.
Było to bliższe zdjęcie tej samej okolicy. Mimo wadliwości fotografji rozróżniłem złom skalny na którym wznosiło się samotne drzewo.
— Nie mam najmniejszej wątpliwości — oznajmiłem.
— No to postępujemy naprzód — rzekł profesor — proszę niech się pan przyjrzy uważnie tej kamiennej piramidzie. Co pan dostrzega na niej?
— Olbrzymie drzewo.
— A na drzewie?
— Wielkiego ptaka.
Podał mi szkło powiększające.
— Wielki ptak stoi na drzewie — rzekłem studjując fotografję — zdaje mi się, że ma bardzo duży dziób. Wygląda na pelikana.
— Nie mogę panu powinszować dobrego wzroku — zauważył profesor — to nie jest ani pelikan, ani wogóle ptak. Muszę panu powiedzieć, że udało mi się zastrzelić ten okaz. Był to jedyny rzeczowy dowód w jaki zdołałem się zaopatrzyć.
— A więc ma go pan? zawołałem serdecznie.
— Miałem go. Niestety przepadł podczas nieszczęsnego wypadku z łodzią, który zniszczył fotografje. Rzuciłem się wślad za łodzią w fale i zdołałem porwać za jedno ze skrzydeł ptaka; gdy mnie wyniesiono nieprzytomnego na brzeg, trzymałem kurczowo tę resztkę mojej wspaniałej zdobyczy. Oto ona.
To co wyciągnął z szuflady przypominało skrzydło wielkiego nietoperza: liczyło przynajmniej dwie stopy długości, a od wygiętej górnej kości zwieszała się członkowata błona.
— Olbrzymi nietoperz — rzekłem.
— Nic podobnego — odparł surowo profesor — otaczając się atmosferą czystej nauki nie byłbym doprawdy nigdy przypuścił aby początkowe zasady zoologii mogły być komu tak obce. Czyż doprawdy nie zna pan nawet na tyle elementarnej anatomji, aby pamiętać, że o ile skrzydło ptaka jest rodzajem jego przedramienia, to skrzydło nietoperza składa się z trzech wydłużonych palców między którymi rozciąga się błona? Otóż w danym wypadku kość ta nie może być przedramieniem, a jak pan widzi, błona zwiesza się z pojedyńczej kości, co wykazuje, że nie może należeć do nietoperza. Czemże więc było to stworzenie nie będąc ani ptakiem, ani nietoperzem?
Skromny zapas mojej wiedzy był wyczerpany.
— Nie wiem — przyznałem.
Profesor Challenger znów otworzył książkę do której się poprzednio odwoływał.
— Otóż — rzekł, wskazując obrazek jakiegoś latającego potwora — oto doskonała reprodukcja dimorphodona lub pterodaktyla, latającego płaza z epoki Jurajskiej. Na następnej stronicy znajduje się dokładny rysunek jego skrzydła. Proszę to porównać z kością, którą pan trzyma w ręku.
Nie mogłem ochłonąć ze zdumienia. Byłem zupełnie przekonany. Niepodobna było wątpić wobec takich dowodów. Szkice, fotografje, opowiadanie, a teraz ten dowód rzeczowy — nie mogłem oprzeć się tej oczywistości. Powiedziałem to, i powiedziałem z uniesieniem, gdyż w oczach moich profesor Challenger stał się człowiekiem skrzywdzonym przez ogół. Oparty o poręcz swego fotela, słuchał mnie, przymknąwszy oczy, a uśmiech wyrozumiały, lecz zarazem zadowolony, rozjaśnił jego twarz.
— Jest to największe odkrycie o jakiem kiedykolwiek słyszałem! — mówiłem z entuzjazmem raczej dziennikarskim niż naukowym. Wprost niesłychane. Pan jest Kolumbem nauki, który odkrył zaginiony świat. Szczerze żałuję żem mógł wątpić w pana. Ale to było tak niewiarygodne. Teraz chylę głowę wobec tych dowodów i dziwię się tylko, że są ludzie którzy nie chcą się dać przekonać.
Profesor jaśniał zadowoleniem.
— Ale co pan począł dalej, profesorze?
— Nadeszła już pora deszczowa, panie Malone, a zapasy moje były na wyczerpaniu. Zbadałem częściowo tę olbrzymią skałę, ale nie zdołałem jej przebyć. Ów złom kamienny w kształcie piramidy, gdziem ujrzał i zastrzelił pterodaktyla, był bardziej dostępny. Wdrapałem się nań nawet do połowy i z tej wysokości zdałem sobie lepiej sprawę z ogromnej przestrzeni skał ciągnących się po za nią. Zielonkawy łańcuch gór zdaje się nie mieć końca, ani na wschód, ani na zachód. W dole leży błotnista, leśna równina obfitująca w węże, owady i ziejąca gorączka. Broni ona wejścia do tej dziwnej krainy.
— Czy znalazł pan jakie ślady życia?
— Nie, nie znalazłem. Ale w ciągu tygodni jakieśmy spędzili, nocując u podnóża skał, dobiegały nas z góry dziwne odgłosy.
— Skądże się jednak wzięło to zwierzę, które amerykanin wyrysował?
— Sądzę, że wdarł się na wierzchołek skały i że stamtąd je ujrzał. Stąd też wnioskuję, że musi być jakaś droga wiodąca na szczyt, ale bezwątpienia jest niesłychanie trudną, gdyż w przeciwnym wypadku potwory przebyłyby ją i dostałyby się do sąsiednich okolic. Zrozumiale nieprawdaż?
— Ale skąd się wzięły te zwierzęta?
— Ten problemat nie wydaje mi się zbyt zawiły — odparł profesor — istnieje tylko jedno możliwe wyjaśnienie. Słyszał pan zapewne, że Ameryka Południowa jest formacji granitowej. Przed wiekami musiał tu nastąpić nagły wybuch wulkaniczny, skały te, jak to zauważyłem, są bazaltowe, — czyli wulkanicznego pochodzenia. Przestrzeń, równa może rozległością hrabstwu Sussex, została wyniesiona w górę ze wszystkiem, co na niej egzystowało i odcięta od reszty świata prostopadłemi ścianami nie do przebycia. Cóż z tego wynikło? Oto poprostu prawa natury uległy zawieszeniu. Przyczyny, które warunkują w całym świecie walkę o byt, zostały zneutralizowane lub zmienione. To też stworzenia, któreby w zwykłych warunkach musiały zniknąć, pozostały przy życiu. Zarówno pterodaktyl jak i stegosaurus należą do epoki Jurajskiej, czyli że w hierarchji świata, zajmują miejsce bardzo odległe. Zachowały się sztucznie przy życiu dzięki warunkom wytworzonym przez przypadek.
— Dowodzenie pańskie jest bardzo jasne, powinien pan zaznajomić z niem ludzi kompetentnych.
— W prostocie mego umysłu uważałem tak samo — z goryczą rzekł profesor — ale muszę panu powiedzieć żem się w zupełności pomylił. Na każdym kroku spotykałem się z podejrzliwością, będącą po części wynikiem zazdrości, a po części głupoty. Pozatem nie leży w mojej naturze przekonywanie ludzi, którzy z góry wątpią w moją prawdomówność. Zraziłem się zaraz po pierwszych próbach, znienawidziłem do tego stopnia cały ten temat, że wogóle nie chciałem go poruszać. Gdy tak jak pan dzisiaj przychodzili do mnie ludzie chcący zaspokoić próżną ciekawość ogółu, nie umiałem zachować względem nich należytej godności. Przyznaję, że z natury jestem nieco prędki, i niekiedy się unoszę. Zdaje mi się zresztą, że pan to stwierdził na sobie.
Potarłem podbite oko, ale zachowałem milczenie.
— Żona moja nieraz robiła mi wymówki z powodu mego zachowania się, ale jednak zdaje mi się, że każdy człowiek honoru podzieli moje zdanie. Dziś wieczorem jednak chcę dać przykład opanowania instynktu przez siłę woli. Może pan być nawet świadkiem tego ćwiczenia! — z tymi słowy wręczył mi jakiś bilet. — O wpół do dziewiątej odbędzie się w Instytucie Zoologicznym odczyt p. Perivala Waldron, popularnego przyrodnika. Tytuł odczytu „Dzieje Stuleci“. Otrzymałem specjalne zaproszenie i mam składać powinszowania i podziękowania prelegentowi. Postanowiłem wtrącić z całym taktem i spokojem kilka uwag, które może wzbudzą szersze zainteresowanie wśród słuchaczy i dadzą początek poważniejszej dyskusji. Będzie to tylko wskazówka, napomknienie o wielkiem odkryciu. Postanowiłem trzymać się na wodzy, aby się przekonać czy spokojem nie uda mi się osiągnąć lepszych rezultatów niż gwałtownością.
— I ja mogę przyjść? — spytałem ciekawie.
— Naturalnie — rzekł z serdecznością, która była równie wielka, również nieodparta jak jego gwałtowność. Coś niezwykłego kryło się w jego dobrym uśmiechu, dzielącym twarz jego na dwie czerwone półkule, między wpółzamkniętymi oczyma i masą czarnej brody, — niech pan przyjdzie koniecznie. Będzie mi bardzo miło widzieć, że jest na sali ktoś życzliwy mi, choćby nawet ten ktoś był dyletantem w tej dziedzinie. Mam wrażenie, że sala będzie przepełniona, bo choć Waldron jest kompletnym szarlatanem, ale publiczność lubi go. No, ale panie Malone, udzieliłem panu aż nazbyt wiele z mojego czasu. Jednostka nie powinna zabierać na swój wyłączny użytek tego co należy do ogółu. Będzie mi miło ujrzeć pana dziś wieczór, ale raz jeszcze przypominam panu, że nic z tego com panu tu powiedział nie może dostać się do wiadomości publicznej.
— Ale nasz redaktor, Mc Ardle, będzie mnie zapytywał o wynik mojego wywiadu.
— Niech mu pan powie co się panu żywnie podoba. Między innymi powiedz mu, że jeśli mi tu naśle jeszcze kogoś, przyjdę sam się z nim rozprawić za pomocą mojej pejczy. W każdym razie polegam na pańskim słowie honoru. A więc dziś o wpół do dziewiątej w Instytucie Zoologicznym.

Rzuciłem ostatnie spojrzenie na jego czerwone policzki, błękitnawą brodę, jego zuchwałe oczy i opuściłem pokój.




ROZDZIAŁ V.
„Pytanie“.

Wstrząs fizyczny, który był wynikiem pierwszej części mojej rozmowy z profesorem Challengerem, łącznie z wstrząsem umysłowym, jakiego doznałem wysłuchawszy jego opowieści, sprawiły iż czułem się mocno oszołomiony. W bolącej mojej głowie powstawała myśl, że jednak człowiek ten mówił prawdę, że prawda ta mogła mieć niesłychane następstwa i że odpowiednio ujęta byłaby wybornym artykułem dla „Gazety Codziennej“.
Wskoczywszy do auta, które czekało na rogu kazałem wieść się do biura. Tak jak zwykle Mc Ardle był na stanowisku.
— No — zawołał niecierpliwie — czemże się to skończyło. Wygląda pan, młodzieńcze, jakby pan brał udział w bitwie. Rzucił się na pana ten warjat?
— Mieliśmy drobne nieporozumienie z początku.
— Co za typ! Cóż pan począł?
— Profesor uspokoił się stopniowo i porozmawialiśmy trochę. Ale nie udało mi się nic wydostać z niego, — nic coby się nadawało do druku.
— Jabym tego nie powiedział. „Wydostał“ pan od niego potężnego sińca, a to już nadaje się do druku. Niepodobna tolerować dłużej tego terroru. Musimy dać gościowi nauczkę panie Malone. Machnę o nim jutro artykulik, który zrobi sensację; niech mi pan tylko opowie dokładnie jak się rzeczy miały, a tak go opiszę, że będzie miał dość na całe życie. Zatytułuję to „Profesor Munchausen“ co? John Mandeville — Cagliostro — redivivus. Jednym słowem wszyscy oszuści historji do towarzystwa.
— Niech pan tego nie robi panie redaktorze.
— A to czemu?
— Ten człowiek nie jest wcale oszustem.
— A to co nowego? — ryknął Mc Ardle — może pan wierzy w te brednie o mamutach, mastodontach, wężach morskich?
— Nie znam się na tym, i wogóle zdaje mi się że on tego wcale nie dowodzi, ale wierzę, że ten człowiek zrobił wielkie odkrycie.
— W takim razie niech pan o tem odkryciu napisze.
— Chciałbym z całej duszy ale zobowiązałem się do zachowania tajemnicy, — i tu w krótkich słowach opowiedziałem co między nami zaszło.
Mc Ardle patrzył na mnie niedowierzająco.
— Panie Malone — rzekł w końcu — tajemnica nie obejmuje jednak dzisiejszego odczytu; wątpię czy które z pism umieści z niego sprawozdanie, bo o Waldronie pisano tyle razy że już to nikogo nic nie obchodzi, a nikt nie wie że Challenger ma przemawiać. Ponieważ pan tam będzie, niechże pan napisze dokładne sprawozdanie. Zostawię panu kilka szpalt.
Dnia tego byłem bardzo zajęty. Obiad zjadłem wcześnie w towarzystwie Henryka Tarp, któremu wspomniałem coś nie coś o moich przygodach. Słuchał mnie ze sceptycznym uśmiechem, a zaczął śmiać się na głos, dowiedziawszy się że profesor Challenger przekonał mnie.
— Mój drogi panie, takie rzeczy nie trafiają się naprawdę. Ludzie nie wpadają na wielkie odkrycia aby potem pogubić wszystkie dowody; coś podobnego dzieje się jedynie w powieściach. Powiadam panu, że pański nowy przyjaciel jest naciągaczem nielada, i że wszystko co panu opowiadał jest kompletnem łgarstwem.
— A poeta-amerykanin?
— Nigdy nie egzystował.
— Widziałem jego notatnik.
— Był to notatnik Challengera.
— Pan myśli, że Challenger sam namalował tego potwora?
— Ależ naturalnie.
— A fotografje?
— Niczego nie dowodzą. Pan sam przyznaje, że widział pan jakiegoś ptaka.
— Pterodaktyla.
— On mówi, że to pterodaktyl. Nabił panu głowę pterodaktylem i już.
— A kości?
— Jedną wyciągnął z garnka z zupą, a drugą sfabrykował sam. Jeśli ma się spryt i dosyć wiedzy można równie łatwo sfałszować kość jak i fotografje.
Czułem się trochę nieswojo. Być może iż dałem się przedwcześnie unieść entuzjazmowi. Nagle wpadłem na szczęśliwą myśl.
— Pójdzie pan na odczyt? spytałem.
Henryk Tarp zawahał się.
— Ten cały genjalny Challenger — rzekł — nie jest zbyt popularny. Masę osób ma z nim porachunki i śmiem twierdzić, że jest to jeden z najbardziej znienawidzonych ludzi w całym mieście. Jeżeli studenci medycyny przyjdą na odczyt to nie obędzie się bez awantury. Niebardzobym chciał w to się wmieszać.
— Słusznem by jednak było wysłuchać tego człowieka.
— Ma pan rację. A więc dobrze, idę z panem.
Przed Instytutem, zastaliśmy znacznie więcej osób, niż się spodziewałem. Siwobrodzi, poważni profesorowie wysiadali z powozów, podczas gdy skromniejsza publiczność napływała nieprzerwany strumieniem. Widać było, iż zebranie będzie liczne. Zająwszy nasze miejsca wyczuliśmy jakiś młodociany, urwisowaty nastrój na galerji i w dalszych rzędach krzeseł. Oglądając się wokół dostrzegłem, iż na sali było bardzo wiele młodzieży, wśród której przeważali studenci medycyny. Zachowanie publiczności było wesołe, ale nieco złośliwe. Nucono popularne kuplety, nie licujące w najmniejszym stopniu z poważnym charakterem zebrania, i zewsząd słychać było jakieś nawoływania, obiecujące wypadki, zabawne dla jednych lecz niezbyt przyjemne dla innych.
Gdy na estradę wszedł stary doktór Meldrum w swoim sławnym, jakby z opery pożyczonym kapeluszu, rozległ się taki ogólny okrzyk: „gdzie można kupić podobną dachówkę?“ że biedak czemprędzej zdarł ją z głowy i ukrył pod krzesłem. A gdy znów zreumatyzowany profesor Wadley posuwał się o lasce ku swojemu miejscu, przywitały go zewsząd życzliwe lecz mocno ambarasujące pytania o stan wielkiego palca u nogi. Ale największą sensację sprawiło ukazanie się mego nowego przyjaciela profesora Challengera, którego miejsce znajdowało się na drugim końcu estrady. Powitano go rykiem, który kazał mi wierzyć, że Tarp miał rację, twierdząc, że publiczność zbierze się dzisiaj nie tyle dla odczytu, ile dla oglądania słynnego profesora.
Poważniejsza i wykwintniejsza publiczność pierwszych rzędów przywitała wrzask towarzyszący ukazaniu się profesora, pełnym aprobaty uśmiechem. Wrzask ten przypominał ryki dzikich zwierząt czujących zbliżenie się pogromcy. Znać było w tem wszystkiem obraźliwą intencję, a jednak zdawało mi się, że było to raczej wyśmiewanie się z kogoś kto nas bawi i interesuje, a nie wybuch nienawiści lub wzgardy. Challenger uśmiechnął się z wyrazem zmęczenia i pobłażliwej litości, jak człowiek, którego podobne rzeczy dotknąć nie mogą. Poczem usiadłszy w fotelu, przeciągnął ręką po gęstej brodzie, i z pod opuszczonych powiek spojrzał na salę. Krzyki jakiemi go przyjęto jeszcze nie umilkły, gdy przewodniczący profesor Ronald Murray, wszedł na estradę w towarzystwie prelegenta p. Waldrona.
Bez najlżejszego zamiaru obrażenia profesora Murray, muszę jednak stwierdzić, iż posiada on, zwykłą anglikom wadę niewyraźnej mowy. Wogóle zastanawiałem się nieraz nad pytaniem czemu ludzie, którzy mają coś do powiedzenia, nie starają się mówić tak aby byli usłyszani. Profesor Murray skierował kilka głębokich uwag do swego białego krawata i karafki na stole, przyczem uśmiechał się porozumiewawczo w stronę srebrnego świecznika, znajdującego się po jego prawej ręce. Wypełniwszy te obowiązki usiadł, a p. Waldron, popularny i lubiany mówca, podniósł się, witany gromem oklasków. Był to wysoki mężczyzna, o ruchach nieco ostrych, i szorstkim brzmieniu głosu; posiadał prawdziwy talent przyswajania sobie cudzych myśli i podawania ich szerokiej publiczności w sposób łatwy, zajmujący i nawet zabawny. Nawet takie tematy jak rozwój kręgowców, lub, porównanie dnia z nocą przybierały w jego ustach zabarwienie niezmiernie komiczne.
Odczyt jego, był pobieżnie lecz jasno ujętą historją kuli ziemskiej od jej powstania aż do chwili obecnej. Przedstawił nam nasz glob jako niezmierzonej wielkości kulę z płonącego gazu, wirującą z międzyplanetarnej przestrzeni: opowiadał o okresie jej konsolidacji, o ochładzaniu i marszczeniu się jej powierzchni, tworzącej góry, o przemianie pary w wody, o całem przygotowaniu tej wspaniałej sceny, na której miał odgrywać się niepojęty dramat życia. O przyczynach powstania tego życia wyraził się dość mglisto; było niemal pewnem, że żadne zarodki nie mogłyby przetrwać procesu smażenia, dlatego należało sądzić iż powstały później. Czy były wytworem stygnących, nieorganicznych elementów naszego globu? Bardzo prawdopodobne. Czy może zarodki te przybyły z zewnątrz, na jakim meteorze? Trudno to przypuścić. W sprawie tej najwięksi uczeni nie mogli wydać decydującego sądu; dotychczas nikt nie zdołał wykrzesać w laboratorjum, życia ze składników nieorganicznych. Przestrzeń między życiem a śmiercią pozostała jeszcze nieprzebytą. Pozostaje jedynie uchylić głowy wobec praw natury, których mądrość przewyższa nasze zrozumienie, a której siły działają na przestrzeni wieków.
Tutaj prelegent przeszedł do wielkiego łańcucha zwierząt, poczynając od mięczaków, potem idąc coraz wyżej do płazów i ryb, aż dotarł do kangura, będącego przedstawicielem rodziny workowatych i prostym przodkiem wszystkich ssaków a tem samem i każdego z szanownych tu obecnych słuchaczy. (Nic podobnego — krzyknął z ostatnich rzędów jakiś sceptyk). Jeżeli młody człowiek, który krzyknął „nic podobnego“, a który prawdopodobnie sądzi iż wykluł się z jajka, zechce pozostać na sali po ukończeniu odczytu, to pan prelegent będzie bardzo rad obejrzeć podobny fenomen (śmiech ogólny). Czyżby cały ten proces ewolucji był wytworem owego krzykliwego młodzieńca? Czy proces ten już się skończył? Czyżby nasz młodzieniec miał być jego ostatniem słowem, zupełnie skończonym i niezmiennym typem? Pan prelegent sądzi, że nie obrazi w niczem hałaśliwego młodego dżentelmena, jeżeli bez względu na jego bezwątpienia, liczne zalety, ośmieli się twierdzić, że wytworzenie go nie było ostatecznym i jedynym celem sił wszechświata. Bieg ewolucji nie zatrzymuje się ani na jedną chwilę, a zadania jej są znacznie szersze.
W ten sposób, ku ogólnej radości, wyśmiawszy swego przeciwnika, prelegent kreślił w dalszym ciągu obraz przeszłości; wysychanie mórz, powstawanie ławic piaskowych, ospałe życie, jakie w sobie kryły, mówił o skłonności stworzeń morskich do przebywania w błotnistych mułach, obfitości pożywienia, jaka ich tam czekała, i wynikającej stad nadmiernej wielkości. — Oto, panie i panowie, skąd powstało to plemię potworów, które przeraża nas, gdy oglądamy je na tablicach naukowych, ale które na szczęście wygasło na długo przed zjawieniem się człowieka.
— To wielkie pytanie! — rozległ się nagle głos z drugiego końca estrady.
Waldron, obdarzony dość zjadliwym dowcipem, dowiódł przed chwilą, jak niebezpiecznie było przerywać mu, ale ten nowy okrzyk wydał mu się tak absurdalnym, iż na razie nie wiedział, jak nań zareagować. Wyglądał, jak wielbiciel Szekspira wobec zagorzałego Baconisty, jak uduchowiony astronom wobec śmiertelnika, nie umiejącego wzroku oderwać od ziemi. Umilkł na chwilę, poczem, podnosząc głos, zwolna powtórzył: „które wygasło na długo przed zjawieniem się człowieka“.
— To wielkie pytanie! — znów zagrzmiał ten sam głos.
Waldron spojrzał ze zdumieniem na szereg profesorów, siedzących na katedrze, aż wzrok jego padł na Challengera, który oparłszy głowę o poręcz fotela, przymknął oczy i uśmiechał się tak, jakgdyby śnił o czemś bardzo przyjemnem,
— Rozumiem — rzekł Waldron, wzruszając ramionami, — to odzywa się nasz przyjaciel, profesor Challenger. — I przy akompanjamencie ogólnego śmiechu, powrócił do przerwanego odczytu, tak, jakby sprawa nie wymagała innego lepszego wyjaśnienia.
Ale incydent nie był bynajmniej wyczerpany. Każda ścieżka, którą obierał prelegent, wśród zamierzchłej gęstwiny przeszłości, prowadziła go niezmiennie ku twierdzeniu, iż zwierzęta przedhistoryczne od wieków wymarły, co wywoływało natychmiast ze strony profesora Challengera grzmiący sprzeciw. Odgadując jego zbliżenie się, publiczność ryczała z zadowolenia, studenci dołączali doń swoje głosy, tak, iż zaledwie Challenger otwierał usta, już jedna połowa sali huczała: „To wielkie pytanie“, a druga odpowiadała jej: „Hańba“, „Wstyd“, „Cicho“ i t. d. Waldron aczkolwiek doświadczony prelegent i energiczny człowiek, nie wiedział, co począć ze sobą. Wahał się, plątał, powtarzał po kilkakroć to samo, nie mógł wybrnąć z jakiegoś długiego zdania, i wreszcie zwrócił się ze złością ku sprawcy zamieszania.
— To nie do wytrzymania — krzyknął, rzucając gniewne spojrzenie wzdłuż katedry — panie profesorze Challenger, jestem zmuszony prosić pana o zaprzestanie tego nieprzyzwoitego i niemądrego przerywania.
Głośny szmer przebiegł po sali studenci bowiem nie posiadali się z radości wobec tej kłótni profesorów. Challenger powoli uniósł swoją wielką głowę.
— A ja poproszę pana, panie Waldron — rzekł — o niewygłaszanie twierdzeń, które nie są w ścisłej zgodzie z faktami naukowemi.
Te słowa rozpętały burzę. „Hańba“, „Hańba“, „Niech się wytłómaczy“, „Pozwolić mu mówić“, „Spędzić go z katedry“, — wrzeszczała publiczność ze śmiechem lub z oburzeniem. Przewodniczący zerwał się ze swego miejsca i wymachując rękoma wołał coś, z czego można było jedynie zrozumieć następujące słowa: „profesor Challenger — poglądy osobiste — później“. — Ten, który był powodem całego zajścia, ukłonił się, uśmiechnął i pogładziwszy brodę, zagłębił się znów w fotelu. Waldron, czerwony i zły, ciągnął dalej swój odczyt. Od czasu do czasu, wygłaszając jakieś zdanie, rzucał zjadliwie spojrzenie na swego przeciwnika, który zdawał się drzemać, z tym samym zadowolonym szerokim uśmiechem.
Nareszcie odczyt dobiegł do końca; sądząc z chaotycznej i pośpiesznej mowy prelegenta, koniec ten został mocno przyśpieszony. Słuchacze byli niespokojni i podnieceni. Waldron usiadł, a po krótkiej przerwie zarządzonej przez przewodniczącego, profesor Challenger podniósł się z fotelu i wyszedł na środek katedry. Jako dziennikarz, dbały o sprawy swego pisma, zanotowałem dosłownie jego mowę.
— Panie i Panowie — zaczął, wśród wszczynającego się w głębi sali hałasu, — proszę mi darować — panie, panowie i dzieciaki, przeoczyłem, że ci ostatni tworzą znaczną część słuchaczy (przy tych słowach powstał tumult, podczas którego profesor pobłażliwie kiwał swą olbrzymią głową, a wyciągniętą ręką zdawał się błogosławić tłum.) Wydelegowano mnie, abym w imieniu Instytutu wyraził p. Waldron dziękczynienia za odczyt, który tu dziś wygłosił. Były w nim punkty, z którymi się nie zgadzam, i uważałem sobie za obowiązek te niezgodę moją głośno wyrazić, temniemniej p. Waldron wywiązał się dobrze z zadania, którem było danie jasnego i uproszczonego poglądu na to, co w jego mniemaniu jest historją naszej planety. Popularne odczyty, w rodzaju dzisiejszego, słuchają się łatwo, ale p. Waldron wybaczy mi (tu uśmiechnął się i zmrużył oczy), gdy powiem, że z samego swego założenia odczyty takie bywają powierzchowne i zwodnicze, będąc przystosowywane do poziomu ciemnej publiczności (gniewne okrzyki). Ludzie popularyzujący wiedzę są właściwie pasorzytami (gesty protestu ze strony pana Waldrona). Żywią się wysiłkami swych wielkich zapoznanych poprzedników, eksploatując je w celach wyzysku lub dla zadowolenia swej ambicji. Najdrobniejsze odkrycie dokonywane w laboratorjum, maleńka cegiełka dorzucona do świątyni nauki, o wiele przewyższa tę próżną gadaninę, która może zapełnić godzinę zbytecznego czasu, ale nie przynosi żadnych pożytecznych rezultatów. Pozwalam sobie robić powyższe uwagi, nie ze względu jakiejś specjalnej niechęci do pana Waldrona, ale aby jasno określić różnicę między kapłanem wiedzy, a jego akolytą (w tem miejscu p. Waldron zwrócił się szeptem do przewodniczącego, a ten uniósł się na fotelu i coś surowo powiedział do stojącej przed nim karafki). „Ale dość już tego“ (długie i głośne śmiechy). Przejdźmy do spraw poważniejszych; zastanówmy się nad twierdzeniami mego przedmówcy, które jako badacz, podałem w wątpliwość. Dotyczą one ciągłości istnienia niektórych rodzajów zwierzęcych. Nie będę poruszał tego przedmiotu, jako amator lub jako pseudo-uczony, ale jak człowiek, którego głębokie poszanowanie dla nauki zmusza do przytrzymywania się ściśle faktów. Twierdzę, że p. Waldron myli się, utrzymując, że tak zwane przedhistoryczne zwierzęta nie istnieją, dlatego, że sam ich nigdy nie widział. Jak to słusznie zauważył są one naszymi przodkami, ale jeśli wolno użyć podobnego określenia, są to przodkowie współcześni, których można odnaleść dziś jeszcze ze wszystkiemi ich potwornemi i przerażającemu cechami, jeśli się ma odwagę ich szukać. Potwory, których istnienie określano na okres Jurajski, a które mogłyby z łatwością przełknąć nasze największe i najdziksze współczesne zwierzęta — potwory te do dziś dnia istnieją, (krzyk „humbug“, dowody, prosimy o dowody“ „a pan skąd to wie?“ „to wielkie pytanie“) „Skąd wiem? Ponieważ je widziałem, ponieważ odkryłem ich legowiska“ (oklaski, ryki i zarzut „kłamstwo“). Więc jestem kłamcą? (hałaśliwe ogólne potwierdzenie) „Słyszałem że ktoś tu nazwał mnie kłamcą. Proszę, aby osoba która to powiedziała, powtórzyła to przedemną. (okrzyki „oto jest panie profesorze“ i jakiś dobrotliwy, niewielki człowieczek w okularach, wyrywający się rozpaczliwie trzymającym go, wynurza się ponad głowy studentów). „Czy to pan ośmielił się nazwać mnie kłamcą? („Nie, nie, nie, to nie ja“ protestuje oskarżony i momentalnie znika jak pajac w pudełku). „Jeżeli ktokolwiek w tej sali powątpiewa o prawdzie moich słów, służę mu na parę chwil rozmowy po skończeniu odczytu („Kłamstwo“) „Kto to powiedział? (ten sam dobroduszny jegomość, szamoczący się gwałtownie, ukazuje się nad głowami publiczności) „Zmusicie mnie panowie, abym tam do was podszedł (chór intonuje piosenkę „pójdź, mój luby, pójdź“, co powoduje niewypowiedziany rozgwar. Przewodniczący zerwawszy się z krzesła wymachuje ramionami, co sprawia wrażenie, jakgdyby dyrygował orkiestrą. Profesor Challenger doprowadzony do ostatecznych granic uniesienia, wykrzykuje coś z rozwianą brodą, rozdętemi nozdrzami i pałającą twarzą) Każdy wielki wynalazca spotykał się z niedowierzaniem, które jest cechą głupoty. Brakuje wam intuicji i fantazji aby wczuć się w to, co się wam tłomaczy: potraficie jedynie obrzucać błotem tych, co narażali życie dla postępu wiedzy. Prześladujecie proroków! Galileusz, Darwin i ja“. (Śmiechy, gwizdy, wrzaski).
Wyjątki te wzięte z notatek kreślonych pośpiesznie na owem pamiętnem zebraniu, nie mogą dać pojęcia o tym chaosie jaki zapanował na sali. Zamęt był taki, że niektóre przezorniejsze panie opuściły salę. Ludzie poważni i szanowani ulegli ogólnemu uniesieniu narówni ze studentami, i widziałem jak siwowłosi mężczyźni grozili pięściami nieokiełznanemu Challengerowi. Sala przypominała wrzący kocioł. Profesor Challenger zrobił krok naprzód i podniósł w górę ramiona, a było w nim w tej chwili coś tak męskiego, tak imponującego, że pod nakazem tego ruchu i pod spojrzeniem jego władczych oczu, sala stopniowo zamarła. Miał coś do powiedzenia, przycichli, aby go wysłuchać.
Nie chcę was przekonywać — rzekł — nie chcę, bo nie warto, ale prawda jest prawdą i nie zagłuszą jej wrzaski nierozsądnych młodych ludzi, i równie nierozsądnych starców. Twierdzę, że zrobiłem epokowe odkrycie, wy zaprzeczacie temu (krzyki). Możemy rozstrzygnąć tę sprawę. Wydelegujcie z waszego grona kilka osób, któreby się naocznie przekonały o słuszności moich twierdzeń.
Z pośród słuchaczy podniósł się wysoki, szczupły mężczyzna, którego sucha twarz miała w sobie coś ascetycznego, był to p. Summerlee, zasłużony profesor Anatomji Porównawczej. Oświadczył, że chciałby zapytać profesora Challengera, czy odkrycia o których tenże wspominał, były wynikiem podróży, odbytej przed dwoma laty do źródeł Amazonki?
Profesor Challenger odpowiedział twierdząco. Pan Summerlee chciałby wiedzieć w jaki sposób szanowny profesor mógł natrafić na odkrycia, które wymknęły się uwadze uczonych tak światowej sławy jak Bates, Wallace i ich poprzednicy, badających przed nim te okolice?
Profesor Challenger odpowiedział, iż najwidoczniej pan Summerlee nie odróżnia Tamizy od Amazonki; i że w takim razie nie zaszkodzi dowiedzieć się iż Amazonka jest nieco większa od Tamizy, gdyż łącznie z Orinoco ciągnie się na przestrzeni pięćdziesięciu tysięcy mil, a na takich przestrzeniach jeden podróżnik może łatwo natrafić na coś co przeoczył drugi.
Pan Summerlee oświadczył z lodowatym uśmiechem, iż dokładnie zdaje sobie sprawę z różnicy między Tamizą a Amazonką, która to różnica polega przedewszystkiem na tem, że łatwo stwierdzić co się dzieje nad pierwszą, lecz nie podobna — nad drugą. Profesor Challenger zobowiąże go bardzo, komunikując pod którym stopniem szerokości i długości geograficznej znajdują się owe przedhistoryczne zwierzęta?
Profesor Challenger odpowiedział, że z pewnych względów informacje te zachowuje dla siebie, ale gotów jest podzielić się nimi z komitetem wybranym przez słuchaczy. Czy pan Summerlee chce należeć do tego komitetu i przekonać się osobiście o odkryciu?
Pan Summerlee: „Tak jest, chcę“ (oklaski na sali).
Profesor Challenger: „W takim wypadku obiecuję dostarczyć panu dowodów, które rozproszą wszelkie pańskie wątpliwości. Jeżeli jednak pan Summerlee wątpi w moją uczciwość, to i ja mogę wątpić w jego, dlatego proponuję, aby towarzyszyła nam jeszcze jedna lub jeszcze dwie inne osoby. Nie taję, iż czekają nas trudności i niebezpieczeństwa. Pan Summerlee będzie potrzebował młodszego towarzysza. Może kto z obecnych zgłosi się na ochotnika?
Była to jedna z tych chwil, które decydują o losach człowieka. Czyż przechodząc próg tej sali, mogłem przypuszczać, że ważę się na krok śmielszy, niż ten o którym kiedykolwiek śniłem? Myślałem o Gladys — o tej sławie, tej okazji, o jakich mi wspominała. Gladys byłaby mnie zachęcała do czynu. Zerwałem się z miejsca, mówiłem coś, nie słysząc własnego głosu. Tarp ciągnął mnie za poły i upominał szeptem: „siadaj, nie rób z siebie osła“. Jednocześnie o kilka rzędów przed sobą zauważyłem jakiegoś wysokiego, szpakowatego mężczyznę, który również powstał. Odwrócił się i spoglądał na mnie zimnemi, gniewnemi oczyma, ja jednak nie ustępowałem.
— Zgłaszam się na ochotnika, panie przewodniczący — powtarzałem raz po raz.
— Imię, imię! — krzyczała publiczność.
— Nazywam się Edward Dunn Malone. Jestem współpracownikiem „Gazety Codziennej“. Chcę być zupełnie bezstronnym świadkiem.
— A pańskie nazwisko? — spytał przewodniczący mego rywala.
— Lord John Roxton. Byłem u źródeł Amazonki, znam całe okolice i mam specjalne dane aby wziąć udział w podobnej ekspedycji.
— Lord John Roxton cieszy się sławą doskonałego sportsmena i znanego podróżnika — zauważył przewodniczący — ale nieźleby było mieć w tej ekspedycji przedstawiciela prasy.
— W takim razie proponuję — rzekł profesor Challenger — aby obydwaj ci panowie zostali wydelegowani przez dzisiejsze zebranie do wzięcia wraz z profesorem Summerlee udziału w ekspedycji mającej stwierdzić słuszność moich twierdzeń.
Tak to wśród okrzyków, oklasków i śmiechów los nasz został zdecydowany: fala ludzka uniosła mnie ku wyjściu. Oszołomiony wszystkiem co zaszło, podniecony perspektywą tajemniczej przyszłości, stałem na chodniku, przyglądając się wesołej gromadzie wybiegających z gmachu studentów, wśród których mignęło kilkakrotnie opadające wdół i unoszące się ku górze ramię uzbrojone w wielki parasol. Widziałem jak lekki elektryczny samochód uniósł profesora Challengera, za którym gonił rozgwar i śmiech, wreszcie znalazłem się w srebrnawym świetle latarń na Regent Street, myśląc to o Gladys, to znów o czekającej mnie ekspedycji.
Nagle ktoś dotknął mego ramienia. Obejrzawszy się, ujrzałem przed sobą owego wysokiego, szczupłego mężczyznę, który wraz ze mną zgłosił się na ochotnika owej dziwacznej wyprawy.

— Pan Malone, prawda? — rzekł nieznajomy, mamy być towarzyszami, a że mieszkam tuż na przeciw, więc może zechce mi pan poświęcić pół godziny czasu, tem więcej, że mam panu coś niecoś do posiedzenia.




ROZDZIAŁ VI.
„Bicz Boży“.

Lord Roxton i ja skręciliśmy przez ulicę Vigo na Albany, arystokratyczną dzielnicę Londynu. Uszedłszy kilkanaście krokowi mój nowy znajomy zatrzymał się, otworzył przedemną jakieś drzwi i wpuściwszy mnie do środka, wszedł za mną i przekręcił guzik elektryczny. Fala łagodnego światła zalała przedpokój: stojąc w progu, rozglądałem się ciekawie wokół; miałem przed sobą eleganckie mieszkanie; w ktorem zamiłowanie do wygody łączyło się z jakąś zupełnie specjalną męską atmosferą. Zbytek bogatego człowieka współzawodniczył z niedbalstwem — właściwem większości kawalerów; podłogę przykrywały wspaniałe futra i oryginalne maty wschodnie, ściany zawieszone były obrazami i sztychami, których wartość rozpoznało nawet moje niedoświadczone oko. Ale podobizny bokserów, baletnic i koni wyścigowych, sąsiadowały ze zmysłowym Fragonardem, wojowniczym Girardet’em i marzycielskim Turnerem, a wśród najrozmaitszych fraszek widniały charakterystyczne trofea, żywo przywodzące na pamięć fakt, iż Lord John Roxton był jednym z najsłynniejszych współczesnych sportsmenów. Wiszące nad kominkiem dwa skrzyżowane wiosła — ciemno-błękitne i blado wiśniowe, oraz widniejące pod nimi srebrne liście i para bokserskich rękawic, świadczyły, że ich właściciel zdobył pierwszeństwo na polu zapasów wioślarskich jak i bokserskich. Na wszystkich ścianach rozsiane były wspaniałe trofea myśliwskie, nad którymi królował łeb nosorożca ze wzgardliwie opuszczoną wargą.
Pośrodku kosztownego, czerwonego dywanu stał stolik w stylu Ludwika XV, śliczny antyk inkrustowany złotem, którego blat poplamiony był w paru miejscach winem i spalony papierosami. Milczący mój gospodarz wypełnił winem szklanki z syfonu i butelki, stojącej na srebrnej tacy na stole i wskazawszy mi fotel, podał mi jedną ze szklanek oraz długie, hawańskie cygaro. Poczem usiadłszy naprzeciwko utkwił we mnie przenikliwe spojrzenie swoich dziwnych szaro-niebieskich, przypominających zimną głąb jakiegoś północnego jeziora, oczu.
Poprzez nikły dym cygara wpatrywałem się i ja w jego rysy, widziane tylekroć na fotografjach, — miał duży, rzymski nos, ściągłe, nieco wpadnięte policzki, szorstki krótki wąs. Włosy jego były ciemne, nieco rzednące. Miał w sobie coś z Napoleona III i coś z Don Kichota, a mimo to przypominał żywo tych typowo angielskich obywateli ziemskich, szczupłych, żwawych, nie mogących żyć bez ruchu, bez świeżego powietrza, bez psów i koni. Cera jego, spalona wiatrem i słońcem, przybrała odcień brunatny. Długie, gęste rzęsy i krzaczaste brwi nadawały jeszcze ostrzejszego wyrazu jego z natury zimnym i przenikliwym oczom. Choć suchy i nerwowy, zdradzał jednak odrazu doskonałą budowę ciała — i istotnie dowiódł, iż niewielu ludzi w Anglji mogło mu dorównać w sile i zręczności. Sięgał poza sześć stóp wzrostu, ale wydawał się niższym, gdyż garbił się nieco.
Takim był ów słynny lord John Roxton, który siedząc naprzeciwko mnie i gryząc machinalnie swoje cygaro, przypatrywał mi się w milczeniu.
— A więc — rzekł wreszcie — oto cośmy zrobili miły mój chłopcze (zdanie to wymówił tak jakby stanowiło jedno słowo miy-mo-chłopcze). Nie namyślaliśmy się długo, ani pan ani ja. Ale idąc na odczyt nie miał pan najmniejszego pojęcia czem to się skończy?
— Najmniejszego.
— To samo i ja. Najmniejszego pojęcia. I oto jakeśmy się obydwaj wkopali aż po szyję. Ba, toż ja ledwie przed trzema tygodniami powróciłem z Ugandy, upatrzyłem sobie zamek w Szkocji, podpisałem kontrakt najmu, załatwiłem wszelkie formalności. No i cóż z tego będzie? Czy ta awantura krzyżuje też i pańskie plany?
— Leży poniekąd w zakresie mego fachu, jestem dziennikarzem, współpracownikiem „Gazety Codziennej“.
— Wiem, wiem, oświadczył pan to głośno na zebraniu. Przy okazji chciałbym poprosić pana o pomoc w pewnej sprawie.
— Służę panu.
— Niebezpieczeństwo pana nie przestrasza?
— Co za niebezpieczeństwo?
— Ballinger. Naturalnie słyszał pan o nim?
— Nigdy.
— Ależ, miły chłopcze, gdzież się pan obraca? Sir John Ballinger jest znakomitym sportsmenem. W ręcznych zapasach mógłbym go może zwyciężyć, ale w skoku mu nie dorównam. Otóż muszę panu powiedzieć — co zresztą jest tajemnicą publiczną — że Ballinger, o ile się nie trenuje, pije do zapamiętania. W zeszły wtorek dostał napadu delirjum i w tej chwili ciska się jak szaleniec. Mieszkanie jego znajduje się nad mojem. Doktorzy oświadczyli że trzeba bezwzględnie zmusić go do przyjęcia jakiego pokarmu, bo w przeciwnym razie umrze, ale ponieważ stary Jack uzbroił się w pistolety i oświadczył że zastrzeli każdego kto ośmieli się wejść do pokoju, więc między służbą wszczął się popłoch. Oczywiście jest to straszny orzech do zgryzienia, bo Jack strzela konkursowe, ale temniemniej trudno pozwolić aby zdobywca Wielkiej Nagrody zginął z wycieńczenia.
— Co pan zamierza zrobić, milordzie? spytałem.
— Ułożyłem taki plan: pan i ja wpadniemy jednocześnie do pokoju; być może że chory usnął, ale jeśli się zbudzi, to w najgorszym razie, zastrzeli jednego z nas, drugi tymczasem rzuci się na niego i obezwładni go obwijając mu kołdrę naokoło głowy. Potem zatelefonuje się po pogotowie aby przyjechało nakarmić biedaka.
Propozycja była dość nieoczekiwana i nieprzyjemna. Nie sądzę abym był człowiekiem bardzo odważnym; moja celtycka wyobraźnia przybiera wypadki w tem czarniejsze barwy, im bardziej są one nieoczekiwane. Byłem jednak wychowany w pogardzie dla strachu i nie chciałbym za nic zyskać opinję tchórza; jak ów historyczny Hunn byłbym się bez wahania rzucił w przepaść aby dowieść mej odwagi, choć popchnęłyby mnie ku temu jedynie próżność i miłość własna. To też choć wstrząsałem się wewnętrznie na myśl o wykrzywionej szaleństwem twarzy pijaka, któren miotał się nad naszymi głowami, odpowiedziałem najbardziej niedbałym tonem, na jaki mogłem się zdobyć iż jestem gotów służyć pomocą. Lord Roxton wypowiedział na temat niebezpieczeństwa tej wyprawy parę refleksji, które mnie tylko podrażniły.
— Rozmowy w niczem nie zmienią sytuacji — rzekłem — weźmy się do rzeczy.
Podnieśliśmy się obydwaj z miejsc, lecz nagle śmiejąc się poufale lord Roxton uderzył mnie po ramieniu i znów popchnął na fotel.
— Doskonale, mój chłopcze — rzekł — to wystarczy.
Patrzyłem nań ze zdumieniem.
— Zająłem się sam Jackiem Ballingerem dziś rano. Przestrzelił mi szlafrok ale skrępowaliśmy go i w tydzień będzie zdrów. Nie gniewa się pan, młodzieńcze za ten drobny żart? Widzi pan, tak mówiąc miedzy nami, cała ta ekspedycja amerykańska wydaje mi się sprawą bardzo poważną i chciałbym mieć za towarzysza człowieka na którym mógłbym polegać. Dlatego wystawiłem pana na tę próbę i jestem rad że pan z niej wyszedł zwycięsko. Musimy sobie jasno zdać sprawę z odpowiedzialności jaka spada na nas obydwu, bo starego Summerlee trzeba będzie jeszcze niańczyć. Ale, ale, czy nie jest pan przypadkiem tym samym Malone któremu wróżą odznaczenie w matchu Rugby?
— Mam nadzieję je uzyskać.
— Zdawało mi się że przypominam sobie pańską twarz; byłem przecież na matchu contra Richmond. I przyznaję żem podczas całego sezonu nie widział tak doskonałej formy jak pańska. Staram się nigdy nie opuszczać matchu Rugby, bo uważam go za jeden z naszych najlepszych sportów. Ale nie mówmy teraz o sporcie, mamy pilniejsze sprawy. Na pierwszej stronicy „Times’a“ znajduje się rozkład odjazdu statków. W przyszłą środę wyrusza jeden do Para, moglibyśmy się na nim zabrać gdyby to odpowiadało panu i temu naszemu profesorowi. Pan się zgadza? Więc profesora biorę na siebie. A jak stoją sprawy z pańskim ekwipunkiem?
— Zajmie się tem moja redakcja.
— Pan dobrze strzela?
— Tak sobie, przeciętnie.
— Wielki Boże, aż tak źle! Jest to ostatnia rzecz, której dzisiejsza młodzież stara się nauczyć; a przecież mężczyzna, nie umiejący strzelać jest jak pszczoła bez żądła. Pięknie będzie pan wyglądał kiedy jakiś intruz dobierze się do pańskiego miodu. O ile nasz profesor nie jest warjatem lub bezczelnym oszustem ujrzymy kilka ciekawych stworzeń w Ameryce Południowej i nieraz będziemy musieli uciekać się do pomocy naszych strzelb. Jakiego systemu pan używa?
Z tymi słowy podszedł do dębowej szafy i otworzywszy ją, ukazał moim oczom cały szereg błyszczących luf, podobnych do fletów organu.
— Może wybiorę panu coś z mojego arsenału — rzekł.
Jedną po drugiej wyjmował kolejno coraz to wspanialsze strzelby, otwierał je i zamykał z suchym trzaskiem a potem kładł je na miejsce, głaszcząc pieszczotliwie jak czuła matka swoje dzieci.
— Oto jest Bland. 577, wspaniały — rzekł — zastrzeliłem nim tego jegomościa — wskazał na białego nosorożca — ale jakie dziesięć yardów bliżej a nie ja lecz on byłby mnie dorzucił do swojej kollekcji.
„Mam nadzieję — ciągnął — że pan czytuje Gordona, bo jest to poeta fuzji i konia, człowiek który rozumie i jedno i drugie. Ta zabaweczka jest też bez zarzutu. Używałem jej przed trzema laty w Peru, przeciwko handlarzom niewolników; muszę panu powiedzieć że byłem istnym biczem bożym tamtejszych okolic, choć czynów moich nie zanotowano w żadnej historji. Są takie chwile, młodzieńcze, kiedy każdy człowiek winien stanąć w obronie sprawiedliwości i prawdy, jeśli nie chce czuć się zhańbionym sam przed sobą. Dlatego i ja biłem się po trochu; sam wydałem wojnę, sam ją prowadziłem i sam zakończyłem.
Ilość nacięć jakie pan widzi na kolbie równa się ilości tych nikczemników, zgładzonych przezemnie, sporo co? Ten głęboki oznacza Pedra Lopez, króla handlarzy, którego zabiłem nad Putomayo. O, mam coś dla pana — zawołał, wyciągając śliczną, srebrem zdobną strzelbę — doskonała broń, lekka, celna, pięć ładunków za jednym zamachem. Może jej pan śmiało powierzyć życie.
Podał mi ją i zamknąwszy szafę wrócił na swoje poprzednie miejsce.
— Niech mi pan powie — rzekł — wszystko co pan wie o tym profesorze Challengerze.
— Dziś zobaczyłem tego człowieka poraz pierwszy w życiu.
— I ja również. Ale to zabawne że mamy obaj wyruszać w taką drogę pod przewodnictwem człowieka, którego wcale nie znamy. Wydał mi się dość oryginalnym okazem. Nie sądzę aby się cieszył wielkim mirem pośród swych kolegów. Czemuż ta ekspedycja pana interesuje?
W krótkich słowach opowiedziałem mu moją rozmowę z profesorem. Słuchał mnie uważnie, a gdy skończyłem rozłożył na stole mapę Ameryki Południowej i rzekł poważnie:
— Co do mnie wierzę w każde słowo jego opowiadania, a mówiąc tak mam pewne podstawy. Kocham poprostu Amerykę Południową, i myślę że okolice od Darien do Fuego są najpiękniejszymi, najbogatszymi i najcudowniejszymi w świecie. Ludzie nie poznali ich jeszcze i nie wiedzą czem mogą się one stać, ja zaś przebiegłem je z końca do końca, i podczas tej wojny o której panu wspominałem, spędziłem tam dwie pory letnie. Otóż i mnie również zdarzyło się słyszeć dziwaczne historie, dające wiele do myślenia — były to tylko Indyjskie legendy, tradycyjne baśnie, to prawda, ale coś się w tem kryć musi. Im więcej poznaje się ten kraj, młodzieńcze, tem więcej się wierzy iż niema tam nic niemożliwego — nic. Prócz paru traktów wodnych, których się ludzie trzymają, wszystko w tym kraju jest jeszcze tajemnicą. Weźmy np. Matto-Grosso — mówiąc to wskazał cygarem jakiś punkt na mapie — lub ten oto kąt gdzie stykają się trzy różne kraje, upewniam pana że nic mnie tu nie zadziwi. Tak jak to powiedział dziś profesor rzeka płynie tu na przestrzeni pięćdziesięciu tysięcy mil, i to poprzez las który wielkością równa się nieomal Europie. Pan i ja moglibyśmy znajdować się w dwóch miejscach odległych od siebie, tak jak Szkocja od Konstantynopola, nie wychodząc obydwaj z tej olbrzymiej brazylijskiej puszczy. Ludzie zbudowali w niej tu jakąś wioseczkę, tam kawałek drogi. Ba, toż połowa kraju jest trzęsawiskiem nie do przebycia. Czemu ta ziemia nie miałaby kryć coś nieznanego i nadzwyczajnego! A jeśli kryje to czemuż my nie mamy tego odnaleźć? Pozatem — dodał, a uśmiech szczęścia rozjaśnił jego oryginalną, pociągłą twarz — pozatem niebezpieczeństwo czyha tam na każdym kroku. Co do mnie jestem jak stara piłka golfowa, życie obijało mnie tak długo, że starło ze mnie zupełnie ową pierwotną, świeżą biel: teraz może mnie tłuc ile się podoba nie zostawiając najmniejszego śladu. Ale niebezpieczeństwo, młody człowieku, jest solą życia. Jest jedynem co warte zachodu. Wszyscy stajemy się zbyt ociężali, powolni i wygodni, ale dajcie mi swobodne, niezmierzone przestrzenie, dobrą fuzję w łapę i cel za którym warto by się uganiać. Próbowałem wojny, sportów, i aeroplanów, ale to polowanie na bestje, wyczarowane z szalonej wizji jest czymś co mnie porywa“.
Śmiał się zachwycony tą perspektywą.
Być może że zatrzymałem się nieco za długo nad opisem tej mojej nowej znajomości, ale lord Roxton ma być moim towarzyszem przez wiele, wiele miesięcy, i dlatego starałem się uchwycić to wrażenie jakie sprawiło na mnie pierwsze zetknięcie się z jego oryginalną indywidualnością. Jedynie myśl o pracy jaka na mnie czekała w redakcji zmusiła mnie do porzucenia jego towarzystwa; zostawiłem go promieniejącego szczęściem. Z nieopisanym uczuciem zadowolenia oliwił zamek swojej ulubionej strzelby, marząc o przygodach, które nas czekały. Jeśli istotnie grożą nam niebezpieczeństwa, to w całej Anglji niema człowieka, któryby je zniósł z równem jemu męstwem i spokojem.
Aczkolwiek bardzo zmęczony wypadkami ubiegłego dnia późno w noc rozprawiałem jeszcze z Mc Ardle, tłomacząc mu całą sytuację. Wydała mu się na tyle poważną, iż następnego ranka powiadomił o niej naczelnego redaktora Sir Beaumont’a. Ułożyliśmy iż będę w miarę możności wysyłał w formie listów pod adresem Mc Ardle dokładne sprawozdania z podróży, które będą bądź stopniowo umieszczane w „Gazecie“, bądź też zostaną ogłoszone po powrocie, nie wiedzieliśmy bowiem jakie warunki postawi w tym względzie prof. Challenger. W odpowiedzi na interpelację telefoniczną usłyszeliśmy namiętną filipikę przeciw całej prasie, zakończoną obietnicą że o ile wskażemy mu statek, na którym odpływam, prześle mi nań w godzinę odjazdu wszystkie instrukcje jakie będzie uważał za wskazane. Druga próba rozmowy spełzła na niczem, telefon bowiem odebrała pani profesorowa i oznajmiając nam iż jej mąż jest wielce zdenerwowany, prosiła nas abyśmy go nie drażnili bardziej jeszcze naszą rozmową. Trzecia próba, w parę godzin później, zakończyła się okropnym trzaskiem w telefonie, poczem stacja zawiadomiła nas że aparat profesora Challengera został uszkodzony. Wobec tego zrezygnowaliśmy z wszelkiej rozmowy.
A teraz, kochani moi czytelnicy, kończy się mój bezpośredni kontakt z wami. Od dnia dzisiejszego będzie mi wolno przemawiać do was (o ile moje słowa wogóle was dojdą) jedynie po przez pismo, które reprezentuję. Opiece redaktora powierzam to niniejsze sprawozdanie o wypadkach, których wynikiem jest ta, najniezwyklejsza ze wszystkich, po dziś dzień odbytych, ekspedycyj. Jeżeli z niej powrócę będę sobie zawsze mógł zdać sprawę w jaki sposób powstała. Piszę tę ostatnie słowa w kabinie statku „Franciska“, i z drogi prześlę je p. Mc Ardle. Przed zamknięciem notatnika chciałbym w nim skreślić jeszcze jeden obraz — ostatni jaki z tego kraju unoszę w pamięci. Jest wilgotny, mglisty poranek, wczesna wiosna, mży chłodny deszcz. Oto trzy postacie otulone w płaszcze nieprzemakalne posuwają się wzdłuż przystani, ku pomostowi jaki ją łączy z jednym ze statków. Przed nimi tragarz pcha wózek naładowany walizami, pledami, podłużnymi pudłami, kryjącemi fuzje. Profesor Summerlee, chudy, melancholijny, idzie z pochyloną głową tak jakgdyby opłakiwał sam siebie. Lord Roxton stąpa żwawo, a pod podróżną czapką ściągła jego twarz promienieje zadowoleniem. Co do mnie czuję się szczęśliwym, iż minęły te gorączkowe dnie przygotowań i pożegnań, i jestem pewny że zachowanie moje zdradza to uczucie. Nagle, w chwili gdy dochodzimy już do statku, jakiś głos odzywa się za nami. To profesor Challenger któren obiecał odprowadzić nas, biegnie za nami, czerwony i zziajany.
— Nie, dziękuję panom — mówi — nie mam zamiaru wchodzić na pokład. Mam tylko parę słów do powiedzenia, i mogę równie dobrze powiedzieć je tutaj. Przedewszystkiem chciałbym zaznaczyć iż w najmniejszym stopniu nie czuję się zobowiązanym względem panów za to że puszczacie się w tą podróż. Jest to dla mnie najzupełniej obojętne i nie widzę powodu do jakiejkolwiek z mej strony wdzięczności. Prawda pozostanie prawdą i żadne zarzuty nie zdołają jej zmienić, nawet jeśli podniecają niechęć i ciekawość pewnej ilości niedorozwiniętych ludzi. W tej oto zapieczętowanej kopercie znajdują się wskazówki co do waszej drogi, przeczytacie je panowie po przybyciu do miasta Manaos nad Amazonką, ale nie przed nadejściem dnia i godziny, oznaczonych na kopercie. Czy wyrażam się dość jasno? Ścisłe wypełnienie powyższych warunków pozostawiam waszej uczciwości. Dobrze, panie Malone, nie sprzeciwiam się pańskiej korespondencji, skoro rozgłaszanie faktów jest celem pańskiej podróży, ale proszę o powstrzymanie się od wszelkich wiadomości co do kierunku wyprawy, a także nie drukowanie pańskich sprawozdań aż do chwili powrotu. Żegnam pana. Nasza znajomość złagodziła nieco uczucia, jakie żywię dla ohydnego zawodu do którego pan, niestety, należy. Żegnam pana milordzie. O ile mi wiadomo nauka jest dla pana zamkniętą księgą, ale może pan być pewny że nie ominie pana ciekawe polowanie i będzie pan mógł opisywać na łamach pism sportowych jak pan zastrzelił dimophodona. I pana również żegnam, profesorze. Jeśli umysł pański może się jeszcze rozwinąć, o czem prawdę mówiąc wątpię, to wróci pan do Londynu mądrzejszy niż przed wyjazdem“.

Odwrócił się na pięcie, a po chwili widziałem jego krępą postać to wynurzającą się z tłumu, to znów niknącą w nim. Jesteśmy już na kanale. Za chwilę trzeba będzie oddać paczkę. Niech Bóg ma w swojej pieczy tych co pozostają i niech pozwoli nam wrócić szczęśliwie.




ROZDZIAŁ VII.
Niespodzianka prof. Challengera.

Nie mam zamiaru nudzić tych co będą czytali to sprawozdanie opisem naszej podróży na statku, ani tygodniowego pobytu w Para (podziękuję tylko Tow. Percira da Pinta za uprzejmą pomoc przy naszem ekwipowaniu). Nie będę również wspominał o naszej podróży wzdłuż rzeki, na statku nie wiele mniejszym niż ten, który nas dowiózł przez Atlantyk. Wreszcie minęliśmy cieśninę Olides i dotarliśmy do miasta Manaos. Gościnność p. Shortmana, przedstawiciela Angielsko-Brazylijskiego Tow. Handlowego, wybawiła nas od wątpliwych rozkoszy miejscowej gospody. W jego „faziendzie“ spędziliśmy czas dzielący nas od dnia w którym mieliśmy odczytać list Challengera. Zanim jednak zacznę opisywać ten dzień i zdumiewające wypadki jakie po nim nastąpiły, chcę skreślić choć pobieżny obraz moich towarzyszy, a także i tych pomocników których zdążyliśmy już znaleźć w Ameryce. Będę zupełnie szczerym, polegając na pańskiej dyskrecji, p. Mc Ardle, skoro ten list jedynie za pańskiem pośrednictwem dojść może do wiadomości publicznej.
Naukowe zasługi profesora Summerlee są zbyt powszechnie znane abym miał o nich wspominać. Jest on lepiej przygotowany do tego rodzaju wyprawy niżby można na pierwszy rzut oka sądzić. Jego długie, chuderlawe ciało nie odczuwa żadnego zmęczenia, a oschły, sarkastyczny sposób zachowania się nie zmienia się ani na jotę pod wpływem nowych miejsc ani nowego otoczenia. Choć człowiek ten liczy już sześćdziesiąt sześć lat, nie słyszałem ani razu aby się uskarżał na niewygody podróży. To też o ile początkowo uważałem jego udział w wyprawie za ciężar, o tyle dziś widzę że jego wytrzymałość równa się mojej. Z usposobienia jest to człowiek sceptyczny i zgryźliwy. Zdaniem jego, z którem się bynajmniej nie kryje, profesor Challenger jest oszustem, wyprawa nasza nie ma sensu, a rezultatami będą: rozczarowanie, niebezpieczeństwa i śmieszność jaka nas za powrotem nie ominie. Takimi to poglądami karmił nas przez całą drogę od Southampton do Manaos, przyczem trzęsła się jego koźla bródka i krzywiły wąskie, suche usta. Na lądzie pocieszył się niezwykłą obfitością i różnorodnością ptaków i owadów, gdyż namiętność jego do nauki jest bezbrzeżna. Całe dnie spędza w lesie, posługując się naprzemian fuzją lub siatką na motyle, wieczorami zaś klasyfikuje swoje zbiory. Charakterystycznymi jego cechami jest nieporządek, niedbalstwo w ubraniu, i nadzwyczajne roztargnienie. Rzadko kiedy wypuszcza z ust króciutką głogową fajeczkę którą pali nałogowo. W młodości uczestniczył w kilku naukowych wyprawach (był z Roberstsonem w Papui) i obozowe życie nie jest dlań nowością.
Lord Roxton jest pod pewnymi względami podobnym do profesora Summerlee, a pod innymi wręcz odeń różnym. Przedewszystkiem choć o dwadzieścia lat młodszy, przypomina go nieco suchą, szczupłą budową. Zresztą o ile sobie przypominam opisałem dokładnie powierzchowność lorda Roxtona w poprzedniem mojem sprawozdaniu, pozostawionem w Londynie. Jest ogromnie czysty i staranny, ubiera się z wielką dbałością, nosząc przeważnie białe sportowe kostiumy i bronzowe, wysokie buty; goli się przynajmniej raz na dzień. Jak większość ludzi czynu, jest raczej oszczędny w słowach, i łatwo popada w zamyślenie, ale chętnie odpowiada na skierowane doń pytania, jak również zabiera głos w ogólnej rozmowie. Ma specyficzny, urywkowy, wpół żartobliwy, sposób wyrażania się. Jego doświadczenie życiowe jest ogromne, a znajomość Ameryki Południowej wprost zadziwiająca, wierzy szczerze w celowość naszej wyprawy i żadne drwiny profesora Summerlee nie mogą zachwiać tej wiary. Głos lorda Roxtona jest bardzo miły, zachowanie jego zawsze spokojne, ale z jego stalowo-niebieskich oczu wygląda niezłomna energja, i zawziętość tem niebezpieczniejsza, że trzymana na wodzy. Rzadko nam wspominał o swych przygodach w Brazylji i w Peru, ale jego przybycie do Manaos wzbudziło entuzjazm wśród tubylców, którzy uważają go za swego opiekuna i obrońcę. Czyny Czerwonego Wodza (bo taki nadali mu przydomek) stały się pośród nich legendarne, ale po odrzuceniu legendy same proste fakty dostatecznie zasługują na uwagę.
Lord Roxton znalazł się przed paru laty w tym, nienależącym właściwie do nikogo, zakątku ziemi między Peru, Brazylią i Columbią. Drzewo gumowe stało się tu, tak jak w Kongo, prawdziwem przekleństwem krajowców: biedacy musieli pracować tak ciężko, jak ich przodkowie pracowali niegdyś w hiszpańskich kopalniach srebra w Darien. Zgraja nikczemnych mulatów opanowała cały kraj, i uzbroiwszy pewną część Indjan, resztę obróciła w niewolników, zmuszając ich nieludzkim obejściem do zbierania gumy, którą później spławiano wodą do Para.
Lord Roxton wstawiał się niejednokrotnie za ofiarami, lecz nie uzyskał nic prócz gróźb i obelg. Formalnie więc wypowiedział wojnę Pedrowi Lopez, naczelnikowi wyzyskiwaczy, i zgromadziwszy wokół siebie zbiegłych niewolników uzbroił ich, i rozpoczął w imię sprawiedliwości walkę, która zakończyła się śmiercią słynnego Lopeza i rozproszeniem jego szajki.
To też nic dziwnego, że ten szpakowaty mężczyzna, o ładnym głosie i pełnem prostoty obejściu, był przedmiotem podziwu wzdłuż całej Amazonki. Niestety, uczuciu wdzięczności jakie wzbudził w sercu uciśnionych, odpowiadała serdeczna nienawiść jaką dlań żywili uciskający.
Niezaprzeczoną korzyścią tych jego przygód była wprawa jakiej nabył w narzeczu Lingoa, znanem w całej Brazylji, a składającem się w jednej trzeciej ze słów portugalskich, a w dwóch trzecich z indyjskich.
Wspomniałem już poprzednio, że lord Roxton był zakochany w Ameryce Południowej; nie mógł o niej mówić bez entuzjazmu, który udzielał się nawet takiemu, jak ja profanowi, przykuwając moją uwagę i podniecając ciekawość. Jakże żałuję, iż nie potrafię oddać jego płomiennych przemówień, gdzie wiedza splatała się z fantazją, nadając im siłę, pod wpływem której z twarzy profesora Summerlee znikał sceptyczny uśmiech. Roxton opowiadał nam historję Amazonki, tej wspaniałej rzeki, niby zbadanej tak wcześnie (wszak już pierwsi zdobywcy Peru przebyli kraj na jej falach), a jednak do dziś dnia kryjącej tajemnice swych wiecznie zmiennych brzegów.
— Co się tam znajduje? — mówił wskazując na północ — lasy, błota i niezbadane jungla. Któż przeniknie, co się w niej kryje? Lub idąc na południe spotkamy niezmierzone lasy bagniste, w których nigdy nie postała noga białego człowieka. Kraj ten otacza nas zewsząd mnóstwem zagadek, bo cóż zeń znamy po za siecią rzek? I dlatego wszystko jest tutaj możliwe, nawet odkrycie starego Challengera.
Przy tych słowach uparty uśmiech wracał na usta profesora Summerlee, który z poza obłoków dymu swej fajeczki, kiwał głową w pełnym wzgardy milczeniu.
Nie chcę jednak mówić dłużej o moich dwu towarzyszach, do charakterystyki, których tak, jak i do mojej własnej, będę miał jeszcze nieraz okazję powrócić. Mieliśmy już jednak kilku służących, którym przypadnie w przyszłem opowiadaniu niemała rola.
Pierwszym z nich był olbrzymi murzyn Zambo, istny hebanowy Herkules, pracowity jak koń i mniejwięcej równie inteligenty. Został nam polecony w Peru przez towarzystwo okrętowe, na którego statkach nauczył się strasznego angielskiego żargonu.
W Para zaangażowaliśmy również Gomeza i Manuela, dwóch metysów, którzy przybyli tam właśnie z ładunkiem czerwonego drzewa. Obydwaj są zwinni, silni, brodaci, ruchliwi i żwawi, jak pantery. Spędzili życie nad brzegami Amazonki i ta to okoliczność skłoniła głównie lorda Roxtona do przyłączenia ich do naszej wyprawy. W dodatku Gomez mówi doskonale po angielsku. Za opłatę piętnastu dolarów miesięcznie usługują nam, gotują, wiosłują, pełnią najrozmaitsze funkcje. Pozatem najęliśmy jeszcze trzech Indjan z plemienia Mijo w Boliwji, słynnego z swych zdolności rybackich i żeglarskich. Najstarszego z tych Indjan nazwaliśmy Mijo, dwaj pozostali noszą imiona Fernanda i José.
Tak więc ekspedycja nasza, składająca się z trzech białych, dwóch metysów, jednego negra i trzech indjan, czekała w Manaos na instrukcję do dalszej tajemniczej drogi.
Wreszcie po tygodniu męczącego oczekiwania nadszedł wskazany dzień. Proszę sobie wyobrazić cienisty salonik Faziendy Santo Ignacio, leżącej o dwie mile od Manaos; za oknami świeciło złote, wspaniałe słońce, w którem cień pierzastych palm odcinał się równie wyraźnie jak ich czarne pnie. Powietrze było spokojne, pełne wiecznego brzęczenia owadów, tego podzwrotnikowego chóru, obejmującego wszystkie oktawy, od głębokich tonów pszczoły do cieniutkiego dzwonienia moskitów. Poza werandą ciągnął się mały ogródek, okolony żywopłotem, przybrany klombami kwitnących kwiatów, nad któremi kołysały się błękitne motyle, i mieniące się wszystkiemi barwami ptaki. Wszyscy trzej siedzieliśmy przed trzcinowym stolikiem na którym leżała zapieczętowana koperta, a na niej haczykowatem pismem profesora Challengera widniały wypisane następujące słowa:
„Instrukcje dla lorda J. Roxtona i jego towarzyszy. Otworzyć w Manaos dn. 15 lipca, punktualnie o 12-ej w południe“.
Lord Roxton położył zegarek na stole obok koperty.
„Brakuje jeszcze siedmiu minut — rzekł — ten poczciwina chodzi doskonale“.
Profesor Summerlee uśmiechnął się kwaśno i ujął za kopertę.
— Czy nie wszystko jedno kiedy ją otworzymy, teraz czy za siedem minut? — rzekł — jest to cząstka programu składającego się z niedorzeczności i szarlatanerji, z jakich (stwierdzam to z przykrością), słynie autor listu.
— Nie, nie, skorośmy się wdali w tę grę, grajmyż w nią uczciwie — zaprotestował lord Roxton — jesteśmy tu na benefis Challengera, jakby z jego pozwolenia, więc byłoby szkaradnie gdybyśmy nie wypełnili postawionych przezeń warunków.
— Głupia sprawa! zawołał niechętnie profesor — uważałem ją za głupią w Londynie, a przyjrzawszy się jej bliżej, uważam za jeszcze głupszą. Nie wiem co zawiera ta koperta, ale jeśli nic ścisłego, to doprawdy mam chęć powrócić do Para i złapać jeszcze statek „Boliwię“. Koniec końcem mam poważniejsze sprawy w życiu, niż uganianie się po świecie za marą lunatyka. No, Roxton, już pewnie czas.
— Czas — odparł lord John — dzwonek. Zaczynamy“.
Rozciąwszy scyzorykiem kopertę, wyjął z niej ćwiartkę papieru, który starannie rozłożył i rozpostarł na stole. Była czysta. Odwrócił ją na drugą stronę. I ta była biała. Spojrzeliśmy na siebie w zdumionem milczeniu, które przerwał wzgardliwy śmiech profesora.
— Przyznanie się do winy — zawołał — czego chcecie więcej? Ten człowiek to wcielony humbug. Jedyne co nam pozostaje to powrócić do domu i ogłosić go za oszusta jakim jest w istocie.
— Niewidzialny atrament? podsunęłem.
— Nie sądzę — rzekł lord Roxton, oglądając papier pod światło — nie, miły mój chłopcze, nie ma co się łudzić. Założę się, że nic nigdy na tym papierze nie napisano.
— Czy wolno wejść? — zagrzmiał jakiś głos z werandy.
Jakaś krępa postać zamajaczyła wśród zalanej słońcem przestrzeni. Ten głos! Ta potworna szerokość ramion! Zerwaliśmy się z krzeseł na widok Challengera, w okrągłym słomkowym kapeluszu, opasanym kolorową wstążką! Challengera, który wsadziwszy obie ręce w kieszenie marynarki, wysuwając ostrożnie stopy obute w płócienne trzewiki, — kroczył ku nam. Zatrzymał się w progu i odrzucając w tył głowę, roztoczył w tym potoku słońca całe bogactwo swej assyryjskiej brody, całe zuchwalstwo swych oczu, patrzących wyzywająco z pod ciężkich powiek.
— Lękam się — rzekł, wyjmując zegarek, — że spóźniłem się o parę minut. Wręczałem wam tę kopertę z myślą, że nigdy nie będzie otwartą, gdyż postanowiłem połączyć się z wami przed wyznaczonym terminem. Małe opóźnienie należy policzyć na karb niedołężnego sternika i przekornej ławicy piaskowej. Przypuszczam, iż dało to sposobność memu koledze, profesorowi Summerlee, do wygłoszenia kilku podejrzeń.
— Jestem zmuszony przyznać — odparł lord Roxton, z pewnym odcieniem surowości w głosie, — że zjawienie się pańskie jest dla nas prawdziwą ulgą. Myśleliśmy już przed chwilą, że wyprawa nasza zakończy się przedwcześnie, i, na honor! nie pojmuję czemu postąpił pan w tak dziwaczny sposób.
Zamiast odpowiedzieć profesor Challenger wszedł do pokoju, powitał uściśnieniem dłoni lorda Roxtona i mnie, a impertynenckim ukłonem profesora Summerlee i rzucił się w trzcinowy fotel, który jęknął pod jego ciężarem.
— Czy wszystko przygotowane do podróży? — spytał.
— Możemy wyruszyć choćby jutro.
— A więc wyruszymy. Od dnia dzisiejszego wszelkie instrukcje stają się zbyteczne skoro macie panowie nieocenioną korzyść mojego osobistego kierownictwa. Od samego początku zdecydowałem stanąć na czele wyprawy, i zgodzicie się panowie bez wahania, że najdokładniejsze wskazówki nie mogą się równać moim radom i mojej wiedzy. Co się tyczy drobnego figla jaki wam spłatałem z kopertą, to zrobiłem, to dlatego, że gdybym się wam był zwierzył z moich planów, to musiałbym oczywiście opierać się niepożądanym waszym namowom, odbycia podróży razem z wami.
— W każdym razie nie z mojej strony! — zaprotestował gorąco Summerlee — o ile tylko byłby inny statek na Atlantyku!
Challenger skinął swą włochatą ręką,
— Jestem pewny, że pański zdrowy rozsądek, profesorze, przyzna mi słuszność i zrozumie dlaczego zachowałem swobodę ruchów, aby zjawić się na scenie we właściwej chwili. Otóż ta chwila nadeszła. Jesteście moi panowie w dobrych rękach i traficie do miejsca przeznaczenia. Od dzisiaj obejmuję kierownictwo wyprawy i proszę panów o ukończenie przed wieczorem wszelkich przygotowań, tak abyśmy jutro wczesnym rankiem mogli ruszyć w drogę. Ponieważ mój czas jest nader cennym, co zapewne, aczkolwiek w mniejszym stopniu możecie panowie powiedzieć i o sobie, więc też chcę posuwać się naprzód z możliwie największą szybkością, aż do chwili, gdy będę wam mógł pokazać to, coście przybyli sprawdzić.
Lord Roxton wyszukał dużą łódź parową „Esmeralda“, która miała nas zawieść w górę rzeki. Pora wyprawy nie miała najmniejszego znaczenia, gdyż, o ile chodzi o klimat, temperatura waha się zarówno w zimie, jak i w lecie od 75 do 90 stopni, bez widocznej zmiany w upale. Ale od grudnia do maja trwa okres deszczowy, podczas którego wody rzeki, przybierają, dochodząc do czterdziestu stóp ponad zwykłą miarę. Zalewając wybrzeża, tworzą wówczas olbrzymie leny, tak zwane Gapo; przestrzenie zbyt błotne aby je można było przebyć pieszo, zbyt płytkie do przebycia łodzią. Około czerwca wody poczynają opadać, a w październiku i listopadzie poziom ich jest najniższy. Czas naszej wyprawy przypadał na suchą porę roku, gdy rzeka i jej dopływy znajdują się na poziomie mniej więcej normalnym.
Bieg rzeki jest powolny, gdyż pochylenie gruntu nie przechodzi ośmiu cali na przestrzeni jednej mili. Trudno o lepszą dla żeglugi rzekę, tembardziej, iż wiatr dmie przeważnie z południo-wschodu, i prąd wody niesie żaglowe łodzie stale w kierunku granic Peru. Świetne maszyny „Esmeraldy“ nie dbały o leniwy bieg wód, niosąc nas z taką szybkością jakgdybyśmy żaglowali po nieruchomem jeziorze. Przez trzy dni sunęliśmy w kierunku północno-zachodnim, w górę potoku, który nawet tu, o tysiąc mil od swego ujścia, był tak szerokim, że oba brzegi majaczyły, jak cienie na odległym horyzoncie.
Czwartego dnia skręciliśmy w jeden z dopływów, którego ujście niewiele było węższem od głównej rzeki. Koryto rzeki ożywiło się jednak szybko, a po dwóch następnych dniach żeglugi przybyliśmy do indyjskiej wioski, gdzie profesor Challenger postanowił wylądować i odesłać „Esmeraldę“ do Manaos. Tłumaczył nam, że wkrótce wydostaniemy się na bardzo wartkie prądy, gdzie parowiec nasz byłby zupełnie bezużytecznym. Dodał przytem, że zbliżamy się już do bram tajemniczej krainy, i że im mniej mamy ze sobą świadków, tem lepiej. W tym też celu, zażądał od każdego z nas słowa honoru, a od służby uroczystej przysięgi, że nie ogłosimy drukiem, ani nie powiemy nikomu nic, coby mogło być wskazówką co do kierunku naszej wyprawy. Z tego powodu będę nieco niejasnym w moich opowiadaniach, i uprzedzam czytelników, że choć położenie miejsc na mapach, czy wykresach jakie niekiedy załączę, będzie prawidłowem, to jednak wskazówki kompasu zostały celowo splątane, tak aby nie mogły być pomocą w odszukaniu nowej krainy. Zmuszeni byliśmy przyjąć warunki profesora Challengera, bez względu na to czy motywy podobnej tajemniczości były słuszne czy niesłuszne, gdyż w razie odmowy z naszej strony byłby raczej gotów porzucić wyprawę, niż w czemkolwiek je zmienić.

Drugiego sierpnia, żegnając „Esmeraldę“, zerwaliśmy ostatni węzeł łączący nas ze światem. Od tej chwili upłynęły cztery dni, w ciągu których, zaopatrzyliśmy się w dwa duże indyjskie czółna, tak lekkie (zrobione są z bambusu obciągniętego skórą), że przeniesiemy je na rękach przez każdą przeszkodę. Naładowaliśmy na nie wszystkie nasze pakunki, i wynajęliśmy jeszcze dwóch indjan do pomocy w żegludze. Zdaje się, że to ci sami, — Ataca i Ipotu, — którzy towarzyszyli Challengerowi w jego pierwszej podróży. Wydawali się przerażeni na myśl o powtórnem jej odbyciu, ale w tych krajach wódz plemienia, ma władzę patrjarchalną i skoro tranzakcja wydaje mu się korzystną, podwładni nie mają głosu. A więc jutro wchodzimy w tajemnicze przestrzenie. List, ten który wysyłam przez łódź, odpływającą wdół rzeki, będzie moim ostatniem słowem do tych, co interesują się naszym losem. W myśl naszej umowy, adresuję do pana, drogi panie Mc Ardle, pozostawiając pańskiemu uznaniu, ogłoszenie go, lub zachowanie w szufladzie. Pomimo niezmiernego sceptycyzmu profesora Summerlee, wierzę, że Challenger dowiedzie nam prawdy swoich twierdzeń, i że wyprawa nasza zakończy się wiekopomnem odkryciem.




ROZDZIAŁ VIII.
Na placówkach tajemniczego świata.

Nasi przyjaciele w domu powinni cieszyć się wraz z nami, przebyliśmy bowiem pierwszy etap naszej wycieczki i jesteśmy w przededniu sprawdzenia twierdzeń Challengera. Nie dostaliśmy się jeszcze na płaskowzgórze, ale leży ono przed nami i nawet zachowanie profesora Summerlee uległo pewnej zmianie. Nie dlatego aby przyznawał słuszność swemu rywalowi, ale stał się mniej skłonnym do drwin, i coraz częściej zapada w długie milczenie. Muszę jednak cofnąć się w mem opowiadaniu do miejsca, w którem je przerwałem. Odsyłamy do domu jednego z naszych indjan, który się zranił; jemu to powierzam ten list, nie bez poważnych wątpliwości czy dojdzie według naznaczenia.
Urwałem moje opowiadanie na pobycie naszym w indyjskiej wiosce, dokąd doniosła nas „Esmeralda“; niniejszy list muszę rozpocząć złą nowiną, gdyż dziś wieczorem zdarzyło się przykre zajście, (pomijam milczeniem nieustanne kłótnie dwuch profesorów) które mogło zakończyć się tragicznie.
Wspominałem już poprzednio o Gomezie, tym metysie, który tak dobrze włada angielskim; jest to dobry i chętny pracownik, lecz niestety odznacza się, powszechna wśród metysów wadą ciekawości. Wczorajszego wieczoru ukrył się koło namiotu, gdzieśmy debatowali nad dalszymi planami podróży, lecz został wyśledzony przez olbrzyma Zambo, który jest przywiązany do nas jak pies, a zarazem pała nieubłaganą, rasową nienawiścią do metysów. Otóż Zambo porwał za kark Gomeza i stawił go przed nami, Gomez zaś wyciągnął nóż i byłby bezwątpienia zabił murzyna, gdy go ten, dzięki swej sile, nie był rozbroił. Sprawa zakończyła się początkowo połajaniem, poczem dwaj przeciwnicy podali sobie ręce i miejmy nadzieję, że wszystko się załagodzi.
Co do utarczek między uczonymi, to są one nieustanne i ostre. Trzeba przyznać, że Challenger jest w najwyższych stopniu zaczepny, natomiast Summerlee zgryźliwością swoją zaostrza wzajemne stosunki. Wczoraj wieczorem Challenger opowiadał nam, że nie lubi przechadzać się nad Tamizą, ze względu na przesąd, iż przy patrzeniu w rzekę można ujrzeć w jej głębi swoje przeznaczenie. Oczywiście, jest przekonany, że czeka nań opactwo Westminsterskie; Summerlee zauważył natychmiast, iż ponieważ więzienie Millbank zostało już zburzone, nic więc nie usprawiedliwia obaw profesora. Zarozumialstwo Challengera jest jednak zbyt wielkie, aby mógł się uczuć naprawdę obrażonym, uśmiechnął się więc tylko i rzekł z pobłażliwą wzgardą „doprawdy, doprawdy!“ Są obydwaj jak dzieci; jeden uszczypliwy i uparty, drugi wyniosły i zarozumiały, a obaj obdarzeni niezwykłą wiedzą, która ich wyniosła na czoło współczesnej nauki. Im więcej poznaje się życie, tem głębiej, widzi się przepaść między umysłowością, charakterem i duchem.
Następnego dnia rozpoczęliśmy prawdziwą wyprawę. Całe nasze mienie pomieściło się z łatwością w dwóch czółnach, a personel nasz podzieliliśmy na dwie partje po sześć osób w każdej, bacząc, w interesach ogólnego pokoju, aby profesorowie byli rozdzieleni. Ja jechałem z Challengerem, który był w doskonałym humorze, promieniejąc szczęściem i milczącą ekstazą. Poznałem jednak już na tyle jego usposobienie, aby wiedzieć, że ten słoneczny nastrój może w każdej chwili przerodzić się w najokropniejszą burzę. Jeżeli jednak niepodobna czuć się całkiem swobodnym w towarzystwie profesora, to również i niepodobna się w niem i znudzić, gdyż w ciągłym naprężeniu nerwów oczekuje się zmiany, jaka zajść może w jego humorze.
Przez dwa dni płynęliśmy rzeką, szerokości kilkuset yardów, której wody były brunatne, ale tak przezroczyste, iż widać było przez nie dno. Jedna połowa dopływów Amazonki, odznacza się taką wodą, podczas gdy druga, ma wodę białawą i mętną; różnica tu zależy od gruntów przez jakie przepływają. Brunatne potoki płyną łożyskiem zasłanem gnijącemi wodorostami, a mętna — przez gliniaste pokłady. Dwukrotnie natrafialiśmy na gwałtowne prądy, i za każdym razem musieliśmy przenosić czółna, nakładając drogi o jaką milę. Na szczęście lasy, przez które przechodziliśmy, są odwieczne, a wskutek tego łatwiejsze do przebycia, niż lasy młodsze, gęsto poszyte. Nie zapomnę nigdy wrażenia jakie wywarły na mnie. Żyjąc w mieście nie wyobrażałem sobie nigdy aby pnie drzew mogły być tak grube, wysokość ich tak ogromną; strzelając w górę jak wspaniałe kolumny, kędyś, het, nad naszymi głowami splatały swe zielone konary w gęste sklepienie, przez które, rozpraszając uroczysty półmrok, przedzierał się czasem złotawy promień słońca.
Szliśmy bezszelestnie po grubym, miękkim dywanie mchowym, a takie ukojenie spłynęło na nas, jakie się odczuwa w półmroku świątyni. Nawet donośny głos profesora Challengera zniżył się do szeptu. Nigdybym nie potrafił nazwać tych drzew, ale nasi uczeni wskazywali kolejno cedry, drzewa jedwabniste, drzewa bawełniane, jednym słowem całą różnorodność roślin, w które obfituje ten cudowny kraj. Śliczne orchidee, i wielobarwne mchy pięły się po czarnych pniach drzew, a zabłąkane promienie słońca padały na złociste „allemandy“ purpurowe gwiazdy „taesonie“ i na błękitne „inomae“ tworząc obrazki wprost czarodziejskie. Życie, nienawidzące ciemności, rwie się w tych mrocznych głębinach uporczywie ku światłu. Nawet najdrobniejsze roślinki dążą ku niemu, pnąc się wokół pni swej mocniejszej braci. Pnące rośliny dochodzą tu do niezwykłej bujności, ale nawet te, które z natury pnącemi nie są, nauczyły się tu tej sztuki, uciekając z mrocznych cieni, tak że zwykły jaśmin, pokrzywy, a nawet polna „jacitara“ owijają się wokół pni cedrowych i dążą ku ich szczytom, do słońca.
Wśród otaczającej nas puszczy nie znaleźliśmy ani śladu zwierzęcego życia, lecz bezustanny szmer i ruch nad naszymi głowami zdradzał obecność wężów, ptaków i małp, które ukryte wysoko pod zielonem sklepieniem, musiały ze zdumieniem patrzeć wdół na nasze ciemne, drobne postacie, wędrujące w półmroku. O wschodzie i o zachodzie słońca rozlegał się chór małp, i ostry skrzek papug, lecz w czasie dziennego upału nic nie przerywało ciszy, prócz łagodnego brzęczenia owadów, podobnego do dalekiego rozgwaru fal, a wśród potężnych konarów drzew żaden ruch nie zdradzał życia. Raz jeden tylko cień jakiegoś niedźwiedzia, lub wielkiego mrówkojada, zamajaczył ciężko wśród splątanych zarośli. Był to jedyny ślad zwierza, jaki spotkałem w tym olbrzymim lesie.
A jednak były wskazówki, że nawet życie ludzkie pulsowało niedaleko tych dzikich ustroni. Na trzeci dzień podróży usłyszeliśmy dziwnie głęboki, jakby łkający odgłos w powietrzu, który to zbliżał się, to znów oddalał. Czółna nasze płynęły zaledwie o parę yardów jedno od drugiego, a Indjanie, pochwyciwszy ten dziwny odgłos, znieruchomieli jak gdyby się nagle zamienili w bronzowe posągi, i nasłuchiwali z wyrazem nieukrywanego przerażenia.
— Co to jest? zapytałem.
— Bębny — niedbale odparł lord Roxton — bębny wojenne. Słyszałem je już nieraz dawniej.
— Tak panie, bębny wojenne — potwierdził Gomez — to dzicy indjanie „bravos“, a nie „manzes“, śledzą nas w drodze: zabiją nas jeśli im się to uda.
— Jakżeż oni mogą nas śledzić? — rzekłem, patrząc w ciemną, głuchą gęstwinę.
Metys wzruszył szerokiemi ramionami.
— Indjanie to potrafią. Mają na wszystko sposoby. Śledzą nas i dają sobie znaki bębnami. Zabiją nas, o ile zdołają.
Popołudniu tegoż dnia — a jak wskazuje mój notatnik, było to we wtorek, 18 sierpnia — już siedem czy osiem bębnów nawoływało się z rozmaitych punktów. Niekiedy waliły szybko, to znów zwalniały tempo, jakby zadając sobie pytania, lub odpowiadając na nie; jeden daleko ze wschodu grzechotał, wysokim, urywanym tonem, drugi po pewnej pauzie wtórował mu z północy głębokim basem. Było coś niewypowiedzianie wstrząsającego i groźnego w tym nieustannym pogwarze, który zdawał się układać w sylaby słów, wypowiedzianych przez metysa: „Pozabijamy was, jeżeli nam się uda. Pozabijamy was, jeżeli nam się uda“. Nic się nie zmieniło w milczącym lesie. Łagodna cisza i uroczysty spokój przyrody królowały w zielonej gęstwinie, z za której nieustannie dobiegał groźny szept ludzi. „Pozabijamy was jeżeli nam się uda“ — mówili na wschodzie. „Pozabijamy was jeżeli nam się uda“ powtarzali na północy.
Przez cały dzień bębny pomrukiwały i szeptały, a groźna ich mowa odbijała się na twarzach naszych kolorowych towarzyszów. Nawet śmiali, skłonni do przechwałek metysi, wydawali się zatrwożeni. Ale przekonałem się zarazem, że i Challenger i Summerlee odznaczają się ogromną odwagą, odwagą uczonych. Tą, która podtrzymywała Darwina wśród niebezpieczeństw w Argentynie, lub Wallace’go wśród ludożerczych plemion malajskich.
Dzięki mądrym nakazom natury umysł ludzki nie może zastanawiać się jednocześnie nad dwoma przedmiotami; tak, że umysł owładnięty ciekawością wiedzy, nie znajduje już miejsca na pospolite, osobiste względy. Przez cały dzień, przy nieustannym, a tajemniczym akompanjamencie pogróżek, nasi dwaj profesorowie obserwowali każdego przelatującego ptaka i każdy krzew nad wybrzeżem, i, tak obojętnie, jak gdyby się znajdowali w palarni Royal Klubu, zamieniali między sobą uszczypliwe uwagi, w których złośliwość Summerlee ścierała się z agresywnością Challengera. Raz jeden tylko raczyli wspomnieć o grożącem niebezpieczeństwie.
— Kannibale ze szczepu Miranha albo Amajuaca — rzekł Challenger wskazując palcem brzmiący odgłosem bębnów las.
— I tak — odparł Summerlee — jak wszystkie te szczepy, używają oni prawdopodobnie narzecza polisyntetycznego i należą do rasy mongolskiej.
— Naturalnie, że polisyntetyczne — rzekł pobłażliwie Challenger — wątpię aby jakie inne narzecze tu istniało, napotkałem ich bowiem przeszło sto, a wszystkie były polisyntetycznego typu. Ale na teorję przynależności do rasy mongolskiej zapatruję się bardzo krytycznie.
— Sądziłbym — zauważył zgryźliwie Summerlee — że nawet pobieżna znajomość anatomji porównawczej wystarcza do potwierdzenia tego faktu.
Challenger tak zaczepnie zadarł głowę, iż z pod brzegów jego kapelusza nie można było nic dojrzeć prócz brody.
— To też pobieżna znajomość istotnie doprowadza do podobnych konkluzji, albo głęboka do innych — rzucił.
Obaj spojrzeli na siebie niechętnie, a wkoło rozlegał się szept: „Pozabijamy was jeżeli nam się uda“.
Na noc umocowaliśmy nasze czółna pośrodku rzeki, posługując się ciężkimi kamieniami zamiast kotwicy, i przygotowaliśmy się do możliwego ataku. Noc jednak minęła spokojnie i o świcie puściliśmy się w dalszą drogę, przy zamierającym poszepcie bębnów. Około trzeciej po południu natrafiliśmy na bardzo bystry prąd, ciągnący się przeszło milę — ten sam, który uniósł czółno Challengera za jego pierwszą podróżą. Przyznaję, iż widok tego prądu ucieszył mnie szczerze, był to bowiem drobny, ale pierwszy fakt potwierdzający opowiadanie Challengera. Indjanie poprzenosili najpierw czółna, a potem pakunki po przez gęste zarośla wybrzeża, podczas gdy my, czterej biali, ze strzelbami w dłoni strzegliśmy ich od niebezpieczeństwa ze strony lasu. Przed wieczorem wyminęliśmy szczęśliwie prądy i posunąwszy się jeszcze o jakie dziesięć mil naprzód, zarzuciliśmy na noc kotwicę. Liczę, że zrobiliśmy ogółem nie mniej jak sto mil w górę rzeki.
Następnego dnia przedpołudniem weszliśmy dalej. Od samego świtu profesor Challenger zdradzał żywe zaniepokojenie, i bezustannie rozglądał się po wybrzeżu. Nagle wydał okrzyk zadowolenia i, wskazując odosobnione drzewo, które wyłoniło się nad zakrętem rzeki, spytał:
— Co to za drzewo?
— Palma Assajska — odparł Summerlee.
— Tak jest. I otóż Assajską palmę obrałem sobie za drogowskaz. Tajemnicze przejście znajduje się o pół mili stąd, po drugiej stronie rzeki; jest ukryte wśród drzew. W tem się mieści cały cud i tajemnica. Tam, gdzie zamiast ciemno-zielonych krzaków, widnieje jasno-zielone sitowie, znajdują w dalszym ciągu się wrota nieznanej krainy. Posuwajmy się naprzód a za chwilę sami się przekonacie.
Była to zaiste prześliczna miejscowość. Dopłynąwszy do sitowia przepchnęliśmy przez nie czółna na przestrzeni kilkuset yardów, i znaleźliśmy się nagle na spokojnym, płytkim strumieniu, toczącymi czyste swe wody po piasczystem dnie. Szerokość jego nie przechodziła dwudziestu yardów, brzegi jego pokrywała obfita roślinność.
Nikt patrząc zdaleka, nie mógłby się domyśleć jego istnienia wśród tych roślin, ani śnić o cudnej krainie poza nimi.
Bo kraina była istotnie cudowna — piękniejszej niepodobna sobie wyobrazić. Gęste gałęzie drzew splatały się w górze, tworząc sklepienie, ozłacane łagodnym promieniem słońca. Kładł on się figlarnie na kryształowe wody strumienia, które piękne, same przez się, mieniły się w tym blasku wszystkiemi barwami tęczy. Czyste jak kryształ, nieruchome jak tafla szklana, zielonkawe jak szczyt lodowca, leżały przed nami w tym cichym tunelu, a każdy ruch naszych wioseł posyłał wzdłuż ich powierzchni tysiące różnobarwnych kręgów. Była to aleja prowadząca w krainę cudów.
Po indjanach nie pozostało ani śladu, natomiast coraz więcej spotykaliśmy zwierząt, a ich śmiałość zdradzała, że nie znały myśliwych. Małe zwinne małpeczki, o sierści czarnej jak aksamit, śnieżnobiałych zębach i szydersko błyszczących oczkach, skrzeczały na nasz widok. Od czasu do czasu jakiś kajman z pluskiem pogrążał się z brzegu w wodę, a raz ciemny ociężały tapir wyjrzał na nas z gęstwiny, poczem pośpiesznie schronił się do lasu. Raz także mignęło wśród zarośli płowe ciało wielkiej pumy, której zielone, złowieszcze oczy rzuciły na nas nienawistne spojrzenie. Było też całe mnóstwo ptaków, szczególnie błotnych: bocianów, czapli i ibisów. W niedużych grupkach, czerwonych, błękitnych i białych, zbierały się na każdym nadbrzeżnym pniu, a w pobliżu ich w kryształowej wodzie igrały ryby wszelkich kształtów i barw.
Trzy dni płynęliśmy przez ten cienisty, zielony tunel, którego wody zdawały się zlewać w oddali z jego sklepieniem. Żaden odgłos ludzki nie mącił tej uroczystej, głębokiej ciszy.
— Niema tu indjan. Strach przed Curupuri — rzekł Gomez.
— Curupuri jest to duch lasów — wyjaśnił lord John — oznacza on ducha zła. Biedacy ci myślą, że czai się on w tych drzewach i dlatego ich unikają.
Trzeciego dnia stało się jasnem, iż nasza podróż nie potrwa długo, gdyż strumień stawał się coraz płytszym. W ciągu dwu godzin utknęliśmy dwukrotnie na mieliźnie. Ostatecznie, wepchnąwszy czółno między sitowie, zatrzymaliśmy się na noc na wybrzeżu. Nazajutrz rano lord Roxton i ja zapuściliśmy się na parę mil w las, idąc brzegiem strumienia, ale ponieważ stawał się on coraz węższym, zawróciliśmy aby oznajmić, że zgodnie z przypuszczeniem profesora Challengera, znajdujemy się już na miejscu, skąd wszelka żegluga staje się niemożliwą. Wyciągnęliśmy więc czółno na brzeg, ukryliśmy je wśród zarośli i nacięliśmy siekierami pnie drzew, aby oznaczyć miejsce kryjówki. Poczem rozdzieliwszy między siebie pakunki jak to: amunicję, zapasy żywności, namiot, pledy, broń i t. p. ruszyliśmy w dalszą drogę.
Zaczęła się ona od kłótni naszych dwu uczonych; od chwili swego przybycia Challenger objął kierownictwo wyprawy, wydając wszystkim jej uczestnikom rozporządzenia, ku widocznemu niezadowoleniu profesora Summerlee. Doszło do wybuchu w tej sprawie w chwili, gdy Challenger obarczył go jakąś funkcją (choć było to zaledwie dźwiganie aneroida).
— Czy wolno mi pana spytać — rzekł Summerlee ze złowrogim spokojem — w jakim charakterze wydaję pan te rozkazy?
Challenger najeżył się cały i błysnął oczyma.
— W charakterze kierownika tej wyprawy — odparł.
— W takim razie jestem zmuszony panu oznajmić, że nie uznaję pana jako takiego.
— Czyżby? — skłonił się Challenger z niewypowiedzianym szyderstwem — a więc może pan zechce łaskawie określić moje stanowisko.
— Owszem. Jest pan na stanowisku człowieka, którego prawdomówność podano w wątpliwość i komitet tu obecny ma tę sprawę zbadać. Znajduje się pan wśród swych sędziów.
— O do licha — rzekł Challenger, siadając na brzegu czółna — w takim razie pójdziecie panowie swoją drogą a ja swoją. Jeżeli nie jestem kierownikiem, to trudno wymagać odemnie abym kierował wyprawą.
I gdyby ekspedycja nasza nie liczyła dwóch ludzi przy zdrowych zmysłach — Roxtona i mnie, — którzy załagodzili spór dwóch mędrców, bylibyśmy wrócili do Londynu z pustemi rękoma. A ile musieliśmy zużyć słów, argumentów i wyjaśnień! Wreszcie Summerlee, z nieodłączoną fajką i z szyderczym uśmiechem na ustach, szedł naprzód, a Challenger potoczył się za nim, głośno mrucząc. Na szczęście, udało nam się odkryć, że obaj nasi uczeni byli jaknajgorszego zdania o dr. Illinigwortle z Edymburga; od tej chwili szkocki zoolog stał się naszym ratunkiem; imię jego rzucane w toku najbardziej naprężonej dyskusji, łączyło naszych dwóch profesorów w chwilowej napaści na wspólnego wroga.
Wydłużonym szeregiem posuwaliśmy się wzdłuż strumienia, który zwężał się coraz bardziej aż wreszcie zginął zupełnie, wśród porosłego gąbczastym mchem trzęsawiska, w którem zapadaliśmy się po kolana. Chmary moskitów i innych owadów unosiły się nad tem trzęsawiskiem, tak że byliśmy szczęśliwi, wydobywszy się zeń wreszcie, i, nadkładając drogi, okrążyliśmy je lasem. Głośne brzęczenie owadów unosiło się nad niem, jakby głos nieustających organów.
W drugim dniu naszej podróży charakter okolicy uległ zmianie. Szliśmy wciąż pod górę, a w miarę drogi las przerzedzał się coraz bardziej a roślinność jego była mniej obfita. Olbrzymie drzewa, rosnące na równinach Amazonki, ustąpiły miejsca palmom kokosowym, rosnącym kępami, między któremi ciągnęły się gęsto zarośla. Na wilgotniejszych stokach widniały rozłożyste palmy Mauritia. Kierowaliśmy się ściśle według kompasu, i raz czy też dwa razy, wynikło nieporozumienie miedzy Challengerem a dwoma indjanami, gdy według pełnych oburzenia słów profesora „całe towarzystwo okazało więcej ufności w zwodniczy instynkt dzikusów, niż wiary w kompas, w ten najwyższy produkt europejskiej kultury“.
Okazało się jednak po kilku dniach, iż postępując tak, mieliśmy słuszność, gdyż sam Challenger przyznał iż rozpoznaje ślady poprzedniej swojej podróży, a w jednem miejscu natrafiliśmy na cztery, zczerniałe od dymu kamienie, pozostałe najwidoczniej z dawnego obozowiska.
Grunt wciąż się podnosił; dotarliśmy do skalistego zbocza, na które wspinaliśmy się przez dwa dni. Roślinność znów się zmieniła, napotykaliśmy już jedynie drzewa dające roślinną kość słoniową, a między nimi rosła olbrzymia ilość cudownych orchidei. Nauczyłem się rozpoznawać ich rozmaite gatunki a mianowicie: szkarłatne i różowe kwiaty, odonte gloseum i rzadkie okazy Nuttinia Vexcillaria. Gdzieniegdzie w ramach malowniczych wybrzeży, spadały z gór bystre potoki, nad którymi rozbijaliśmy nocą obozowisko, łowiąc w ich wodzie niezwykle smaczne, błękitnawe ryby, podobne z kształtu i rozmiaru do naszych pstrągów.
Na dziewiąty dzień pieszej wędrówki, zrobiwszy blisko sto dwadzieścia mil, zaczęliśmy wydobywać się z lasu, który rzednąc coraz bardziej, zmienił się stopniowo w gęste zarośla. Przebywszy je, napotkaliśmy gaj bambusowy, tak gęsty, że musieliśmy wyrąbywać w niem przejście. Zajęło nam to cały dzień od siódmej rano do ósmej wieczór, z dwoma tylko, godzinnymi wypoczynkami. Trudno wyobrazić sobie coś również monotonnego i męczącego, nawet na miejscach stosunkowo otwartych horyzont nie sięgał dalej dziesięciu czy dwudziestu łokci, a przeważnie widok mój ograniczał się do pleców lorda Roxtona, pracującego przedemną i do żółtawej ściany bambusów, ciągnących się po obu bokach. Ich kity kołysały się na tle błękitnego nieba o piętnaście stóp nad naszymi głowami, sącząc wąziutkie pasemko słońca.
Nie wiem jakiego rodzaju zwierzęta zamieszkują te trzcinowe gąszcza, ale kilkakrotnie słyszeliśmy w pobliżu nurkowanie jakichś ciężkich ciał. Lord Roxton osądził z oddechów, iż była to jakaś odmiana dzikiego bydła.
Przed samą nocą wydobyliśmy się z gęstwiny i, wyczerpani całodzienną robotą, udaliśmy się na spoczynek.
Nazajutrz wczesnym rankiem byliśmy już na nogach. Charakter okolicy znów się zmienił; poza sobą mieliśmy ścianę bambusową, a przed nią ciągnęła się płaszczyzna, podnosząca się nieznacznie w górę, porośnięta kępami drzewiastych paproci, i okolona w oddali długim falistym łańcuchem wzgórz. Dotarliśmy do nich około południa, a przebywszy je, znaleźliśmy się znów na równinie, podnoszącej tak jak i poprzednia, łagodnie w górę.
Przy wdzieraniu się na wzgórze zaszedł wypadek, być może drobny, być może bardzo doniosły. Oto profesor Challenger, który wraz z dwoma indjanami tworzył czoło partii, zatrzymał się nagle i z uniesieniem począł coś wskazywać. Na prawo, w odległości mniej więcej mili, ujrzeliśmy coś co przypominało olbrzymiego szarego ptaka, i co uniosło się zwolna z ziemi aby, frunąć nisko i równo, i zniknąć między drzewami.
— Czyście widzieli? — krzyczał Challenger rozpromieniony — Summerlee, widział pan?
Profesor Summerlee wpatrywał się w miejsce gdzie znikło szare zjawisko.
— Cóż to było według pana? zapytał.
— Pterodaktyl, bez żadnych wątpliwości.
Summerlee wybuchnął drwiącym śmiechem.
— Ptero — głupstwo! — odparł — prawdopodobnie był to bocian.
Złość odebrała Challengerowi mowę: zarzucił więc tylko swój ładunek na plecy i ruszył dalej. Ale lord John podszedł do mnie z niezwykle poważnym wyrazem twarzy. W ręku trzymał polową lunetę.
— Obejrzałem tego ptaka zanim zniknął wśród drzew — rzekł — nie mogę powiedzieć co to było, ale daje moje słowo sportsmena, że nie był to żaden z ptaków, jakie kiedykolwiek oglądałem.
Tak więc się mają rzeczy. Czyżbyśmy istotnie byli na forpocztach tego świata, o którym opowiadał nasz kierownik? Z tego co zaszło dowie się pan tyleż co i ja. Incydent ten był właściwie jedynym, gdyż dotychczas nie widzieliśmy nic niezwykłego.
A teraz, mili moi czytelnicy (jeżeli wogóle istniejecie) pokazałem wam szeroką rzekę, puszczę leśną, zielony tunel wodny, gęstwinę bambusową, i równinę drzewiastych paproci. Cel naszej podróży leży tuż przed nami. Przebywszy bowiem drugie pasmo wzgórzy, ujrzeliśmy przed sobą, płaszczyznę usianą palmami, a okoloną grzbietem czerwonawych skał. Tę płaszczyznę, którą widziałem na rysunku amerykanina; oto leży przedemną i poznałem ją od pierwszego spojrzenia. Najbliższa ze skał znajduje się o jakie siedem mil od naszego obozu, a łańcuch ich ciągnie się nieprzerwanie, ginąc w oddali. Challenger puszy się jak kogut. Summerlee milczy, ale jeszcze niedowierza. Kto wie czy jutrzejszy dzień nie położy końca jego wątpliwościom.

Co do mnie korzystam, iż José, któremu ścięty bambus, padając, potłukł ramię, upiera się wrócić, i posyłam przezeń ten list. Mam nadzieję, że dojdzie do pana. Przy najbliższej okazji dam znowu znak życia. Przy niniejszej załączyłem pobieżną mapę, która może nieco wyjaśni perypetje naszej podróży.



Koniec tomu pierwszego.





TOM II.

ROZDZIAŁ IX.
„Któż mógł to przewidzieć?“

Zdarzyło się nam coś okropnego. Ktoby to mógł przewidzieć? Nie widzę żadnego wyjścia z tej sytuacji, i kto wie, czy nie jesteśmy skazani na spędzenie całego życia w tem okropnem, niedostępnem miejscu. Jestem doprawdy tak oszołomiony że nie mogę myśleć spokojnie ani o tem co zaszło, ani o tem co będzie. Teraźniejszość i przyszłość wydają mi się czarne jak noc.
Żaden człowiek nie znajdował się chyba w podobnej sytuacji; na nicby się też nie zdało dokładne określenie miejsca w którem jesteśmy, z prośbą o wysłanie ratunkowej ekspedycji. Los nasz rozstrzygnie się zanim ekspedycja ta zdołałaby przybyć do Ameryki Południowej.
Faktycznie jesteśmy tak odcięci od reszty świata, jak gdybyśmy byli na księżycu, i możemy liczyć jedynie na samych siebie. Towarzysze moi to trzej ludzie niezwykłego rozumu i niezachwianej odwagi; w nich też pokładam całą nadzieję. Ilekroć spoglądam na ich spokojne twarze, przybywa mi nieco otuchy. Ale choć w duszy pełen jestem obaw, staram się nie okazywać tego na zewnątrz.
Opiszę panu szczegółowo cały przebieg tej katastrofy.
Jak stwierdziłem w ostatnim moim liście znajdowaliśmy się o siedem mil od olbrzymiego łańcucha skał, okalającego płaskowzgórze, o którem mówił Challenger. Gdyśmy się doń zbliżyli okazało się że niektóre skały były znacznie wyższe, niż profesor przypuszczał, dochodziły bowiem do tysiąca stóp. Formacji były bazaltowej: Bujna roślinność pokrywała ich szczyty, wgłębi, za gęstwiną krzewów, strzelały w górę drzewa. Nigdzie nie było widać śladu życia.
Rozbiliśmy obóz u podnóża skał, w dzikiej, ponurej okolicy. Skalista ściana przed nami nie była prostopadłą lecz uwypuklała się ku górze, co zupełnie uniemożliwiało wejście. W pobliżu widniała owa skalna piramida, o której już poprzednio wspomniałem. Podobna była do szerokiej wieży kościelnej, sięgającej szczytem do poziomu płaskowzgórza, lecz oddzielonej odeń głęboką przepaścią. Na wierzchołku tej piramidy rosło jedno, jedyne drzewo. Zarówno piramida, jak i dźwigająca ją skała, były stosunkowo niskie — pięćset do sześciuset stóp.
— Na tem to drzewie — rzekł Challenger — siedział pterodaktyl. Wdrapałem się do połowy skały zanim go zastrzeliłem. Sądzę że taki wprawny alpinista jak ja mógłby się wspiąć na sam szczyt piramidy, ale nie zbliżyłoby mnie to wcale do płaskowzgórza.
Gdy Challenger wspomniał o pterodaktylu spojrzałem na profesora Summerlee, i poraz pierwszy, zamiast szyderstwa, dojrzałem na jego twarzy jakby wyraz żalu, zdziwienia czy zaciekawienia. Challenger spostrzegł to również i wyraził w swój zwykły, urągliwy sposób:
— Naturalnie — rzekł — gdy mówię o pterodaktylu mam na myśli bociana, tylko bociana, który ma grubą skórę, błonkowate skrzydła i szczęki najeżone zębami.
Przytem ukłonił się urągliwie w stronę profesora Summerlee, a ten bez słowa odwrócił się i odszedł.
Po śniadaniu, złożonem z kaszy i manjoku — musieliśmy oszczędzać naszych zapasów — odbyliśmy naradę, jak dostać się na płaskowzgórze.
Challenger prezydował, a czynił to tak uroczyście, jakgdyby był ministrem. Proszę go sobie wyobrazić rozpartego na kamieniu: słomkowy, śmiesznie dziecinny kapelusz zsunął mu się w tył głowy, czarna broda rozwiała się na piersi, a on, spoglądając na nas z pod wpół opuszczonych powiek, rozważał naszą obecną sytuację i nasze plany na przyszłość.
My trzej rozmieściliśmy się poniżej — ja błyszczący młodością i siłą, opalany po przebytej wędrówce, Summerlee uroczysty, ale zawsze sceptyczny, ukryty za dymem swej nieodłącznej fajeczki, i lord Roxton, muskularny, szczupły, wsparty na swym sztucerze, nie spuszczający orlego wzroku z twarzy mówiącego. Po za nami usiedli dwaj smagli metysi i gromadka indjan, a nad nami wznosiła się skalna ściana, dzieląca nas od celu naszej wyprawy.
— Nie potrzebuję chyba mówić — zaczął kierownik naszej ekspedycji — że podczas poprzedniej mojej tu bytności próbowałem wszystkich środków aby wdrapać się na szczyt. Skoro mi się to nie powiodło, wątpię, aby mogło się udać komu innemu, jestem bowiem wprawnym góralem. Coprawda nie miałem ze sobą tych przyrządów w które zaopatrzyłem się teraz, to też nie wątpię, że udałoby mi się wedrzeć na tę odosobnioną skałę, ale cóż z tego? W pierwszej mojej podróży musiałem się śpieszyć, gdyż zbliżała się pora deszczowa a także i zapasy moje były na wyczerpaniu. Posunąłem się więc wzdłuż skał w kierunku wschodnim o jakieś sześć mil tylko, nie znalazłszy drogi na płaskowzgórze. Cóż poczniemy teraz?
— Widzę tylko jeden rozsądny sposób — rzekł profesor Summerlee — jeżeli posuwał się pan poprzednio na wschód, to idźmy teraz na zachód i tu szukajmy drogi.
— Słusznie — poparł go lord Roxton — ponieważ płaskowzgórze nie wydaje się wielkiem, więc albo znajdziemy jaką drogę, wiodącą nań, albo powrócimy do miejsca z któregośmy wyruszyli.
— Tłumaczyłem już tu obecnemu młodzieńcowi — rzekł Challenger, który ma sposób wyrażania się o mnie jakgdybym był dziesięcioletnim uczniakiem — że niepodobieństwem jest aby istniała jakaś dostępna droga na płaskowzgórze, w tym bowiem wypadku nie mogłoby być ono kompletnie izolowanem, i nie wytworzyłyby się na niem te zupełnie odrębne warunki, przeczące ogólnemu prawu walki o byt. Ale myślę, że znajdują się jakieś przejścia po których wytrawny góral mógłby wedrzeć się na płaskowzgórze, choć nie może się przez nie przedostać żadne ciężkie i duże zwierzę. Ba, jestem przekonany, że takie przejścia istnieją.
— Skąd to przekonanie? — zagadnął cierpko Summerlee.
— Ponieważ mój poprzednik, amerykanin, Maple White, musiał z nich skorzystać. W przeciwnym razie skądże byłby widział tego potwora, którego narysował w swym notatniku?
— Tem rozumowaniem wyprzedza pan nieco fakty — odparł uparty Summerlee — godzę się na pańskie płaskowzgórze bo je widzę, ale nie upewniłem się jeszcze, czy istnieje na niem życie, w jakiejkolwiek formie.
— To, na co się pan godzi, czy nie godzi, ma dla mnie niezmiernie małe znaczenie. Ale stwierdzam z przyjemnością, że umysł pański objął przynajmniej istnienie płaskowzgórza. — Challenger spojrzał nagle w górę i, ku naszemu zdumieniu, zeskoczywszy ze skały, porwał Summerlee za brodę i odrzucił mu w tył głowę. Patrz pan — wrzasnął głosem ochrypłym z podniecenia: patrz pan, czy widzisz, w jakiej formie istnieje życie na płaskowzgórzu?
Gęste zarośla porastały skały, a z tych zarośli wynurzyło się nagle coś czarnego i błyszczącego. W miarę jak posuwało się zwolna naprzód by zawisnąć nad urwiskiem, ujrzeliśmy iż był to wielki, czarny wąż z płaską, łopatowatą głową. Przez chwilę chwiał się nad nami, a poranne słońce błyszczało na jego lśniącej łusce, potem cofnął się zwolna i znikł. Summerlee z takiem zainteresowaniem przyglądał się temu zjawisku, że nie zareagował na ruch Challengera i wyswobodził się z nieproszonego uścisku dopiero wówczas, gdy wąż znikł.
— Byłbym panu bardzo wdzięczny profesorze Challenger — rzekł z godnością — gdyby pan zechciał robić nadal swoje uwagi i obserwacje bez chwytania mnie za brodę. Nawet ukazanie się zupełnie pospolitego, skalnego pytona nie usprawiedliwia podobnej poufałości.
— Ale przekonał się pan że na płaskowzgórzu istnieje życie — odparł tryumfująco Challenger — teraz dowiódłszy tego faktu, w sposób nie pozostawiający wątpliwości nikomu, nawet najbardziej uprzedzonym i tępym osobom, proponuję abyśmy zwinęli nasz obóz i skierowali się ku zachodowi w poszukiwaniu przejścia.
Skaliste podnóże płaskowzgórza było dosyć niewygodną drogą. Posuwaliśmy się więc powoli. Nagle natrafiliśmy na coś co nam dodało otuchy: były to ślady dawnego obozowiska, jak wskazywały puste blaszki od konserw, butelka z etykietą „Brandy“, złamany klucz do otwierania puszek, i jeszcze inne rozmaite szczątki. Między nimi znaleźliśmy gazetę „Chicago Democrate“, ale data na niej była już nieczytelna.
— To nie moja gazeta — rzekł Challenger — to Maple White’a.
Lord Roxton przyglądał się ciekawie paprociowemu drzewu ocieniającemu obozowisko.
— Spójrzcie na to — rzekł — zdaje mi się że to drogowskaz.
Kawałek kory, zwrócony na zachód, przybity był do drzewa.
— Naturalnie, że drogowskaz — zawołał Challenger — cóżby innego? Zdając sobie sprawę z niebezpieczeństwa wyprawy, nasz pionier zostawił ten znak aby wskazać następcom drogę jaką iść należy. Być może że natrafimy na jeszcze inne wskazówki.
Trafiliśmy istotnie, ale były one straszne. Tuż pod skałą rosła kępa bambusów, równie gęstych i wysokich jak te, któreśmy napotkali w podróży. Niektóre z nich dochodziły do dwudziestu stóp wysokości, a wierzchołki ich były ostre i twarde, co czyniło je podobnymi do olbrzymich, zatkniętych w ziemię włóczni. Gdyśmy mijali tę kępę dojrzałem w niej coś białego; była to czaszka ludzka. O kilka kroków dalej leżał szkielet.
Paroma uderzeniami siekierki wycięliśmy bambusy aby obejrzeć miejsce tej dawnej tragedji. Tylko parę łachmanów pozostało z ubrania, ale sądząc z butów, tkwiących na nogach szkieletu, zmarły był europejczykiem. Pomiędzy kośćmi odnaleźliśmy złoty zegarek firmy Hudson, z New Jorku, mechaniczne pióro na łańcuszku, oraz srebrną papierośnicę z inicjałami „J. C. od A. E. S.“ Stan metalu świadczył, iż katastrofa zdarzyła się niezbyt dawno.
— Któżby to mógł być? — szepnął lord John — biedak! wszystkie jego kości zdają się pogruchotane.
— Bambusy wyrosły pomiędzy połamanymi żebrami — zauważył Summerlee — choć jest to roślina prędko rosnąca, jednak nieprawdopodobnem mi się wydaje, aby mogła dosięgnąć dwudziestu stóp od czasu, jak to ciało tu leży.
— Mogę z całą pewnością stwierdzić tożsamość zmarłego — oświadczył Challenger — jadąc bowiem do was, do Manaos, zasięgałem wszelkich możliwych informacji co do osoby Maple White’a. W Para nie wiedziano nic o nim. Na szczęście jeden szkic z jego albumu, przedstawiający go przy śniadaniu z jakimś księdzem w Rosario, dostarczył mi dokładnej wskazówki. Odszukałem owego księdza, który choć był nader kłótliwym człowiekiem i nie mógł zrozumieć wszystkich moich dowodzeń, jednak udzielił mi ciekawych informacji. Otóż Maple White odwiedził Rosario przed czterema laty, to jest na dwa lata przed śmiercią. Znajdował się w towarzystwie niejakiego James’a Colver, któren nie brał udziału w śniadaniu z księdzem. Jestem przekonany, że mamy przed sobą szczątki owego James’a Colver.
— Jasnem jest w jaki sposób zginął — rzekł lord John — spadł lub został zepchnięty z wierzchołka skał i nadział się na bambusy jak na pale. Jakżeż inaczej mógłby mieć wszystkie kości pogruchotane, lub jakżeż rosłyby wśród nich te trzciny?
Odczuwaliśmy dziwne przygnębienie, stojąc nad tymi ludzkiemi szczątkami i zastanawiając się nad objaśnieniem lorda Roxtona. Szczyt skały widniał ponad bambusami. Nieszczęsny spadł. Ale czy przypadkiem? Czy też.... straszne i groźne widziadła poczęły już zaludniać tę nieznaną ziemię.
Szliśmy nadal w milczeniu, okrążając łańcuch skał, który zdawał się nieprzerwany i nieprzebyty jak te potworne Antarktyczne lodowce, które oglądałem na obrazkach, ciągnące się wzdłuż całego horyzontu, wysoko ponad masztami wędrownego statku. Na przestrzeni pięciu mil nie spostrzegliśmy żadnej szczeliny, żadnej przerwy. Aż nagle, zobaczyliśmy coś co napełniło nas nadzieją. W zagłębieniu jednej ze skał, zabezpieczonem od deszczu, narysowano kredą strzałę, wskazującą na zachód.
— Znowu Maple White — rzekł Challenger — przeczuwał widocznie iż będzie miał godnych siebie następców.
— Więc on miał z sobą kredę?
— W torbie jego znalazłem całe pudełko kolorowych kredek i przypominam sobie że z białej pozostał ledwie mały kawałek.
— Bądź co bądź jest to dobra wskazówka — rzekł Summerlee — musimy się do niej zastosować i iść na zachód.
Zrobiwszy jeszcze pięć mil ujrzeliśmy znów białą strzałę na skale. W tem miejscu znajdowała się wąska skalna szczelina, a w niej jeszcze jedna strzała skierowana ostrzem do góry.
Miejsce to sprawiało wrażenie ponure, kamienne bowiem ściany były tak wysokie, tak pokryte bujną roślinnością, że widniał przez nie ledwo wąziutki skrawek błękitnego nieba, skąd sączył się nikły płomyczek światła. Od wielu godzin nie mieliśmy nic ciepłego w ustach i byliśmy bardzo wyczerpani długą wędrówką, ale naprężone nasze nerwy nie pozwalały nam jej przerwać. Tem niemniej kazaliśmy indjanom, rozbić obóz, a sami zabrawszy obydwóch metysów weszliśmy w rozpadlinę, za którą ciągnął się czarny wąwóz. Szerokość jego nie przechodziła czterdziestu stóp, ale nagle kończył się ostro ściętą i zupełnie prostopadłą ścianą. Nie było więc to owo przejście, które nam chciał wskazać nasz poprzednik. Zawróciliśmy więc z powrotem — cały wąwóz nie był dłuższym nad ćwierć mili — gdy nagle bystre oko lorda Roxtona znalazło to, czegośmy szukali. Wysoko ponad naszemi głowami, wśród gęstych cieni, odcinał się jeszcze ciemniejszy jakiś punkt. Mógł to być jedynie otwór jaskini; po złamach skalnych, które piętrzyły się w tem miejscu, wdrapaliśmy się doń bez trudności. Była to istotnie jaskinia, a obok niej widniała znowuż biała strzała, nie ulegało więc wątpliwości, że tędy właśnie Maple White i jego nieszczęsny towarzysz wdarli się na płaskowzgórze.
Byliśmy zbyt podnieceni, aby narazie zadowolić się tem odkryciem i wrócić do obozu. Lord John miał elektryczną latarkę, wydobył ją więc z torby i zapaliwszy, wszedł pierwszy, my zaś posuwaliśmy się za nim pojedyńczo w małym krążku żółtawego światła.
Jaskinię wyżłobiła najwidoczniej woda, gdyż ściany jej były gładkie, a dno pokryte okrągłemi kamieniami. Sklepienie jej było tak nizkie i wązkie, że można się było posuwać jedynie pojedyńczo i to zgarbiwszy się. Na przestrzeni pięćdziesięciu yardów biegła poziomo, poczem nagle wznosiła się w górę pod kątem prostym. Stawała się też coraz bardziej stroma, aż wreszcie musieliśmy się czołgać na czworakach, wśród kamieni, które usuwały się z pod nas. Nagle lord Roxton krzyknął: „przejście zatarasowane“.
Tłocząc się za nim, w bladem świetle jego latarki, ujrzeliśmy olbrzymi zwał bazaltowych kamieni: było to sklepienie, które się najwidoczniej zapadło. Napróżno staraliśmy się wyciągnąć pojedyńcze głazy; jako jedyny skutek większe odłamy poczęły się odrywać, grożąc nam zmiażdżeniem. Widocznem było, że przeszkoda ta jest nie do przebycia. Droga, z której skorzystał Maple White, była już dziś niedostępna.
Zbyt przybici, aby móc mówić, zawróciliśmy i przez jaskinię i wąwóz wróciliśmy do obozu, ale w trakcie powrotu zdarzył nam się wypadek, ważny ze względu na to, co później nastąpiło. Staliśmy na dnie wąwozu o jakie czterdzieści stóp od wejścia do jaskimi, gdy nagle olbrzymi głaz stoczył się z góry i spadł obok nas z nadzwyczajną siłą. Był to istny cud że nie zabił żadnego z nas. Nie mogliśmy dojrzeć skąd się stoczył, ale metysi, którzy znajdowali się jeszcze u wejścia do jaskini, zauważyli, że potoczył się obok nich, coby oznaczało, że spadł z wierzchołka skały. Ale spoglądając w górę nie dojrzeliśmy najmniejszego ruchu wśród zielonej dżungli, porastającej skały. Nie ulegało jednak wątpliwości, że kamień wymierzony był w nas, co by dowodziło, że na płaskowzgórzu znajdują się istoty ludzkie i to złośliwe.
Pośpiesznie opuściliśmy wąwóz, przejęci obrotem jaki przyjmowała sprawa, i następstwami, jakie mogły z tego wyniknąć. Sytuacja wogóle była dość utrudniona, ale jeżeli złość ludzka miała się połączyć z przeszkodami piętrzonemi przez naturę, to położenie nasze było istotnie beznadziejne. A jednak, spoglądając na bujną zieloność, która zwieszała się zaledwie o kilkaset stóp nad naszemi głowami, żaden z nas nawet na chwilę nie pomyślał o powrocie do Londynu, przed wdarciem się aż do głębi płaskowzgórza.
Zastanawiając się nad sytuacją, doszliśmy do wniosku, że najlepiej będzie posuwać się wzdłuż skał, szukając jakiegoś innego przejścia. Łańcuch ich zniżał się coraz bardziej i poczynał już biedz ku północy, coby wskazywało, że ich obwód nie jest bardzo wielki. W najgorszymi więc razie znaleźlibyśmy się po paru dniach wędrówki w punkcie wyjścia. Przeszliśmy tego dnia jakie dwadzieścia dwie mile. Nasz aneroid wskazywał, że idąc wciąż w górę znaleźliśmy się, od chwili opuszczenia naszych łodzi, o jakie trzy tysiące stóp po nad powierzchnią morza, to też zmiany klimatu i roślinności są bardzo znaczne. Nie widać już tych okropnych owadów, które są plagą podzwrotnikowych okolic, spotyka się jeszcze nieco palm i sporo drzew paprociowych, ale wielkie lasy wybrzeży Amazonki pozostały za nami. Wśród tych ponurych skał z przyjemnością zauważyłem powoje i begonje, przypominające mi żywo rodzime strony. Szczególniej jedna czerwona begonja swym kolorem przywiodła mi na pamięć pewien kwiat oglądany w oknie willi Streatham, — ale porzućmy te osobiste wspomnienia. Tego wieczoru — mam jeszcze ciągle na myśli pierwszy wieczór naszego pobytu u stóp płaskowzgórza — zdarzyła nam się przygoda, która raz na zawsze rozproszyła wątpliwości, co do dziwów, jakie czaiły się w pobliżu.
Czytając ten list, drogi panie Mc Ardle, zda sobie pan może po raz pierwszy sprawę, że redakcja nie wysłała mnie tylko na miłą wycieczkę, lecz że zdobędziemy materjał do niejednej wspaniałej strony druku, o ile tylko profesor cofnie swoje zastrzeżenia. Ale nie odważę się ogłosić tych listów, o ile nie przywiozę do Anglji dostatecznych dowodów, gdyż inaczej okrzyczanoby mnie za Münchhausena wszystkich dziennikarzy. Ponieważ jestem przekonany, że pan podziela moje zdanie i że nie wystawiłby pan nigdy lekkomyślnie na szwank naszej „Gazety“, więc też i nasza dzisiejsza przygoda, która byłaby taką sensacją dla pisma, będzie musiała na czas jakiś powędrować do pańskiej szuflady.
Oto co się zdarzyło: Lord John zastrzelił „aguti“, nieduże, podobne do świni zwierzątko; jedną jego połowę oddaliśmy indjanom, a drugą piekliśmy na ogniu. Ponieważ po zachodzie słońca zrobiło się chłodno, zbliżyliśmy się wszyscy do ogniska. Noc była bezksiężycowa, ale gwiazdy rzucały blask na równinę. Nagle w ciemności, gdzieś w głębi nocy zaszumiało coś jakby propeller areoplanu. W jednej chwili zostaliśmy wszyscy przykryci sklepieniem błoniastych skrzydeł, na jedną chwilę ujrzałem nad sobą długą wężową szyję, żarłoczne czerwone oko, wielki roztwarty dziób, błyskający ku mojemu zdumieniu szeregiem drobnych zębów.
Po chwili wszystko znikło — wraz z naszym obiadem. Wielki czarny cień, zajmujący ze dwadzieścia stóp przestrzeni uniósł się w górę, zakrył potwornemi skrzydłami gwiazdy i zniknął wśród skał nad nami. Zdumieni i milczący patrzyliśmy na siebie jak bohaterowie Wirigiljusza, gdy ukazały im się Harpie. Summerlee przemówił pierwszy:
— Profesorze — zwrócił się do Challengera uroczystym a zarazem wzruszonymi głosem — chciałbym pana przeprosić. Myliłem się grubo, ale mam nadzieję, że mi pan zechce ten mój błąd wybaczyć.
Był to rzeczywiście ładny postępek z jego strony i oto obaj wrogowie poraz pierwszy podali sobie dłonie. Tyleśmy zyskali na wizycie pterodaktyla, ale pogodzenie naszych mędrców warte było obiadu.
Jeśli jednak przedhistoryczne życie istnieje na płaskowzgórzu, to nie może być zbyt bogatem, gdyż nie dało żadnego śladu w ciągu następnych trzech dni. Przez ten czas przebyliśmy nagą i odpychającą okolicę, przechodzącą od kamiennej pustyni do rozpaczliwych trzęsawisk, znajdujących się na północ i wschód od skał, a zamieszkałych przez całe mnóstwo dzikiego ptactwa. W okolicach tych płaskowzgórze jest kompletnie niedostępne; wielokrotnie zapadaliśmy po szyję — po ramiona w lepkie, podzwrotnikowe trzęsawiska, to znów posuwaliśmy się samym brzegiem przepaści. W dodatku miejsca te są ulubionem legowiskiem wężów „Jaracaca“, najzuchwalszego i najjadowitszego gatunku Ameryki Południowej. Raz po raz któreś z tych ohydnych stworzeń wypełzało ku nam z cuchnącego błota i tylko trzymając w ciągłem pogotowiu nasze strzelby, moglibyśmy się jako tako zabezpieczyć. Szczególniej jedno miejsce tego trzęsawiska, porośnięte zgniło-zielonym mchem, pozostanie mi w pamięci jak straszna zmora. Było to specjalne gniazdo tych ohydnych gadów, które, sycząc i skręcając się we wszystkich kierunkach, rzuciły się ku nam. Jest to bowiem właściwością wężów „Jaracaca“ napastować człowieka, jak tylko go ujrzą. Było ich zbyt wiele, aby można było je wystrzelać. Pozostawało nam więc tylko ratować się ucieczką. Ale oglądając się poza siebie, długo jeszcze widziałem płaskie głowy, i śliskie szyje naszych prześladowców, podnoszące się i opadające wśród trawy. Na mapie, którą rysujemy, nazwaliśmy to bagno „Bagnem Jaracaca“.
Skały przeszły stopniowo od koloru rudawego w ciemno czekoladowy; roślinność na ich szczytach stała się rzadsza ale, choć wysokość ich opadła do trzystu lub czterystu stóp, w żadnem miejscu nie znaleźliśmy przejścia, prowadzącego na szczyt. Przeciwnie, zdawały się jeszcze bardziej nieprzebyte. Na fotografii, którą zrobiłem, ta stromość uwydatnia się wyraźnie.
— Jednakowoż — zauważyłem podczas narady — deszcz musi przecież kędyś spływać, więc powinien był sobie powyżłabiać kanały w skałach.
„Nasz młody przyjaciel“ zaśmiał się Challenger, uderzając mnie po ramieniu „miewa błyski rozumu“.
„Przecież deszcz się musi gdzieś podziewać“ — powtórzyłem.
„Jest pan bystrym obserwatorem. Niestety przekonaliśmy się naocznie, że niema kanałów w skałach“.
„Więc dokąd podziewa silę woda?“ zapytałem.
„Można z całą pewnością stwierdzić, że skoro nie wychodził na zewnątrz, to gromadzi się wewnątrz“.
— W takim razie powinno być w centrum jezioro.
„Tak sądzę“.
„Prawdopodobnie jezioro to jest dawnym kraterem wulkanu“ — wtrącił Summerlee — cała ta formacja jest typowo wulkaniczną. Sądzę też, że pośrodku płaskowzgórza znajduje się wgłębienie, będące zbiornikiem wody, która podziemnym kanałem spływa do trzęsawisk Jaracaca.
„Ale parowanie może tworzyć pewną równowagę“ zauważył Challenger i obydwaj uczeni zapuścili się w dyskusję, która dla laika brzmiała jak chińszczyzna.
Po sześciu dniach obeszliśmy wkoło płaskowzgórze. Droga, którą posłużył się Maple-White, jak wskazywały jego znaki, dzisiaj już nie istniała.
Cóż nam pozostawało do czynienia? Dzięki naszym strzelbom zasilaliśmy ciągle nasze zapasy żywności, ale trzeba było liczyć się z chwilą, gdy mimo wszystko będą potrzebowały odnowienia. Zbliżała się pora deszczowa. Widzieliśmy, że za jakie dwa miesiące wypędzi nas z obozu. Skały były twardsze niż marmur. Wyrąbanie więc w nich jakiejkolwiek drogi było zadaniem zbyt uciążliwem i zbyt mozolnem. Nic więc dziwnego, że owego wieczoru, gdyśmy po uciążliwej wędrówce znaleźli się znowu wobec znanej nami skalnej piramidy, spoglądaliśmy chmurno na siebie i w zupełnem milczeniu udaliśmy się na spoczynek.
Usypiając, widziałem jeszcze Challenger’a, który siedział przy ognisku, jak wielka nadęta żaba i wsparłszy na rękach swą olbrzymią głowę, zamyślił się tak głęboko, że nie słyszał nawet „dobrej nocy“, której mu życzyłem.
Ale za to ten Challenger, który nas powitał następnego ranka, był zupełnie innym człowiekiem. Zadowolenie i duma malowały się w całej jego postaci. Gdyśmy się zeszli przy śniadaniu, spoglądał na nas z wyrazem fałszywej skromności, która zdawała się mówić: „Wiem doskonale, na jakie pochwały zasłużyłem, ale proszę was, abyście mi ich zechcieli oszczędzić“. Jeżył radośnie swoją brodę, wypinał dumnie pierś, a rękę włożył za klapę surduta tak, jak gdyby się już widział w myślach uwiecznionym na Trafalgar Square w pomniku, powiększającym długą listę tych, które już szpecą ulice Londynu.
— Eureka! — krzyknął, błyskając zębami w radosnymi uśmiechu. — Panowie możecie mi powinszować — poczem możemy sobie wszyscy wzajem powinszować, — rozstrzygnąłem problemat.
— Znalazł pan sposób dostania się na płaskowzgórze?
— Tak śmiem przypuszczać.
— I jakiż to?
Zamiast odpowiedzi wskazał nam skalną piramidę, wznoszącą się na prawo. Nasze twarze, a przynajmniej moja, wydłużyły się. Challenger zapewniał nas, że można wdrapać się na ten wierzchołek, ale głęboka przepaść dzieliła go od płaskowzgórza.
— Nie przejdziemy tamtędy — szepnąłem.
— Dostaniemy się tylko na wierzchołek — odparł Challenger — a wówczas może uda mi się dowieść, jak niewyczerpane są środki prawdziwie wyższego umysłu“.
Po śniadaniu wypakowaliśmy akcesorja górskich wycieczek. Z pośród nich Challenger wybrał najdłuższą a najlżejszą linę, długości stu pięćdziesięciu stóp, zaopatrzoną w haki, klamry i t. p. Lord John i profesor Summerlee brali udział w niejedynych niebezpiecznych górskich wycieczkach. Tak, że właściwie tylko ja jeden byłem nowicjuszem, ale moja siła i wytrwałość wynagradzały brak doświadczenia.
Wspinanie się w gruncie rzeczy nie było tak trudnem, choć zdarzały się chwile, w których mi włosy powstawały ze strachu. Pierwsza połowa drogi była nawet łatwa, ale stopniowo skała stawała coraz bardziej stromą, aż wreszcie przez ostatnie pięćdziesiąt stóp wisieliśmy kompletnie na rękach, czepiając się nogami wązkich krawędzi skalnych. Ani ja, ani Summerlee nie bylibyśmy nigdy dosięgli szczytu, gdyby nie to, że Challenger, który wdarł się pierwszy (uderzająca była ta zwinność w tak ciężkiem ciele), umocował linę na około drzewa i rzuci nam ją. Dzięki temu zdołaliśmy obydwaj dotrzeć na sam wierzchołek, porośnięty gęstą trawą, i mający około dwudziestu pięciu stóp rozległości.
Gdym nieco odetchnął, uderzył mnie nadzwyczajny widok, który się stąd roztaczał. Zdawało się, że cała Brazylijska równina leży u naszych stóp i zlewa się w oddali z blękitnawemi mgłami horyzontu. Na pierwszym planie leżało długie zbocze, usiane głazami i porośnięte drzewem paprociowem, a dalej poza linją pagórków dojrzałem zielono-żółtą gęstwinę bambusów, przez którą żeśmy się przedzierali. Sięgając wzrokiem jeszcze dalej, widziałem coraz bujniejszą roślinność, która kończyła się olbrzymim, niezmierzonym lasem. Wpatrywałem się jeszcze w tę cudowną panoramę, gdy ciężka dłoń profesora dotknęła mojego ramienia.
— Tędy mój młody przyjacielu — rzekł — „Vescigia nulla retrorsum“. Nie spoglądać nigdy wstecz, lecz zawsze naprzód ku swemu celowi.
Szczyt skały był na tym samym poziomie co i płaskowzgórze, którego bujna zieleń i potężne drzewa, rozsiane wśród zarośli, zdawały się być bardzo bliskie. Niestety przepaść dzieląca skałę od płaskowzgórza, mogła mieć na pierwszy rzut oka jakie czterdzieści stóp szerokości, a może miała i czterdzieści mil. Objąwszy ramieniem pień drzewa, pochyliłem się w dół ku dolinie, na której majaczyły drobne, dalekie postacie naszych służących, spoglądających ku nam. Skalna ściana, którą miałem pod sobą, jak i ta, która ciągnęła się na wprost mnie za otchłanią, była absolutnie prostopadłą.
— To istotnie ciekawe — rozległ się nagle głos profesora Summerlee.
Odwróciwszy się, ujrzałem, iż przyglądał się drzewu, u którego się uwiesiłem. Gładka kora i dobrze ciemne liście wydały mi się znajome.
— Ależ to buk! — zawołałem.
— Buk, naturalnie — rzekł Summerlee — rodak napotkany w tym obcym kraju.
— Nietylko rodak, drogi kolego — wtrącił Challenger — ale nawet sprzymierzeniec. Ten buk będzie naszym zbawcą.
— Na Boga! — zawołał lord Roxton — toż to most!
— Właśnie, moi mili, most. Nie napróżno wysilałem wczoraj mój umysł nad rozwiązaniem sytuacji. Przypominam sobie, iż powiedziałem kiedyś temu, tu obecnemu młodzieńcowi, iż Jerzy Edward Challenger, czuje się najlepiej, gdy zwalcza przeciwności. Przyznajcie, iż wczoraj mieliśmy wszyscy czterej nie lada przeciwność do zwalczenia. Ale rozum i energja znajdą zawszę jakąś radę. Rzucimy więc most przez tę przepaść.
Pomysł był rzeczywiście świetny, drzewo liczyło jakie sześćdziesiąt stóp wysokości i napewno sięgnęłoby do brzegów płaskowzgórza, o ile tylko upadłoby prosto. Challenger podał mi siekierę, którą zabrał z obozu.
— Posiada pan wyrobione muskuły — rzekł — i najlepiej nadaje się pan do tej roboty. Muszę jednak pana poprosić o ścisłe stosowanie się do moich wskazówek, bez wtrącania jakichkolwiek osobistych uwag.
Stosownie więc do jego rozkazów ponacinałem drzewo tak, aby opadło w pożądanym kierunku; nie było to zbyt trudnem zadaniem, gdyż buk pochylony był wogóle w stroną płaskowzgórza. Pracowaliśmy gorliwie na zmianę z lordem Johnem, i po upływie dobrej godziny rozległ się głośny trzask, drzewo zachwiało się, pochyliło i wreszcie z powtórnym trzaskiem runęło naprzód, grzebiąc swe gałęzie wśród zarośli płaskowzgórza. Pień, odrąbany od korzenia, potoczył się ku brzegowi przepaści, i przez jedną straszną chwilę sądziliśmy, że w nią runie, ale zakołysał się kilkakrotnie i zatrzymał się o parę cali od niej. Most, prowadzący do nieznanej bramy, stał gotów.
W milczeniu uścisnęliśmy wszyscy dłoń profesora Challengera, który zdjął swój słomkowy kapelusz i skłonił się nam głęboko.
— Domagam się zaszczytu — rzekł — wkroczenia pierwszemu do nieznanej ziemi. Jakiż by to był pyszny temat do historycznego obrazu.
Z tymi słowy zbliżył się już do mostu, gdy lord John przytrzymał go za rękaw.
— Mój drogi profesorze — rzekł — przykro mi, ale doprawdy, nie mogę na to pozwolić.
— Nie może pan pozwolić! — Głowa profesora cofnęła się w tył, a czarna broda wysunęła się agresywnie naprzód.
— Tam, gdzie chodzi o kwestje naukowe, ustępuję panu bez wahania i stosuję się do pańskich rozporządzeń, gdyż jest pan człowiekiem nauki. Ale wkraczając w moją dziedzinę powinien pan mnie usłuchać.
— W jaką dziedzinę?
— Każdy z nas ma jakiś zawód, a włóczęgostwo jest moim. Otóż dziś wchodzimy do nowego kraju, który równie dobrze może być jak i nie być, pełnym wrogów. Zdaniem mojem niepodobna narażać się tak ślepo i nierozsądnie na przypuszczalne niebezpieczeństwo.
Uwaga była zbyt słuszna aby jej nie uznać, to też Challenger potrząsnął jedynie głowę i podniósł ciężkie ramiona.
— No, więc cóż pan proponuje?
— Któż mi zaręczy, czy cała zgraja dzikich nie czai się poza tymi krzakami, aby nas porwać na drugie śniadanie — ciągnął lord Roxton, spoglądając ku płaskowzgórzu — zapóźno będzie myśleć o rozsądku, gdy nas zarżną na zupę. To też mimo jaknajlepszych nadziei, będziemy się przytrzymywać jaknajwiększych ostrożności. Malone i ja zejdziemy na dół i powrócimy tutaj ze strzelbami i służbą. Wówczas dopiero jeden z pośród nas będzie mógł przejść na płaskowzgórze pod osłoną naszych strzelb, a gdy przekonamy się że niema niebezpieczeństwa, to przejdą i inni.
Challenger usiadł na pniu ściętego drzewa, pieniąc się z niecierpliwości, ale Summerlee i ja przyznaliśmy słuszność uwagom lorda Johna. Wdrapanie się na skałę teraz przy pomocy liny nie przedstawiało już wielkich trudności. W godzinę powróciliśmy z bronią, a z nami przybyli dwaj metysi, niosąc zapas żywności na wypadek, gdyby nasz pierwszy pobyt na płaskowzgórzu miał się przedłużyć. Zaopatrzyliśmy się też obficie w ładunki.
— A teraz, profesorze, proszę pana, jeśli już istotnie chce pan być pierwszym — zakomenderował lord Roxton, gdy wszystkie przygotowania były ukończone.
— Ogromnie jestem zobowiązany za łaskawe przyzwolenie — odburknął Challenger, który nie uznaje niczyjego autorytetu — skoro pan uprzejmie zgadza się na to, abym był pionierem, nie omieszkam z tego skorzystać.
Zarzuciwszy sobie siekierę na ramię, siadł okrakiem na zwalonym pniu i począł się po nim posuwać. Dopełznąwszy w ten sposób do przeciwległego brzegu, wyskoczył nań i podniósł w górę ramiona.
— Nareszcie — zawołał — nareszcie!
Patrzyłem za nimi nie bez uczucia strachu, spodziewając się, że lada chwila coś strasznego wyłoni się z zielonej gęstwiny krzewia, ale naokoło panował najzupełniejszy spokój, tylko jakiś dziwaczny, wielobarwny ptak zerwał się z trawy i zniknął wśród drzew.
Summerlee poszedł drugi z kolei. Zdumiewający jest ten jego hart przy tak wątłej pozornie budowie. Uparł się, aby przewiesić sobie przez oba ramiona po strzelbie, tak, że gdy stanął na przeciwnej stronie, obaj profesorowie byli uzbrojeni. Teraz przyszła kolei na mnie; starałem się z całej siły nie patrzeć w tę otchłań, nad którą przechodziłem; Summerlee wyciągnął ku mnie lufę sztucera, a po chwili już mógł chwycić mnie za rękę. Co się tyczy lorda Roxton, to przeszedł najspokojniej, bez żadnego oparcia, czy pomocy. Poprostu przeszedł! Ten człowiek musi mieć stalowe nerwy.
I otóż staliśmy wszyscy czterej w tej krainie baśni, w zaginionym świecie Maple White’a. Przeżywaliśmy chwilę najwyższego tryumfu, nie przeczuwając, że będzie ona chwilą zupełnej klęski. Muszę w kilku słowach opowiedzieć przebieg tego nieszczęścia.
Zrobiliśmy jakie pięćdziesiąt kroków w głąb zarośli, gdy nagle dobiegł nas głuchy hałas. Wiedzeni jedną myślą zawróciliśmy z powrotem. Nasz most upadł w przepaść!
Głęboko w dole, wśród kamieni ujrzałem masę pogruchotanego drzewa, splątanych liści i gałęzi. Był to nasz buk! Czyżby osunęła się krawędź, na której się opierał? Takeśmy pomyśleli na razie, ale w tej samej niemal chwili wyjrzała ku nam ciemna twarz metysa. Był to Gomez, ale nie ten uśmiechnięty, uprzejmy Gomez, jakiegośmy dotychczas znali. Mieliśmy przed sobą człowieka, którego oczy ciskały błyskawice, a rysy wykrzywione były wyrazem jakiejś zaciętej, szalonej, nienawistnej radości.
— Lordzie Roxton — wrzasnął — lordzie Roxton!
— Jestem — odparł nasz towarzysz — jestem tutaj.
— Tam jesteś, psie angielski, i tam pozostaniesz! Czekałem długo na tę chwilę zemsty. Ale jeśli trudno wam było tam się dostać, to niepodobna wam będzie się stamtąd wydobyć. Przeklęci głupcy, jesteście w potrzasku, wszyscy co do jednego!
Byliśmy zbyt zdumieni, aby coś odpowiedzieć. Staliśmy w osłupieniu, wpatrując się w niego; spora kłoda, leżąca wśród zgniecionej trawy wskazała w jaki sposób zepchnął nasz most. Głowa metysa zniknęła na chwilę w zaroślach, poczem wynurzyła się znów, jeszcze dziksza, niż poprzednio.
— O mało nie zabiliśmy was kamieniami w owej jaskini — wołał — ale ta pułapka jest lepszą, bo gotuje wam śmierć powolniejszą i straszniejszą. Twoje kości, mój lordzie, zbieleją wśród tych zarośli, a nikt nie dowie się nigdy, gdzie leżysz, i nikt nie przyjdzie cię pochować. Ale przed śmiercią wspomnij Lopeza, którego zastrzeliłeś przed pięcioma laty na wybrzeżach Putomayo. Jestem jego bratem, i mogę umrzeć szczęśliwy, żem godnie pomścił jego śmierć.
Pogroził nam z nieopisaną wściekłością i zniknął w gęstwinie.
Gdyby metys był zadowolnił się swoją zemstą i uszedł chyłkiem, byłby ocalił życie. Ale ten nieposkromiony, nierozsądny impuls romańskiej rasy, który popchnął go do dramatycznego wystąpienia, zgotował mu zgubę. Roxton, który w trzech rozmaitych krajach zyskał przydomek Bicza Bożego, nie był człowiekiem pozwalającym się bezkarnie wyzywać. I gdy metys spuszczał się na dół po przeciwnej stronie skały, lord Roxton przebiegł brzegiem przepaści, szukając miejsca, z którego mógłby go widzieć. Rozległ się suchy odgłos strzału i choć nic nie mogliśmy dojrzeć, ale usłyszeliśmy krzyk i odgłos spadającego ciała. Lord Roxton wrócili ku nam z twarzą tak chłodną, jakgdyby była ze spiżu.
— Postąpiłem jak głupiec — rzekł — przez moją nieostrożność wpadliście w tę pułapkę. Powinienem był pamiętać, że ludzie tutaj nie zapominają nigdy o zemście i mieć się więcej na baczności.
— A cóż pan począł z drugim metysem? Musiał i oni przyłożyć ręki do zniszczenia naszego mostu.
— Mogłem go zastrzelić, lecz darowałem mu życie. Może nie brał udziału w tym spisku. Kto wie zresztą, czy nie należało go ukarać, gdyż istotnie musiał przyłożyć ręki do tej zbrodni.
Teraz dopiero, wobec słów rzuconych przez metysa, zaczęliśmy uprzytamniać sobie jego rozmaite, dziwaczne postępki: ciekawość, z jaką starał się przeniknąć nasze plany, pochwycenie go na gorącym uczynku podsłuchiwania pod naszym namiotem, nienawistne spojrzenia, jakich nie mógł czasami powściągnąć. Roztrząsaliśmy to wszystko, zastanawiając się zarazem nad nasza sytuacją, gdy uwagę naszą zwróciła dziwna scena, rozgrywająca się na równinie, u naszych stóp.
Biało ubrany mężczyzna, który mógł być tylko drugim metysem, uciekał tak, jak ucieka człowiek ścigany przez śmierć. Tuż za nim biegła olbrzymia hebanowa postać: był to Zambo, nasz wierny murzyn. Dopędziwszy zbiega, skoczył na niego, rękoma chwytając go za szyję. Obydwaj padli i potoczyli się po ziemi, ale po chwili Zambo powstał i, spojrzawszy na leżącego nieruchomo metysa, i dając nam jakieś radosne znaki, pobiegł w naszą stronę. Biała postać zabitego leżała nieruchomo wśród wielkiej równiny.
Tak więc obaj zdrajcy zostali zgładzeni, ale nie zmieniało to w niczem następstw ich zbrodni. Nie mogliśmy powrócić do obozu. Z mieszkańców świata przedzierzgnęliśmy się w mieszkańców płaskowzgórza, a świat i płaskowzgórze były ze sobą rozdzielone bezpowrotnie!
U naszych stóp ciągnęła się równina, za którą zostawiliśmy nasze czółna, dalej, w fioletowej mgle horyzontu, płynął strumień, ta jedyna droga wiodąca do cywilizowanych krajów, ale miedzy nami a tymi dwoma łącznikami zerwane zostało jedyne ogniwo. Jakaż siła zdołałaby zapełnić przepaść, dzielącą nas od przeszłości? Jedna chwila zmieniła doszczętnie cały bieg naszego życia.
W tej to chwili poznałem charakter moich towarzyszy: byli poważni, ba, nawet zamyśleni, ale zupełnie spokojni.
Narazie pozostawało nam jedynie siedzieć wśród zarośli i oczekiwać zjawienia się Zambo. Po niejakimi czasie poczciwa jego, czarna twarz mignęła wśród skał, aż wreszcie cała herkulesowa postać ukazała się na szczycie piramidy.
— Co ja robić teraz? — zawołał — panowie powiedzieć. Zambo robić.
Pytanie było łatwiejsze niżeli odpowiedź; jedno wszakże czuliśmy wyraźnie: murzyni był jedynym łącznikiem z zewnętrznym światem, i dlatego nie powinien był pod żadnym pozorem porzucać nas.
— Nie, nie — wołał — Zambo nie porzucić. Cokolwiek być ja zawsze tutaj. Ale nie potrafić trzymać indjan. Oni powiedzieć za dużo Curupuri wracać do domu. Panowie odejść, a Zambo nie potrafić ich trzymać.
Istotnie, od niejakiego czasu, indjanie okazywali chęć do powrotu i wielkie znużenie podróżą. Zrozumieliśmy, że Zambo miał słuszność i że niepodobna mu będzie wstrzymać opornych.
— Namów ich, aby poczekali do jutra — zawołałem — a prześlę przez nich list.
— Dobrze. Oni czekać — odparł murzyn — ale co ja robić jeszcze dla panów?
Dużo było do zrobienia i wierny chłopak wywiązał się z tego doskonale. Przedewszystkiem kazaliśmy mu odwiązać linę od ściętego pnia buku i przerzucić ją ku nam. Nie będąc bardzo grubą, lina ta była niezwykle mocna, i choć niepodobna jej było użyć jako mostu, ale za to mogła być bardzo pomocną przy wszelkiem wspinaniu się. Potem Zambo uwiązał do końca liny wór z zapasami żywności, który przyciągnęliśmy do siebie. W ten sposób byliśmy zaopatrzeni w środki żywności przynajmniej na tydzień, nawet w tym wypadku, gdybyśmy nic nie upolowali. Wreszcie Zambo spuścił się na dół, skąd przyniósł amunicję i wiele potrzebnych rzeczy, które znów za pomocą liny przeholowaliśmy do siebie. Noc już zapadła, gdy ostatecznie zeszedł ona równinę, zapewniwszy nas raz jeszcze, że zatrzyma indjan do jutra.
Niemal cała noc, (pierwsza, spędzona na tem płaskowzgórzu) zeszła mi na opisywaniu, przy świetle jedynej latarki, naszych przygód.
Rozbiliśmy obóz na samej krawędzi skały; tutaj spożyliśmy wieczerzę, gasząc pragnienie dwoma butelkami Apolinaris, jakieśmy znaleźli w skrzyni. Odnalezienie jakiegoś źródła wody jest dla nas kwestją pierwszorzędnej wagi, ale zdaje mi się, że nawet lord John ma dość przygód na dzisiaj, i nikt nie miał ochoty zapuszczać się w głąb nieznanej krainy. Nie zapaliliśmy nawet ognia i wystrzegaliśmy się wszelkiego hałasu.
Jutro (lub raczej dzisiaj, bo zaczyna już świtać) zaczniemy stawiać pierwsze kroki w tym tajemniczym kraju. Nie wiem kiedy uda mi się znów napisać i czy wogóle napiszę. Na razie dostrzegam, że indjanie jeszcze nie odeszli i jestem pewien, że wierny Zambo przyjdzie po list. Mam nadzieję, że dojdzie on rąk Pańskich.

P. S. Im więcej zastanawiam się nad sytuacją, tem rozpaczliwszą mi się ona wydaje. Nie widzę żadnej możności powrotu. Gdyby jakie wysokie drzewo rosło na brzegu skały, moglibyśmy je ściąć i posłużyć się niem jak drugim mostem, ale najbliższe drzewo znajduje się o jakie pięćdziesiąt yardów od przepaści. Wszyscy czterej razem nie zdołalibyśmy przydźwigać pnia tak ogromnego jaki byłby nam potrzebny. A lina jest o wiele za krótką, aby można było spuścić się po niej. Położenie nasze jest beznadziejne, — beznadziejne!




ROZDZIAŁ X.
„Coś dziwnego się zdarzyło“...

Coś dziwnego nam się zdarzyło i wciąż się zdarza. Cały mój zapas papieru składa się z pięciu starych notatników, oraz całej masy jakichściś skrawków; pozostał mi też zaledwie jeden kopjowy ołówek, ale dopóki tylko będę w stanie ruszać ręką, nie omieszkam zapisywać naszych przygód i wrażeń, jesteśmy bowiem jedynymi ludźmi na świecie, którym danem jest oglądać tak niesłychane zjawiska. To też chcę je utrwalić na papierze póki są świeże i żywe i póki los, który stale nam nie sprzyja, nie pozbawi mnie możności pisania. Może Zambo zabierze te listy w pewną drogę, może ja sam je odniosę, ocalawszy cudem, a może jaki śmiały podróżnik, idący naszym śladem, lecz zaopatrzony w dobry samolot, natrafi na ten manuskrypt, — w każdym razie wierzę, że to, co tu dziś piszę uwieczni historję prawdziwych, choć tak niesłychanych przygód.
Następnego ranka, po uwięzieniu nas na płaskowzgórzu przez podstępnego Gomeza, rozpoczęła się nowa faza naszej wyprawy; dla mnie zaznaczyła się ona dość niemiłym incydentem, obudziwszy się bowiem po krótkiej drzemce, w jaką popadłem już o świcie, ujrzałem nagle coś bardzo dziwnego na mojej własnej nodze. Na skórze, między skarpetką a odwiniętą nieco nogawicą spodni, leżało coś podobnego do dużego, szkarłatnego winnego grona. Zdziwiony tym widokiem, nachyliłem się i wziąłem to grono w rękę, gdy nagle ku memu obrzydzeniu pękło mi między palcami, tryskając naokoło krwią. Okrzyk, jaki wydałem, zwrócił uwagę profesorów.
— A to ciekawe — rzekł Summerlee, pochylając się nademną — olbrzymi kleszcz, dotychczas nie sklasyfikowany.
— Oto pierwsze owoce naszych trudów — odezwał się Challenger w zwykły sobie pompatyczny sposób — nazwiemy tego owada „Ixodes Malone“. Ukąszenie to jest nader drobnym okupem za możność uwiecznienia swego nazwiska w rocznikach zoologji. Niestety, zgniótł pan ten rzadki okaz w chwili, gdy kończył się on pożywiać.
— Wstrętne robaczysko! — rzekłem.
Profesor Challenger podniósł swe krzaczaste brwi na znak protestu i oparł łapę na mojem ramieniu.
— Powinien pan wyrobić w sobie zamiłowanie do wiedzy i naukowy pogląd na życie — rzekł — dla człowieka, obdarzonego filozoficznym umysłem, — tak jak ja naprzykład, — ten kleszcz, z jego lancetowatem żądłem i wypukłem ciałem, jest równie pięknym wytworem przyrody jak paw, lub choćby zorza północna. I dlatego pański dziecinny, powierzchowny sąd, razi mnie, mam jednak nadzieję, że uda nam się zdobyć jeszcze inne okazy, tego co i ten owad, gatunku.
— O, to nie ulega wątpliwości — wtrącił Summerlee — właśnie w tej chwili jeden wpadł za kołnierz pańskiej koszuli.
Challenger podskoczył i literalnie rycząc, zaczął szarpać na sobie kołnierz i koszulę. Summerlee i ja dostaliśmy takiego napadu śmiechu, że ledwo mogliśmy mu pomódz; jednak udało się nam nareszcie obnażyć ten potworny kark, i wśród gęstwiny ciemnych włosów, jakimi porośnięte jest całe ciało uczonego profesora, wyłowiliśmy kleszcza, który nie zdążył jeszcze zapuścić swego żądła. Ale krzaki wokoło roiły się od tych wstrętnych owadów i jasnem było, że nie mamy tu po co dłużej zostawać.
Przedewszystkiem jednak należało się porozumieć z wiernym Zambo, który wkrótce zjawił się na skale, obarczony puszkami kakao i biszkoptów. Przerzucił je do nas, a z pozostałych w obozie zapasów kazaliśmy mu zatrzymać ilość wystarczającą dlań na dwa miesiące. Resztę miał oddać indjanom, jako wynagrodzenie za służbę i za odwiezienie listów do dorzecza Amazonki. W kilka godzin później ujrzeliśmy ich jak szli szeregiem przez równinę, a każdy dźwigał na głowie tobołek. Wierny murzyn, to jedyne ogniwo, łączące nas z pozostałym światem, umieścił się w naszym małym namiocie tuż u stóp skały.
Należało się zdecydować co do dalszych kroków. Przenieśliśmy nasz obóz z pośród zarośli na małą polankę, otoczoną zewsząd drzewami; w samym jej środku znajdowało się kilka płaskich skał, na których rozsiedliśmy się wygodnie, naradzając się nad podbojem tej nieznanej krainy. Wśród drzew nawoływały się wzajemnie ptaki, — jeden z nich odznaczał się dziwnym, głuchym skrzekiem, jakiegośmy dotychczas jeszcze nigdy nie słyszeli — poza tymi jednak odgłosami nie było wokół ani znaku życia.
Pierwszą naszą czynnością było sporządzenie inwentarza; dzięki zapasom, jakieśmy zabrali ze sobą i tym, które nam dostarczył Zambo, byliśmy wcale dobrze zaopatrzeni. Ze względu na niebezpieczeństwa, jakie mogły nam zagrażać, najcenniejszy nabytek stanowiły cztery strzelby i tysiąc trzysta naboi. Pozatem mieliśmy jeszcze fuzję, ale tylko sto pięćdziesiąt kul. Co do żywności, to było jej poddostatkiem na kilka tygodni; posiadaliśmy jeszcze spory zapas tytoniu i nieco przyrządów naukowych, między innymi duży teleskop i wyborną lunetę. Cały ten nasz dobytek zgromadziliśmy na polanie, i w drodze ostrożności otoczyliśmy go wałem ciernistych krzaków, powycinanych nożem lub siekierą, okalając w ten sposób przestrzeń o 15 yardowej średnicy. Tu miała być na razie nasza główna kwatera, nasz skład a zarazem nasze schronienie, na wypadek nagłego niebezpieczeństwa. Nazwaliśmy to fortem Challengera.
Było już południe, gdyśmy pokończyli te przygotowania, ale gorąco nie dawało się we znaki; klimat płaskowzgórza tak jak i jego roślinność jest typu umiarkowanego. Wśród drzew, jakie nas otaczały były buki, dęby, a nawet brzozy. Olbrzymie drzewo gingko, przerastające wszystkie inne wokół, roztaczało nad zbudowanym przez nas fortem, wspaniałe warkocze swych gałęzi i listowia. W ich to cieniu ciągnęliśmy naszą naradę, a lord Roxton, wysuwający się zawsze na czoło w chwilach czynu i decyzji, wykładał nam swoje poglądy.
— Jesteśmy bezpieczni — rzekł — dopóki nie widział nas człowiek, ani nie dosłyszało żadne zwierzę. Zmartwienia nasze rozpoczną się z chwilą, gdy obecność nasza zostanie odkrytą; nic nie wykazuje, aby to już miało nastąpić. Całe więc nasze zadanie polega narazie na badaniu płaskowzgórza skrycie; musimy się przyjrzeć naszym miłym sąsiadom, zanim zawiążemy z nimi bliższe stosunki.
— Ale trzeba przecież posuwać się w głąb kraju — ośmieliłem się zaznaczyć.
— To też będziemy się posuwali, miły chłopcze! Będziemy się posuwali, ale przezornie. Nie powinniśmy nigdy tak się oddalać, abyśmy nie mogli wrócić do naszej kwatery, a przedewszystkiem nigdy i pod żadnym pozorem, — chyba tam gdzie będzie chodziło o śmierć i życie — dać strzał.
— Ale pan sam wystrzelił wczoraj — rzekł Summerlee.
— Ba, nie miałem innego wyjścia. Ale wiatr był silny i dął w przeciwną stronę, to też wątpię, aby echo wystrzału mogło rozbrzmieć na płaskowzgórzu. A propos, jakże nazwiemy ten kraj? Uważam, że mamy prawo dać mu jakieś imię.
Wysunięto kilka mniej lub więcej odpowiednich nazw, aż wreszcie przyjęto tą, którą proponował Challenger.
— Jedna tylko nazwa może wchodzić w rachubę — rzekł — a mianowicie imię człowieka, który ten kraj odkrył. Niechże to będzie Ziemia Maple White’a.
Jest więc to Ziemia Maple White’a i taką nazwę nosi na mapie, której sporządzenie stało się moim udziałem. Mam też nadzieję, że tak figurować będzie w przyszłymi atlasie świata.
Zbadanie Ziemi Maple White’a stało się więc naszym najpierwszym zadaniem. Przekonaliśmy się na własne oczy, że jest ona zamieszkała przez nieznane w nauce zwierzęta, a notatnik Maple White’a mówił o straszniejszych jeszcze i bardziej niebezpiecznych potworach, które mogły się nam ukazać. Podziurawiony przez bambusy szkielet, który musiał zostać strąconym ze skały, wskazywał również, że miejscowość tę mogły zamieszkiwać ludzkie istoty, i to istoty złośliwe. To też zdawaliśmy sobie dokładnie sprawę z niebezpieczeństw, jakie nami groziły w miejscu, które faktycznie przeistoczyło się w nasze wiezienie i zgadzaliśmy się na wszystkie środki ostrożności, jakie nam zalecało doświadczenie lorda Johna. Temniemniej nie mogliśmy się zatrzymać na progu tego tajemniczego świata, gdy serca nam biły nieprzezwyciężoną chęcią poznania go i dotarcia do samej jego głębi.
Zabarykadowaliśmy więc cierniami wejście do naszego fortu i pod opieką tego żywopłotu pozostawiliśmy obóz nasz i nasze zapasy; poczem powoli i ostrożnie zaczęliśmy się zapuszczać wgłąb lasu, idąc brzegiem strumienia, który miał nam być przewodnikiem w powrotnej drodze.
Po ujściu zaledwie kilkunastu kroków przekonaliśmy się, iż prawdziwe cuda czekają na nas w tym kraju; przeszliśmy przez gęstwinę zupełnie mi nieznanych drzew, które jednak Summerlee, botanik naszej wyprawy, określał jako „conifera“ i „cycadaceous“, gatunki roślin oddawna wymarłych w znanym nam świecie i dotarliśmy do miejsca, w którym strumień rozlewając się tworzył dość znaczne bagno. Porastały go wysokie, dziwaczne trzciny, określone jako „equisetaca“ oraz olbrzymie paprocie, a chwiejąc ich wierzchołkami unosił się nad tem bagnem dość silny wiatr. Nagle lord John, który szedł na przedzie zatrzymał się i podniósł rękę.
— Spójrzcie no na to! — zawołał — na honor, to musi być ślad rodziciela wszystkich ptaków.
Ślad ogromnej trzypalcowej stopy widniał odgnieciomy w miękiem błocie. Jakieś wielkie stworzenie musiało przejść przez bagno do lasu.
Zatrzymaliśmy się wszyscy, aby się przyjrzeć temu olbrzymiemu śladowi. Jeżeli był to istotnie ptak — a jakież zwierzę mogłoby posiadać taką stopę? — to stopa jego była o tyle większa od strusiej, że w tym samym stosunku wielkość jego musiała być olbrzymia.
Lord John obejrzał się bystro wokół i wsunął dwa ładunki do swej strzelby.
— Ręczę moją dobrą sławą myśliwca — szepnął — że ten ślad jest świeżym. Niema jeszcze dziesięciu minut jak ptak przeszedł tędy. Spójrzcie na powierzchnię wody, która jeszcze faluje! O na honor, otóż i ślad pisklęcia.
Istotnie obok dużych śladów biegły mniejsze, lecz takież same.
— A co powiecie na to? — zawołał tryumfalnie profesor Summerlee, wskazując na odcisk ogromnej pięciopalcowej dłoni ludzkiej, widniejący wśród poprzednich, trzypalcowych śladów.
— Widziałem już coś podobnego! — szepnął Challenger w ekstazie. — Widziałem w wykopaliskach! Mamy do czynienia ze stworzeniem, które trzymając się prosto na dwóch trzypalcowych stopach, podpiera się w chodzie przedniemi, pięciopalcowemi łapami. Nie, to nie ptak, mój drogi Roxtonie, — nie ptak.
— Zwierzę?
— Nie, to płaz — dinosaurus. Żadne inne stworzenie nie mogłoby pozostawić podobnych śladów. Przed dziewięćdziesięciu laty wprawiły one w osłupienie pewnego uczonego, ale któż mógł się spodziewać, że będzie te cuda oglądał na własne oczy?
Głos jego przeszedł w szept i zamarł: zdumienie obezwładniło nas: idąc za śladami minęliśmy bagno i gęsto podszyty las, i oto staliśmy na przełęczy, mając przed sobą pięć najdziwaczniejszych stworzeń, jakie kiedykolwiek widziałem. Ukryci w zaroślach obserwowaliśmy je niepostrzeżenie.
Było ich, jak już powiedziałem, pięcioro, w czem troje młodych. Wielkość ich była tak kolosalna, że nawet młode dorównywały słoniom a stare były nieporównanie większe od największego ze znanych mi zwierząt. Czarniawa ich skóra, chropowata jak skóra jaszczurki, lśniła w promieniach słońca; kołysząc się zlekka na swych potwornych, szerokich ogonach i tylnych trójpalcowych stopach, przedniemi, krótkiemi łapami o pięciu palcach, nachylały ku sobie gałęzie drzew i obgryzały je. Zdaje mi się, że dam panu najlepsze pojęcie o tych potworach, jeśli powiem, że przypominały olbrzymie, dwudziestu stóp sięgające kangury, o czarnej krokodylej skórze.
Nie wiem, jak długo staliśmy przed tem niezwykłem widowiskiem. Zaszyliśmy się głęboko w zarośla, a że silny wiatr dął w nasza stronę, nie było więc żadnego prawdopodobieństwa, aby zwierzęta nas zwęszyły. Od czasu do czasu młode skakały naokoło starych, a te ociężałym ruchem opadały na przednie łapy, to znów unosiły się na tylne. Siła tych stworzeń musi być niepomierna, gdyż jedno z nich nie mogąc dosięgnąć jakiejś gałęzi, objęto przedniemi łapami pień drzewa i złamało je jak trzcinę. Postępek ten dowodził nietylko siły mięśni, ale zarazem małej zmyślności zwierzęcia, drzewo bowiem, padając ugodziło je w łeb i musiało je skaleczyć, gdyż wydawszy cały szereg ostrych pisków, oddaliło się z tego niegościnnego miejsca, a za nim udali się i jego towarzysze.
Lśniąca łuska ich skóry mignęła parokrotnie wśród drzew, głowy ich zakołysały się wysoko ponad zaroślami, aż wreszcie wszystko zniknęło nam z oczu.
Spojrzałem na moich towarzyszy. Lord John wyprostowany, stał trzymając palec na cynglu strzelby, a błyszczące jego oczy płonęły namiętnością myśliwską. Cóżby dał za to, aby jedną z takich głów umieścić między dwoma skrzyżowanemi wiosłami, nad kominkiem w swem mieszkaniu na Albany! Ale rozsądek wziął górę nad namiętnością, bo wszak mogliśmy poznać cuda tej ziemi jedynie kryjąc się przed jej mieszkańcami. Obydwaj profesorowie byli w jakiejś ekstazie. W podnieceniu chwycili się mimowolnie za ręce i stali tak jak dwoje dzieci wobec ziszczonej bajki, twarz Challengera rozpłynęła się w zachwyconym uśmiechu, a sardoniczne oblicze Summerlee wyrażało podziw i skupienie.
„Nunc dimittis“ — szepnął wreszcie — co o tem wszystkiem powiedzą w Anglji?
— Drogi Summerlee — uśmiechnął się Challenger — wyjawię panu pod sekretem, co powiedzą w Anglji; a mianowicie, nazwą pana bezczelnym kłamcą, i szarlatanem, tak jak pan i pańscy towarzysze nazwaliście mnie.
— Przywieziemy fotografje.
— Sfałszowane, Summerlee! Niezręcznie sfałszowane!
— Przywieziemy dowody.
— Ach, gdybyśmy je tylko zdobyli! Wówczas, Malone i jego szajka zasypaliby nas pochwałami. Dwudziestego ósmego sierpnia ujrzeliśmy pięcioro żywych igunadonów na przełęczy Ziemi Maple White. Niech pan to sobie zapisze, młodzieńcze i prześle swojej szmacie.
— I niech się pan przygotuje na poczęstunek redaktorskiego buta — wtrącił lord John — podobne widowisko wygląda nieco odmiennie w Londynie. Znam wielu ludzi, którzy nie opowiadają o swoich przygodach, jedynie dlatego, że niktby im nie uwierzył. I czyż nie mają racji? Wszak to, cośmy teraz oglądali wyda nam się za miesiąc lub dwa, jakimś snem fantastycznym. Co to było moi panowie?
— Iguanodony — odparł Summerlee — ślady ich stóp odnaleziono w piaskowcach Hastings Kentu i Sussexu. Żyły masami, na południu Anglji wówczas gdy znajdywały tam pod dostatkiem bujnej, świeżej roślinności. Ale warunki się zmieniły i zwierzęta te wymarły. O ile można sądzić, na tym tu płaskowzgórzu warunki nie uległy zmianie, i zwierzęta egzystują po dziś dzień.
— Jeżeli ujdziemy stąd z życiem — rzekł lord John — muszę jedną taką głowę zabrać sobie do domu. Wyobrażam sobie, jakby ślicznie pozielenieli z zazdrości niektórzy moi przyjaciele i koledzy. Nie wiem, co panowie myślicie o tem wszystkiem, ale co do mnie, czuję się tu dość niepewnie.
I ja doznawałem wrażenia, jakby wokół czaiła się tajemnica i niebezpieczeństwo. Coś groźnego kryło się w czarnej gęstwinie drzew, i dziwny nieokreślony lęk zakradał się w serce. Prawda, że te potworne stworzenia widziane przed chwilą, wydawały się nieszkodliwymi olbrzymami, ale któż mógł odgadnąć, co kryło się jeszcze w tym kraju cudów — jakie dzikie i okrutne stworzenia mogły rzucić się na nas z pośród skał lub zarośli? Wiadomości moje o przedhistorycznem życiu są dosyć skąpe, ale żywo stoi mi w pamięci niegdyś przeczytana książka opisująca zwierzęta tej epoki, tak wielkie, że mogłyby polować na lwy i tygrysy, jak kot poluje na myszy. Wszak i takie okazy mogły zamieszkiwać ziemię Maple White’a!
Sądzonem nam widać było, tegoż samego ranka — pierwszego w tym kraju — zapoznać się z niebezpieczeństwami, jakie nas otaczały. Zdarzyła się nam przygoda, o której wspominam ze wstrętem, bo, jeśli, jak twierdził lord John, rodzina iguanodonów żyć będzie w naszej pamięci, jak sen fantastyczny, to trzęsawisko pterodaktylów będzie nas prześladowało jak ohydny koszmar. Opiszę jednak dokładnie wypadki.
Szliśmy przez las bardzo powoli, po części dlatego, że lord John, pełniący funkcje wywiadowcze, pozwalał nam się posuwać wyłącznie z zachowaniem wielkich ostrożności a po części i dlatego, że profesorowie nasi co krok zatrzymywali się w zachwycie na widok jakiejś rośliny, czy jakiegoś owada, dotychczas im nieznanego. Zrobiliśmy więc jakie trzy mile, trzymając się prawego brzegu strumienia, gdy doszliśmy do dość sporej łąki. Otaczał ją wieniec krzewów, które grupowały się w gęste zarośla u podnóża kilku skał. Całe płaskowzgórze usiane jest głazami. Szliśmy powoli ku tym skałom, poprzez zarośla, sięgające nam do ramion, gdy uderzyły nas jakieś dziwne, świszczące odgłosy, które zdawały się wypełniać powietrze nieustannym brzęczeniem, a pochodziły skądciś z pobliża. Lord Roxton dał nam ręką znak, abyśmy się zatrzymali, a sam ruszył żwawo w stronę skał. Widzieliśmy, jak pochylał się nad głazami i jak potem usunął się zdumiony; przez chwilę zdawał się tak pochłonięty tem, co ujrzał, że zapomniał o nas, ale wreszcie skinął ku nam, jednocześnie dając nam znak, abyśmy się ostrożnie posuwali. Zachowanie jego dawało nami wyraźnie do zrozumienia, że natrafiliśmy na jakieś ciekawe, lecz niebezpieczne zjawisko.
Skradając się, stanęliśmy u skał; mieliśmy przed sobą otchłań, która musiała być kiedyś kraterem jakiegoś drobnego wulkanu. Na dnie jego, o kilkaset yardów od nas, stała sadzawka zielonkawej, zasnutej pleśnią wody. Było to samo przez się złowrogie jakieś miejsce, ale mieszkańcy jego czynili je podobnem do siódmego kręgu Dantejskiego piekła. Nora ta była wylęgarnią pterodaktylów; setki ich kotłowały się pod nami, młode trzepotały się nad brzegiem sadzawki, a ohydne samice siedziały na błoniastych, żółtawych jajach. Z całej tej masy wstrętnych, oślizgłych gadów unosił się ten świszczący odgłos, rozlegający się po całej łące, i wydzielał się wilgotny, smrodliwy zaduch, który mógł przyprawić o mdłości. Nieco wyżej, każdy na oddzielnym kamieniu, siedziały samce, wielkie, szare, pomarszczone, podobne raczej do sztucznie zasuszonych okazów, niż do żywych stworzeń; były zupełnie nieruchome, tylko od czasu do czasu toczyły swymi czerwonemi oczyma, i otwierały dzioby, aby pochwycić przelatującego ogromnego owada. Błoniaste ich skrzydła były złożone i każden z tych gadów sprawiał wrażenie olbrzymiej staruchy, owiniętej w szary szal, z nad którego wyglądałaby sucha i drapieżna głowa. Około tysiąca tych wstrętnych stworzeń, większych i mniejszych, znajdowało się u naszych stóp.
Obydwaj profesorowie pozostaliby tu chętnie cały dzień, tak byli zadowoleni z tej okazji studjowania przedhistorycznego życia. Wskazywali sobie wzajemnie szczątki ryb i ptaków, leżące wśród kamieni, jako dowód tego, czem się żywią pterodaktyle. Cieszyli się też, że nareszcie znaleźli wyjaśnienie, czemu kości tych latających potworów odnajdywane były w tak wielkiej ilości w piaskach Cambridge; wszak pterodaktyle, tak jak pingwiny, żyją stadami.
Koniec końców, jednak Challenger, dowodząc w zacietrzewieniu czegoś, czemu Summerlee przeczył, wychylił się poza skały i o mało nie zgubił nas wszystkich. Jeden z bliżej siedzących samców wydał natychmiast ostry, świszczący krzyk, i rozwinąwszy swoje błoniaste, na dwadzieścia stóp długie skrzydła, uniósł się w powietrze. Samice i pisklęta zbiły się w jedną gromadkę na dnie gniazda, a samcy poczęli jeden po drugim, wzbijać się do góry.
Widok tej setki przynajmniej, wstrętnych stworzeń, bujających w powietrzu z lekkością jaskółek, był istotnie nadzwyczajny, ale przekonaliśmy się bezzwłocznie, że z żadnem z nich nie możemy się mierzyć. Z początku kołowały nad naszemi głowami, jakby chcąc się przekonać o rodzaju grożącego im niebezpieczeństwa, ale stopniowo lot ich stawał się coraz powolniejszy, zataczane koła coraz to mniejsze, aż wreszcie unosiły się tuż nad nami, a suche, ostre uderzenia ich potężnych skrzydeł napełniały powietrze szmerem, który przywodził na pamięć aerodrom w dniu popisów.
— Ruszajmy do lasu trzymając się kupy — zakomenderował lord Roxton — te potwory chcą się na nas rzucić.
W chwili, gdyśmy się zabierali do ucieczki, koło pterodaktylów zacieśniło się już nad nami tak, że skrzydła ich dotykały niemal naszych twarzy. Waliliśmy je kolbami fuzji, ale wśród miękkiej masy ich ciał, uderzenia nasze nie napotykały żadnego oporu. Aż nagle z pośród tej brzęczącej, ciemnawej chmury wynurzyła się jakaś długa szyja, zakończona drapieżnym dziobem. Kilka uderzeń nastąpiło jedno po drugiem; Summerlee krzyknął i podniósł rękę ku twarzy, po której płynęła krew. Silny cios w tył szyi obezwładnił mnie na chwilę. Challenger upadł, a gdy nachyliłem się, aby mu pomódz powstać, otrzymałem drugie uderzenie w plecy i zwaliłem się na niego. W tej samej chwili jednak usłyszałem wystrzał ze strzelby lorda Johna i ujrzałem, że jeden z pterodaktyli miota się ze strzaskanem skrzydłem po ziemi, piszcząc i skrzecząc, roztwierając swój ohydny dziób, i tocząc wściekłemi, nalanemi krwią oczyma, niczem szatan ze średniowiecznego obrazu. Towarzysze jego, spłoszeni wystrzałem, rozproszyli się nad naszemi głowami.
— Teraz, teraz — wołał lord John — chodzi o życie!
Rzuciliśmy się przez zarośla, ale nie zdążyliśmy jeszcze dobiec do lasu, jak te harpie rzuciły się znowu na nas. Mocne uderzenie strąciło Summerlee z nóg, ale podnieśliśmy go i wpadliśmy między drzewa; tutaj byliśmy bezpieczni, gdyż pterodaktyle nie mogły manewrować wśród gałęzi swemi olbrzymiemi skrzydłami. Ale, cofając się pokaleczeni i pobici w stronę fortu, widzieliśmy jeszcze gromadę napastników, unoszącą się nad naszemi głowami wysoko, na tle błękitnego nieba, kołującą to wyżej to niżej, nie większą z tej odległości, jak stadko gołębi, i śledzącą nas swemi złemi oczyma. Aż wreszcie, gdyśmy się dostali do gęstszego lasu, dały spokój tej nagance i znikły nam z oczu.
— Pouczający i ciekawy incydent — rzekł Challenger, zanurzając w strumieniu, nad którymśmy się zatrzymali, spuchnięte kolano — możemy powiedzieć, Summerlee, żeśmy się dokładnie zapoznali ze zwyczajami rozdrażnionych pterodaktylów.
Summerlee obmywał pokaleczone czoło, a ja przewiązywałem ranę na szyi. Rękaw kurtki lorda Johna był zupełnie wydarty, ale zęby napastnika ledwie drasnęły ramię.
— Ciekawy to fakt — ciągnął Challenger — że młody nasz przyjaciel otrzymał cios dziobem, podczas, gdy ubranie lorda Roxtona zostało poszarpane zębami. Co do mnie, to waliły mnie po głowie skrzydłami, tak, że zapoznaliśmy się wszechstronnie z ich środkami napaści.
— Byliśmy o włos od śmierci — odezwał się poważnie lord John — i doprawdy trudno sobie wyobrażać nikczemniejszy koniec, jak rozszarpanie przez te wstrętne gady. Szkoda, że musiałem strzelić, ale, na honor, nie miałem wyboru.
— Nie bylibyśmy uszli z życiem, gdyby pan nie był strzelił, milordzie — zauważyłem z przekonaniem.
— Może nie będzie to miało żadnych złych następstw — rzekł — wśród tych lasów musi się nieraz rozlegać trzask padającego drzewa, podobny do wystrzału. Ale teraz, mojem zdaniem, mieliśmy dość wstrząśnień na dzisiaj i najlepiej zrobimy, wracając do obozu, aby zajrzeć do naszej apteki. Któż nam zaręczy, czy te potwory nie mają jakiego jadu w pazurach czy ślinie?
Ale napewno od stworzenia świata żaden człowiek nie przeżył takiego dnia jak my wówczas; oczekiwała nas bowiem jeszcze jedna niespodzianka. Gdyśmy wreszcie, idąc brzegiem strumienia, doszli do naszego obozu, nienaruszona barykada z cierni kazała nam przypuszczać, że znajdujemy się wreszcie w bezpiecznem miejscu. Ale okazało się, że zamiast spoczynku, czeka nas jeszcze jedna robota, bo choć i furtka obozu i ściany jego były nietknięte, jednak zwiedzało go w naszej nieobecności jakieś dziwne a potężne stworzenie. Stopy jego nie pozostawiły żadnego śladu, i tylko zwisająca nisko gałąź olbrzymiego drzewa, wskazywała, którędy weszło i wróciło. Stan naszych zapasów mówił wyraźnie o złośliwych zamiarach gościa. Wszystko było rozrzucone po trawie; z jednej paczki z mięsem, rozbitej i zgniecionej, wyciągnięto jej zawartość. Naboje wysypano z pudełka.
Uczucie niejasnego lęku znowu nas opanowało, i zmęczonemi oczyma poczęliśmy badać otaczające nas głębię lasu, z którego mogło wynurzyć się nowe niebezpieczeństwo. To też nawołujący nas głos Zambo podziałał na nas kojąco, i z prawdziwą radością ujrzeliśmy murzyna, stojącego na piramidzie po przeciwnej stronie przepaści.
— Wszystko dobrze Massa Challenger — wołał — ja tu pozostać. Pan być spokojny, mi zaraz się tu znaleźć, jak potrzeba.
Jego poczciwa, czarna twarz i widok, jaki roztaczał się przed nami, przeniosły nas znów myślą do dorzeczy Amazonki, i uprzytomniły nam, że nie zostaliśmy żadną siłą magiczną przeniesieni w odległe czasy, na jakąś nieznaną planetę, lecz istotnie żyjemy na Ziemi w XX wieku. Trudno jednak było uwierzyć, że ta niebieskawa linja na dalekim horyzoncie graniczyła z wielką rzeką, po której płyną parowce, a na nich ludzie rozmawiają o swych drobnych, codziennych sprawach, podczas gdy my, uwięzieni wśród przedpotopowych potworów, mogliśmy jedynie spoglądać w dal i tęsknić za nią.
Pamiętam jeszcze jeden drobny incydent, na którym chciałbym zamknąć opis wypadków tego dnia: nasi dwaj profesorowie, zapewne podnieceni swemi guzami i ranami, zaczęli żywą dysputę, czy nasi napastnicy należeli do gatunku pterodaktylów czy dimorchodonów. Nie chcąc się przysłuchiwać ich waśniom, usiadłem zdala na pniu zwalonego drzewa i zapaliłem papierosa, gdy lord John zbliżył się do mnie.
— Czy pan pamięta, Malone, to miejsce gdzieśmy natrafili na pterodaktyle? — spytał.
— Bardzo dokładnie.
— Był to jakby krater wygasłego wulkanu, nieprawdaż?
— Tak jest.
— Zauważył pan jaki tam był grunt?
— Skalisty.
— Ale wokół wody — tam, gdzie rosły trzciny?
— Grunt miał zabarwienie błękitnawe. Wyglądał jak glina.
— Otóż właśnie. Kadź wulkaniczna pełna błękitnawej gliny.
— Więc cóż z tego? — spytałem.

— Nic, nic zupełnie — odparł i cofnął się ku miejscu, skąd głosy dwuch profesorów rozlegały się jak nieprzerwany duet, gdzie ostry falset Summerlee łączył się z donośnymi basem Challengera. Zapomniałbym zupełnie o rozmowie z lordem Johnem, gdyby nie fakt, że w nocy usłyszałem jak szeptał sam do siebie: „błękitnawa glina — glina w kadzi wulkanicznej“. Był to ostatni dźwięk, jaki mnie dobiegł zanim zapadałem w kamienny sen.




ROZDZIAŁ XI.
„I ja byłem raz bohaterem“.

Lord Roxton miał rację, przypuszczając, że ukąszenie ohydnych pterodaktylów mogło być jadowite; na drugi bowiem dzień po naszej przygodzie Summerlee i ja dostaliśmy silnej gorączki i bóli, a kolano Challengera tak spuchło, że ledwie mógł stąpać. Z tego powodu pozostaliśmy przez cały dzień w obozie, a lord John zajął się wzmocnieniem jego ścian, które były naszą jedyną obroną. My zaś pomagaliśmy mu w tej robocie, na ile nam sił starczyło.
Przypominam sobie, że w ciągu tego całego długiego dnia doznawałem wciąż przykrego uczucia, że ktoś obserwuje nas zbliska, choć kto to jest i skąd to czyni nie umiałbym określić. Wrażenie to było tak żywem, że zwierzyłem się zeń profesorowi Challengerowi, który położył je na karb mej gorączki.
Raz po raz oglądałem się wokół, przekonany, że spotkam czyjeś spojrzenie, ale wzrok mój padał niezmiennie na ciemną głąb lasów. Temniemniej z biegiem dnia uczucie, że jestem śledzony przez jakąś złośliwa, podstępną istotę wzrastało we mnie coraz silniej. Przypomniałem sobie indyjski przesąd o Curupuri — strasznym duchu puszczy — i zrozumiałem, jaką męką musiał być dla tych, którzy zgwałcili jego najskrytszy przybytek, strach przed jego obecnością.
Tej nocy, a była to trzecia na Ziemi Maple White’a, spotkała nas znów przygoda, która wywarła na nas przygnębiające wrażenie i przekonała nas jak rozsądnie postąpił lord Roxton wzmacniając mury naszego obozu. Spaliśmy wszyscy wokół dogasającego ognia, gdy zbudziły nas, lub raczej wyrwały ze snu, najprzeraźliwsze ryki i piski, jakie można sobie wyobrazić. Nie znam odgłosu do którego mógłbym porównać ten zdumiewający hałas, który zdawał się dobiegać z odległości nie większej niż kilkaset kroków od naszego obozu. Był to jakby rozdzierający uszy gwizd lokomotywy, ale nie mechaniczny i ostry, a natomiast nieporównanie głębszy, wibrujący przerażeniem i bólem. Zasłoniliśmy dłońmi uszy, aby nie słyszeć tego wstrząsającego nerwy wołania. Czułem, że całe moje czoło pokrywa się zimnym potem i że serce zamiera mi z żalu i strachu. Cała męka, cała trwoga torturowanej istoty wyrażała się w tym przejmującym, rozpaczliwym głosie, któremu towarzyszył inny; coś jakby przerywane, niskie, gardłowe chychotanie, — groteskowy, a zarazem potworny akompanjament dominującego nad nim bólu. Przez trzy czy cztery minuty trwał ten przerażający duet; spłoszone ptaki zrywając się z drzew szeleściły jego listowiem. Aż wszystko zamilkło tak nagle, jak się zaczęło.
Przez długą chwilę siedzieliśmy w pełnem grozy milczeniu; wreszcie lord Roxton dorzucił parę szczap do ognia, który, zapłonąwszy czerwonawym blaskiem, oświetlił zmęczone twarze moich towarzyszy i zamigotał wśród gałęzi drzew.
— Co to było? — wyszeptałem.
— Dowiemy się zrana — odparł lord John — musiało się to dziać w pobliżu, nie dalej jak na przełęczy.
— Dostąpiliśmy zaszczytu asystowania przy przedhistorycznej tragedji, odgrywającej się wśród sitowia, na brzegu Jurajskiej laguny, gdzie mocniejszy zwierz, dławił słabszego w mule błotnym — odezwał się Challenger tak uroczyście, jak nigdy dotychczas — wielkie to szczęście dla człowieka, że zjawił się jak ostatnie ogniwo w łańcuchu stworzeń. W odległych bowiem wiekach panowały siły, których nie byłby zdołał przemóc ani odwagą ani bronią. Czemże są jego maczugi, łuki, strzały wobec takiej potęgi, jaka rozpętała się dzisiejszej nocy? Nawet dzisiejsza fuzja byłoby igraszką wobec takiego potwora.
— Myślę jednak, że można nieco liczyć na mego przyjaciela — rzekł lord John, głaszcząc swoją fuzję.
Summerlee podniósł rękę.
— Pst! — szepnął — coś się zbliża.
W głębokiej ciszy rozległ się nagle równy, powolny szmer. Było to stąpanie zwierzęcia — odgłos ciężkich, miękkich łap, stawianych ostrożnie na ziemi. Kroki okrążyły zwolna nasz obóz, aż wreszcie zatrzymały się u wejścia. Słychać było cichy, opadający i unoszący się, nieco chrapliwy, oddech zwierzęcia.
Jedynie wątła zagroda dzieliła nas od tej strasznej zjawy nocnej, każden z nas pochwycił za broń, a lord John usunąwszy niewielki pęczek cierni, zrobił wyłom w murze.
— Na honor — szepnął — widzę go!
Poprzez jego ramię spojrzałem w otwór. Tak i ja dojrzałem napastnika. W głębokim cieniu drzew majaczyła jakaś masa jeszcze ciemniejsza, niewyraźna, — jakiś kształt przyczajony, dziki, groźny. Nie większy był od konia, ale rozrosły i potężny. Oddech jego, regularny, pełny jak sapanie maszyny, mówił o potwornej sile organizmu. Raz, gdy się poruszył, zdawało mi się, iż dostrzegam dwoje zielonawych, błyszczących oczu. Wreszcie usłyszeliśmy szmer, jakgdyby zwierzę zwolna podpełzało naprzód.
— Zdaje mi się, że gotuje się do skoku — rzekłem, podnosząc fuzję.
— Nie strzelać, nie strzelać — szepnął lord John — echo wystrzału w tej ciszy nocnej rozejdzie się na milę wokoło. Zachowajmy to na najgorszy wypadek.
— Jeżeli zwierzę przeskoczy żywopłot, będziemy zgubieni! — szepnął Summerlee, a głos jego załamał się w nerwowym śmiechu.
— Nie, nie przeskoczy — zawołał lord John — ale do ostatniej chwili wstrzymajcie się ze strzałem. Może mi się uda wybrnąć z sytuacji. W każdym razie spróbuję.
Nie sądziłem nigdy, aby człowiek mógł zdobyć się na czyn tak odważny. Lord Roxton zbliżył się do ogniska, porwał płonącą głownię i błyskawicznie wysunął się przez otwór, znajdujący się przy wejściu. Zwierzę cofnęło się z okropnem chrapnięciem, ale lord John, nie wahając się ani chwili, podbiegł ku niemu i zwinnym, pewnym siebie ruchem cisnął mu głownię między oczy.
Przez jedną chwilę mignęło przedemną coś jakby łeb olbrzymiej ropuchy, o lepkiej, pokrytej wrzodami skórze i szerokiej paszczy, umazanej świeżą krwią. Poczem rozległ się trzask łamanych gałęzi i straszny gość zniknął.
— Byłem pewien, że ulęknie się ognia — zaśmiał się lord John, gdy wróciwszy ku nam cisnął głownię w ognisko.
— Jak pan mógł narażać się na takie niebezpieczeństwo! — zawołaliśmy jednocześnie.
— Nie było innej rady. Strzelając do zwierzęcia, gdyby się tu dostało, bylibyśmy się wzajemnie pozabijali w ciemnościach. A gdybyśmy się starali dosięgnąć je z poza ogrodzenia, bylibyśmy je jedynie zranili i rozwścieczyli jeszcze więcej. W gruncie rzeczy uważam, żeśmy bardzo szczęśliwie wydobyli się z tego niebezpieczeństwa. Jakże się zowie ta istotka?
Nasi uczeni spojrzeli na siebie z pewnem wahaniem.
— Co do mnie — rzekł Summerlee, zapalając fajeczkę u ogniska — przyznaję, że nie potrafiłbym nazwać tego zwierzęcia.
— Przyznaniem tym daje pan dowód wielkiego naukowego taktu — zauważył Challenger z dobrotliwem pobłażaniem — nawet ja sam nie potrafię powiedzieć nic nad to, że dzisiejszej nocy mieliśmy do czynienia z jakąś odmianą mięsożernego „dinosaura“. Wyrażałem już poprzednio zdanie, że zwierzęta tego gatunku istnieją prawdopodobnie na tem płaskowzgórzu.
— Niech pan jednak pamięta — odparł Summerlee — że istnieje wiele odmian przedhistorycznych zwierząt, które wyginęły zupełnie bez śladu. Przedwczesnem też byłoby przypuszczać, że potrafimy określić każde, jakie napotkamy tutaj.
— Oczywiście. Musimy się pogodzić z bardzo ogólnikową klasyfikacją. Ale być może, że rano natrafimy na jakiś ślad, który nam umożliwi rozpoznanie zwierzęcia; na razie udajmy się znów na przerwany spoczynek.
— Ale nie bez warty — rzekł stanowczo lord John — nie można zdawać się na łaskę losu w podobnym kraju. Od chwili obecnej będziemy wartowali kolejno po dwie godziny.
— W takim razie ja zaczynam kolejkę, co mi pozwoli dopalić fajeczkę — odezwał się Summerlee.
Istotnie od tej chwili nie zasypialiśmy nigdy bez straży.
Następnego ranka odkryliśmy z łatwością przyczynę tego strasznego, nocnego tumultu. Przełęcz iguanodonów była sceną okropnej rzeźni. Trawa pokryta była wokół kałużami krwi i usiana wielkimi strzępami mięsa, co kazało nam początkowo przypuszczać, że większa ilość zwierząt została tu zmasakrowaną, ale przyjrzawszy się baczniej szczątkom doszliśmy do przekonania, że ofiarą padł jeden z tych niepomiernych potworów, który został rozszarpany dosłownie na kawałki, przez napastnika, może nie większego od siebie, ale znacznie okrutniejszego.
Profesorowie zapuścili się w skomplikowaną dysputę, oglądając kolejno strzępy mięsa, z których każdy nosił ślady potężnych kłów i pazurów.
— Musimy się powstrzymać jeszcze z wydaniem sądu — zaopinjował Challenger, trzymając na kolanach wielki kawał białawego mięsa — pewne poszlaki wskazują, iż napastnikiem był tygrys o szablowych zębach, jeden z takich, których szczątki do dziś znaleść można w wykopaliskach naszych jaskiń, ale zwierzę widziane przez nas w nocy było stanowczo większe i miało raczej cechy płaza. Osobiście skłaniam się do myśli, że był to aliosaurus.
— Albo megalosaurus — wtrącił Summerlee.
— Tak jest. Wogóle którykolwiek z większych dinosaurów. Wśród nich to znajdują się najpotworniejsze gatunki zwierząt, jakie kiedykolwiek były plagą ziemi, a rozkoszą muzeów — i przy tych słowach zaśmiał się głośno ze swego konceptu, bo choć nie jest obdarzony zbyt subtelnym dowcipem, jednak własne żarty pobudzają go do najserdeczniejszej wesołości.
— Im mniej hałasu, tem lepiej — zgromił go krótko lord John — nie wiemy kto, czy co, może znajdować się w pobliżu. Jeśli ten miły jegomość powróci i spożyje nas na śniadanie, nie będziemy mieli zbytniego powodu do śmiechu. Ale co to za znak na skórze iguanodona?
Na chropowatej, ciemnej skórze widniała nad łopatką dziwna, czarna plama, jakgdyby z asfaltu. Żaden z nas nie umiał wytłomaczyć jej pochodzenia, a Summerlee twierdził, że zauważył coś podobnego na skórze młodych iguanodonów. Challenger nie przemówił ani słowa, ale jego nadąsana i napuszona mina dawała wyraźnie do poznania, że, gdyby tylko zechciał, potrafiłby rozwiązać absorbująca nas zagadkę. Wreszcie lord John zasięgnął jego zdania.
— Jeżeli Wasza Lordowska Mość pozwoli mi otworzyć usta z największą przyjemnością wypowiem swoje zdanie — rzekł wówczas Challenger z przesadnym sarkazmem — nie jestem przyzwyczajony, aby upominano mnie w sposób, który zdaje się być właściwym jego lordowskiej Mości. Przytem nie wiedziałem, że należy pytać o pozwolenie, zanim człowiek się uśmiechnie z niewinnego żartu.
Dopiero solenne przeprosiny zdołały ułagodzić naszego drażliwego przyjaciela. Po tem zadośćuczynieniu rozsiadł się na pniu zwalonego drzewa i, tak jak to było jego zwyczajem, zwrócił się do nas z wykładem, niby do swych uczniów.
— Co się tyczy owej plamy — zaczął — to podzielam zdanie mego przyjaciela i kolegi profesora Summerlee, iż jest ona pochodzenia asfaltowego. Zważywszy, iż to płaskowzgórze odznacza się charakterem wybitnie wulkanicznym, i że asfalt jest substancją pozostającą w związku z siłami plutonicznemi — nie wątpię, iż istnieje on w stanie płynnym i że te zwierzęta mogą się z nim stykać. Ale problematem nierównie ważniejszym jest rodzaj tego mięsożernego potwora, którego ślady znajdujemy na tej tu przełęczy. Wiemy już, iż płaskowzgórze to nie jest większe od przeciętnego angielskiego hrabstwa; na tej to ciasnej przestrzeni żyje od niezliczonych lat pewna ilość zwierząt przeważnie wymarłych w pozostałej części świata. Oczywiście jasnem jest, że w ciągu tak długiego okresu czasu zwierzęta drapieżne, mnożąc się bezustannie, powinny były wyczerpać cały zapas pożywienia, i musiałyby albo zmienić sposób odżywiania, albo wyginąć z głodu. Jednakowoż tak nie jest. Wskutek tego musimy dojść do wniosku, że jakieś przyczyny, ograniczające mnożenie się drapieżnych zwierząt, utrzymują równowagę przyrody. Odkrycie tych przyczyn jest jednem z najciekawszych zadań, jakie nas tu oczekują. To też mam nadzieję, że w przyszłości zdarzy nam się jeszcze okazja do bliższego zapoznania z drapieżnym dinosaurem.
— A ja mam nadzieję, że ta okazja się nie zdarzy — wtrąciłem.
Profesor rzucił mi z pod krzaczastych brwi takie spojrzenie, jakiem się karci uczniaka za niestosowne odezwanie.
— Może profesor Summerlee ma jaką uwagę do zrobienia — rzekł i obydwaj uczeni zagłębili się w skomplikowaną rozprawę, czy doniosłe owe przyczyny należy przypisać warunkom niesprzyjającym rozmnażaniu się wielkich zwierząt, czy też zmniejszeniu się ilości mniejszych, które im mogły służyć za pożywienie.
Tego dnia zbadaliśmy okolice, leżące na zachód od strumienia, omijając starannie bagno pterodaktylów. Napotkaliśmy na gęste lasy, których obfite poszycie utrudniało niepomiernie nasz marsz.
Dotychczas opisywałem wyłącznie złe strony Ziemi Maple White’a, ale posiada też ona i wiele uroku, gdyż cały ten poranek spędziliśmy wśród ślicznych kwiatów, przeważnie białych lub żółtych, które to kolory, jak nas objaśnili profesorowie, są prymitywnemi barwami kwiatów. Miejscami pokrywały one ziemię kobiercem, w którym zapadaliśmy się po kostki, a którego zapach był odurzający. Zwykłe pszczoły uwijały się wokół nas. Wiele drzew, pod którymiśmy przechodzili, obwieszone były owocami; niektóre gatunki były nam znane, inne znów zupełnie nowe. Zrywając te, które były napoczęte przez ptaki, co nas zapewniało, że nie były trujące, powiększaliśmy nasze zapasy o nowy przysmak.
Wśród puszczy zauważyliśmy wiele szlaków, wydeptanych przez zwierzęta, a w okolicach błotnistych masę dziwacznych śladów, a między nimi i ślady iguanodona. Raz spostrzegliśmy kilka tych olbrzymich stworzeń, pasących się w zaroślach; lord John dojrzał przez lornetę, że i te miały znak asfaltowy, ale w innym miejscu, niż ten, który nas tak zastanowił zrana. Nie mogliśmy pojąć, co oznacza ten fenomen.
Napotkaliśmy także wiele mniejszych stworzeń, jak jeżozwierze, mrówkojady, pokryte łuską, i dzikie świnie, pstrokate z długimi, zakrzywionymi kłami. Raz, między rzadszymi nieco w tymi miejscu drzewami, ujrzeliśmy zielony stok jakiejś góry, na tle której przemknęło spore, brunatne zwierzę. Mignęło zbyt szybko, abyśmy mogli je rozróżnić, ale jeśli był to jeleń, jak twierdził lord John, to musiał być tak ogromny, jak te potworne irlandzkie łosie, których szczątki uczeni wykopują niekiedy z bagnisk mojej ojczyzny.
Od czasu owej tajemniczej wizyty w naszym obozie, zastawaliśmy go zawsze, za powrotem z wycieczki, w jakimś nieładzie. Tym razem jednak nic w nim nie ruszono.
Tegoż wieczora odbyliśmy walną naradę nad naszym położeniem i najbliższymi projektami: naradę tę chcę obszernie opisać, gdyż wynikiem jej było takie zapoznanie się z Ziemią Maple White’a, jakiego by nam nie dało długie jej badanie.
Summerlee wszczął rozmowę; przez cały dzień był w kłótliwym nastroju, aż wreszcie niewinna wzmianka lorda Johna o planach na dzień jutrzejszy, wywołała wybuch goryczy.
— To cośmy powinni robić jutro i pojutrze i codziennie — rzekł — to szukać sposobu wydobycia się z tej pułapki w jakąśmy wpadli. Wszyscy wysilacie się nad tem, jak dotrzeć w głąb tego kraju, a ja uważam, żeśmy powinni za wszelka cenę zeń się wydobyć.
— Doprawdy dziwię się — zauważył Challenger, majestatycznie głaszcząc brodę — dziwię, iż człowiek nauki może żywić tak niskie uczucie. Znajdujemy się w kraju, który może zaspokoić ambicje i ciekawość prawdziwego przyrodnika, jak żaden inny, od samego stworzenia świata! A pan chce go porzucić, nie zbadawszy go nawet powierzchownie! Doprawdy, panie profesorze, nie tego spodziewałem się po panu.
— Muszę panu przypomnieć — zauważył Summerlee kwaśno — iż zostawiłem w Londynie liczne grono słuchaczy, na łasce bardzo niedostatecznego zastępcy. I w tem właśnie różni się nasza wzajemna sytuacja, mój drogi profesorze, gdyż o ile mię pamięć nie myli, nie powierzono panu nigdy jeszcze odpowiedzialnej pracy wychowawczej.
— Rzeczywiście — odciął Challenger — uważałem za świętokradztwo rozpraszanie, w podobnem zajęciu, umysłu, zdolnego do głębszych badań. Dlatego wymawiałem się stale od wszelkiej belferki.
— Kiedyż to, naprzykład? — drwiąco zapytał Summerlee, ale lord Roxton pośpieszył zmienić temat rozmowy.
— Muszę się przyznać — rzekł — iż powrót do Londynu przed dokładniejszem zbadaniem tego kraju, uważałbym za nader smutną ostateczność.
— Co do mnie — zawołałem — nie ośmieliłbym się nigdy spojrzeć w oczy starego Mc Ardle’a (wybaczy pan, nieprawdaż, drogi redaktorze, tę szczerość mojego listu), ani nawet ukazać się w redakcji po takim postępku. Mac Ardle nie darowałby mi nigdy zmarnowania podobnej okazji, podobnych tematów do artykułu. Pozatem wydaje mi się że cała ta dyskusja jest bezcelową, gdyż nie możemy się stąd wydostać, nawet gdybyśmy chcieli.
— Młody nasz przyjaciel wynagradza pewną dozą zdrowego rozsądku liczne swoje umysłowe braki — zauważył Challenger — oczywiście sprawy związane z jego opłakanym zawodem nic nas nie obchodzą, ale, ponieważ, jak to słusznie zauważył, nie możemy się stąd wydostać, więc wszelkie dyskutowanie w tej sprawie jest tylko marnowaniem energji.
— Marnowaniem energji jest myślenie o czemkolwiek poza tem właśnie — zamruczał Summerlee z poza dymów swej fajki — pozwolę sobie przypomnieć panom, iż przybyliśmy tu w ściśle określonej misji, jaką nam powierzono na zebraniu w Instytucie Zoologicznymi w Londynie. Celem tej misji było przekonanie się o prawdzie twierdzeń profesora Challengera, które to twierdzenia, jak muszę przyznać, możemy dziś śmiało poprzeć. W ten więc sposób misję naszą doprowadziliśmy do pomyślnego rezultatu, zbadanie zaś tego płaskowzgórza jest zadaniem, któremu mogłaby sprostać jedynie duża, specjalnie wyekwipowana wyprawa. My, gdybyśmysię do tego zabrali, to nietylko nie dokonalibyśmy niczego, ale poprostu żaden z nas nie wyszedłby stąd z życiem. Profesor Challenger wynalazł sposób dostania się tutaj; mam wrażenie, że możemy polegać na jego pomysłowości i wówczas, gdy chodzi o wydostanie się stąd.
Przyznaję, że ten punkt widzenia wydał mi się bardzo rozsądnym. Nawet Challengerowi trafiła do przekonania uwaga, że nie zdoła zwyciężyć swych wrogów o ile dowody jego twierdzeń nie dojdą do wiadomości ogółu.
— Sprawa wydostania się stąd — rzekł — jest na pierwszy rzut oka beznadziejną, tem niemniej wierzę, że zdołam jej podołać. Zgadzam się również z moim kolegą, że dłuższy pobyt na Ziemi Maple White’a nie jest na razie wskazanym, i że niebawem powinni będziemy myśleć o powrocie, ale zgodzę się opuścić płaskowzgórze dopiero po takiem, choćby powierzchownem zbadaniu, które by mi pozwoliło sporządzić jego mapę.
Summerlee nie mógł powstrzymać gestu zniecierpliwienia.
— Spędziliśmy tu dwa długie dni — odparł — i teleż wiemy o topografji kraju co i w chwili przybycia. Widocznem jest, że płaskowzgórze porastają gęste lasy, których przebycie wymagałoby miesięcy. Gdybyż jeszcze gdzieś w centrum wznosiła się wyżyna... ale przecież o ile możemy dotychczas sądzić, poziom gruntu zniża się do środka; to też im dalej się posuwamy, tem mniej jest prawdopodobieństwa, abyśmy mogli natrafić na ogólny widok płaskowzgórza.
W tej to chwili nagły pomysł zrodził się w mojej głowie. Spojrzenie moje padło na olbrzymi pień drzewa gingko, którego gałęzie zwieszały się nad nami. Skoro było ono o tyle grubsze od innych drzew, to prawdopodobnie musiało być i o wiele wyższem, a jeżeli brzegi płaskowzgórza były zarazem najwynioślejszymi punktami, to czemuż drzewo to nie miałoby odegrać roli strażnicy, wznoszącej się nad całym krajem? Dzieckiem, w Irlandji, wspinałem się śmiało i zręcznie na najwyższe drzewa, towarzysze moi celowali we wdzieraniu się na skały, ale wiedziałem, że mi nie dorównają tam, gdzie chodziło o drzewo. Nie wątpiłem ani chwili że jeśli uda mi się zaczepić nogi o najniższe konary, potrafię się dostać aż na szczyt drzewa. Towarzysze moi zachwyceni byli tą myślą.
— Młody nasz przyjaciel — rzekł Challenger wydymając czerwone jak jabłka policzki — zdolny jest do takich akrobatycznych ćwiczeń, na jakie nie potrafiłby się zdobyć człowiek cięższej, choć bardziej imponującej budowy. Pochwalam jego propozycję.
— Na honor, chłopcze, — zawołał lord John, uderzając mnie po ramieniu — trafił pan w sedno! Nie mogę zrozumieć, czemuśmy wcześniej nie wpadli na ten pomysł. Pozostaje już tylko godzina dnia, ale wziąwszy z sobą notatnik, będzie pan jeszcze mógł naszkicować pobieżnie mapę. A teraz postawmy jedną na drugiej te trzy skrzynki z amunicją i wwindujmy pana na nie.
Wdrapaliśmy się na skrzynie; poczem obróciłem się twarzą do pnia, a lord John starał się unieść mnie w górę, gdy nagle Challenger podskoczył i tak mnie podrzucił swą olbrzymią łapą, że niemal wpadłem miedzy konary. Objąwszy ramieniami gałąź, podniosłem się powoli w górę, aż wreszcie wydźwignąłem całe ciało i objąłem kolanami pień. Nad sobą miałem trzy wspaniałe gałęzie, stanowiące jakby trzy szczeble drabiny, a nad nimi cały gąszcz zieloności, w który pogrążyłem się tak prędko, że ziemia zniknęła mi z oczu, zakryta morzem listowia. Od czasu do czasu natrafiłem na jakąś przeszkodę, raz musiałem się przedzierać na przestrzeni 8 czy 10 stóp przez łodygi jakiegoś pnącza, ale naogół wspinałem się żwawo i grzmiący głos Challengera dochodził mnie już z oddali.
Drzewo było jednak olbrzymie i spoglądając w górę, nie dostrzegałem wcale, aby gałęzie jego się przerzedzały. Wśród konarów napotkałem jakiś zwój pasożytniczy rośliny, gęstej jak zarośle, i chcąc się przekonać, coby to być mogło wsunąłem między nie głowę, i — o mało nie spadłem pod wrażeniem tego, com zobaczył.
Jakaś twarz, oddalona o stopę lub dwie od mojej, patrzyła wprost na mnie. Stworzenie, do którego należała, zaczaiło się w krzakach i wyjrzało z nich właśnie w tej chwili, gdy ja w nie zajrzałem; była to twarz ludzka, lub raczej ze wszystkich dotychczas widzianych twarzy małpich — najbardziej do ludzkiej podobna. Była podłużna, płowa, o płaskim nosie, wystającej dolnej szczęce, pokryta brodawkami, i okolona gęstymi włosem. Oczy, ukryte pod krzaczastemi brwiami miały wyraz dziki i drapieżny, a pół otwarte wargi, otwierając się w groźnem chrapnięciu, ukazały ostre, skrzywione, jakby psie zęby.
Przez jedno mgnienie oka wyczytałem w tem złem spojrzeniu groźbę i nienawiść, — które ustąpiły miejsca wyrazowi niewypowiedzianej trwogi. Potem rozległ się trzask łamanych gałęzi i stworzenie zniknęło wśród gęstego listowia, mignąwszy w potoku obrywanych po drodze liści, włochatem cielskiem, podobnem do ciała rudawej świni.
— Co się stało? — krzyknął z dołu lord Roxton — czy się panu co przytrafiło?
— Widzieliście? — zapytałem, obejmując ramionami gałąź i drżąc każdym nerwem ciała.
— Słyszeliśmy hałas, jakgdyby się panu noga podwinęła. Co to było?
Czułem się tak wstrząśnięty tem nagłem zjawieniem się małpoluda, że przez chwilę miałem chęć zejść na dół i podzielić się mem odkryciem z towarzyszami, ale wspiąłem się już tak wysoko, że wstyd mi było powracać, nie dopiąwszy celu wyprawy.
To też po długiej pauzie, odzyskawszy oddech i panowanie nad sobą, począłem wspinać się dalej. Raz oparłem nogę na uschłej gałęzi i zawisłem przez parę sekund w próżni na rękach, ale naogół wspinanie się szło mi dość gładko, stopniowo liście wokół mnie zaczęły się przerzedzać, a z wiatru, który począł owiewać mi twarz, wywnioskowałem, że góruję już nad wierzchołkami innych drzew. Postanowiłem jednak nie oglądać się, dopóki nie dosięgnę szczytu, i wdrapywałem się tak długo, aż najwyższa gałąź ugięła się pod moim ciężarem. Wówczas usadowiwszy się wygodnie wśród rozwidlonych gałęzi, rozejrzałem się wreszcie w cudnym krajobrazie tego dziwacznego kraju, w którymśmy się znajdowali.
Słońce zachodziło, ale wieczór był wyjątkowo spokojny i jasny, tak, że całe płaskowzgórze rysowało się wyraźnie przed mymi oczyma. Widziane z tej wysokości, miało kształt elipsy, o trzydziestu milach długości a dwudziestu szerokości. Brzegi jego zniżały się ku środkowi, gdzie leżało obszerne jezioro, mogące mieć jakie dziesięć mil obwodu. W wieczornem świetle błyszczały cudownie jego zielone wody, otoczone gęstą frendzlą sitowia, splamione złotawemi plamami piasczystych ławic. Na tych ławicach dojrzałem jakieś ciemne podłużne przedmioty, zbyt długie, jak na czółna, a zbyt wielkie na aligatory. Za pomocą lunety przekonałem się, że przedmioty te, były to żywe stworzenia, ale nie potrafiłbym określić jakie.
Z tej strony płaskowzgórza, na którejśmy się znajdowali, ciągnęły się na przestrzeni sześciu mil, t. j. aż do jeziora, gęste lasy, poprzecinane polankami; u moich stóp leżała polana iguanodonów, a nieco dalej przerwa między drzewami wskazywała na trzęsawisko pterodaktylów. Ale przeciwna strona płaskowzgórza przedstawiała widok wręcz odmienny. Bazaltowe skały, które ją opasywały, tworzyły urwiska na jakie dwieście stóp głębokie, porosłe lasami. U podnóża tych czerwonawych skał widniały ciemne otwory jaskiń; w jednej z nich połyskiwało coś białawego, czego nie mogłem dokładnie rozróżnić.
Pilnie rysowałem mapę kraju, aż zapadający zmrok uniemożliwił mi pracę; wówczas ześlizgnąłem się na dół ku towarzyszom, wyczekującym mnie niecierpliwie. Nareszcie i ja byłem bohaterem. Mojemu pomysłowi i wykonaniu zawdzięczaliśmy mapę, która mogła nam zaoszczędzić całomiesięcznego błądzenia poomacku wśród czyhających wokół niebezpieczeństw. Każdy z towarzyszy uścisnął mi uroczyście dłoń; zanim jednak przystąpiliśmy do oglądania mapy, opowiedziałem o moim spotkaniu z małpoludem.
— On musiał być ciągle na tem drzewie — zakończyłem.
— Skąd pan to wie? — zapytał lord John.
— Ponieważ miałem bezustannie uczucie, że jakaś wroga istota nas śledzi. Wspominałem panu o tem, panie profesorze.
— Tak — potwierdził Challenger — nasz młody przyjaciel mówił mi coś w tym rodzaju. On jeden z pośród nas obdarzony jest tą celtycką wrażliwością, która reaguje na podobne objawy.
— Cała teorja telepatji — zaczął Summerlee, napychając fajkę.
— Jest za obszerną, abyśmy mogli teraz nad nią się zastanawiać — przerwał mu ostro Challenger, i zwracając się do mnie z miną biskupa, wizytującego niedzielną szkółkę, zaczął mnie indagować: proszę mi powiedzieć — rzekł — czy stworzenie to mogło skrzyżować duży palec na dłoni?
— Nie zauważyłem tego.
— A czy miało ogon?
— Nie.
— Nogi o palcach chwytnych?
— Przypuszczam, że nie wspinałoby się tak zwinnie po gałęziach, gdyby nie mogło ich chwytać palcami nóg.
— W Ameryce Południowej żyje, — o ile mnie pamięć nie myli, a w takim wypadku prosiłbym profesorze Summerlee o sprostowanie — żyje więc trzydzieści sześć gatunków małp, ale niema wśród nich małpy antropoidalnej. Widocznem jest jednak, że istnieje na tem płaskowzgórzu, i nie jest odmianą kosmatego goryla, spotykanego jedynie w Afryce lub na wschodzie (spoglądając w tej chwili na Challengera, miałem ochotę zauważyć, że odmianę takiego goryla widziałem po raz pierwszy w Enmore Parku). Jest to brodaty i bezbarwny gatunek, a bezbarwność jego wskazuje, że pędzi życie w cieniu drzew. Otóż nasuwa się nam pytanie, czy napotkana przez pana istota zbliża się do małpy, czy do człowieka. W tym ostatnim wypadku mogłaby być właśnie tem, co nazywamy pospolicie „brakującem ogniwem“. Rozstrzygnięcie tego pytania jest teraz naszem najpierwszem zadaniem.
— Bynajmniej — zaprotestował Summerlee — właśnie teraz, gdy dzięki inteligencji i zręczności pana Malone zaopatrzyliśmy się w mapę kraju, najpierwszem naszem zadaniem jest wydostać się stąd zdrowo i cało.
— Powinniśmy być pionierami cywilizacji — bronił się Challenger.
— Raczej jej kronikarzami, profesorze. Obowiązkiem naszym jest zapoznać świat z naszym odkryciem, pozostawiając innym jego badanie. Zresztą zgodziliśmy się na to wszyscy, zanim p. Malone zdobył swą mapę.
— Coprawda — rzekł Challenger — muszę przyznać, że i ja będę spokojniejszy, gdy upewnię się, że wyniki naszej wyprawy nie pójdą na marne. Nie wiem jeszcze, w jaki sposób wydostaniemy się stąd, ale ponieważ dotychczas nigdy jeszcze nie natrafiłem na problemat, którego by mój umysł nie potrafił rozwiązać, nie obiecuję wam, że od jutra zajmę się poważnie sprawą naszego powrotu.
Na tem zakończyliśmy narady. Ale tego samego wieczoru, przy świetle naszego ogniska i jedynej świecy, zajęliśmy się opracowywaniem pierwszej mapy zaginionego świata. Każdy szczegół, zanotowany z wierzchołka mego obserwatorium, został odpowiednio wyrysowany. Ołówek Challengera zatrzymał się wreszcie na białej plamie, oznaczającej jezioro.
— Jakżeż je nazwiemy? — zapytał.
— Dlaczegóż nie miałby pan skorzystać, profesorze, z okazji uwiecznienia swego nazwiska? — odparł Summerlee ze zwykłą sobie ironją.
— Jestem pewien, panie, że imię moje w inny, poważniejszy sposób przyjdzie do potomności — surowo odparł Challenger — byle jaki osieł może uwiecznić swoje nędzne imię, nadając je jakiejś rzece lub górze. Co do mnie, nie potrzebuję podobnego pomnika.
Summerlee, uśmiechając się kwaśno gotował się do jakieś nowej zaczepki, ale lord John zainterwenjował pośpiesznie.
— Panu, młodzieńcze, przysługuje prawo ochrzczenia tego jeziora — rzekł — pan je pierwszy dostrzegł i, na honor, jeśli podoba się panu nazwać go „jeziorem Malone“ nikt nie będzie miał prawa zaprotestować.
— To prawda — poparł go Challenger — niech nasz młody przyjaciel wyszuka sam nazwę.
— W takim razie — rzekłem, i przyznaję, że zaczerwieniłem się przy tych słowach — niechże się nazywa „jeziorem Gladys“.
— Nie sądzi pan — zauważył Summerlee — iż nazwa „Centralnego Jeziora“ odpowiadałaby lepiej jego położeniu?
— Wolałbym, aby się nazywało „Jeziorem Gladys“.
Challenger spojrzał na mnie współczująco i pokiwał głową z wyrazem pobłażliwej nagany:

— Młodzi ludzie są zawsze jednacy — rzekł — niechże będzie „jezioro Gladys“.




ROZDZIAŁ XII.
„Strasznie było w lesie“...

Wspominałem już, a może i nie wspominałem, gdyż pamięć zaczyna ostatnio mnie zawodzić — iż promieniałem dumą, gdy trzej tacy ludzie, jak moi towarzysze, dziękowali mi za uratowanie sytuacji, lub przynajmniej za wybitną pomoc w tym kierunku. Jako najmłodszy z całej wyprawy, nietylko pod względem wieku, ale i co do wiedzy, doświadczenia i wyrobienia życiowego, — jednem słowem pod względem tego wszystkiego, co się składa na indywidualność prawdziwego mężczyzny — dotychczas zajmowałem najpośledniejsze miejsce. Aż wreszcie przyszła kolej i na mnie; myśl ta napawała mnie niewypowiedzianą radością. Niestety, pycha prowadzi do upadku, i ta obudzona we mnie próżność, to przesadne pojęcie o własnych siłach popchnęło mnie tejże nocy do kroku zakończonego przygodą, o której nie mogę myśleć bez przerażenia.
Stało się to w następujący sposób: podniecony wyprawą na szczyt drzewa, nie mogłem żadną miarą usnąć. Summerlee, który wartował, siedział przy płonącem ognisku, trzymając strzelbę między kolanami, i zgarbiwszy swą kościstą, suchą postać, za każdem mimowolnem zdrzemnięciem kiwał koźlą bródką. Lord Roxton, owinięty długim płaszczem, leżał spokojnie, a chrapanie Challengera rozlegało się echem po lesie. Księżyc w pełni świecił jasno, a powietrze było świeże i chłodne. Co za noc do spaceru! I nagle błysnęła mi w głowie myśl: Czemu nie? Czemu nie wymknąć się po cichu z obozu, nie dotrzeć samotnie aż do brzegów jeziora i wrócić przed śniadaniem z zaciekawiającem sprawozdaniem mojej wycieczki? Na jakież pochwały zasłużyłbym sobie wówczas! I gdyby przeważyło zdanie profesora Summerlee co do natychmiastowego powrotu, gdyby zostały obmyślone środki wydobycia się z tej pułapki — przywieźlibyśmy do Londynu rozwiązanie największej zagadki tego płaskowzgórza, a ja byłbym jedynym w świecie człowiekiem, któryby dotarł do jego serca. Przypomniały mi się słowa Gladys: „zawsze można znaleźć okazję do niezwykłych czynów“. Zdawało mi się, że słyszę głos, którym je wymawiała. Stanął mi także przed oczyma Mc Ardle; co za wspaniałe artykuły dla naszego dziennika. Co za droga do sławy! Kto wie, czy w najbliższej wojnie nie zostałbym korespondentem z placu boju.
Sięgnąłem po strzelbę — kieszenie miałem pełne naboi — i, rozsunąwszy ciernie w bramie naszego obozu, szybko wymknąłem się do lasu. Ostatnie moje spojrzenie padło na Summerlee, najlichszego z wartowników, który nad dogasającym ogniem kiwał się tak miarowo, jak dziecinny pajac.
Ale nie zdołałem jeszcze ujść i stu metrów, gdy pożałowałem mej decyzji; wspomniałem już raz w moich listach, że na skutek zbyt żywej wyobraźni, nie jestem prawdziwie odważnym, ale, że zawsze lękam się, aby nie wyglądać na tchórza. Ten to właśnie lęk popchnął mnie naprzód; poprostu nie mogłem wrócić do obozu, nie dopiąwszy celu. Nawet gdyby moja chwilowa nieobecność ukryła się przed mymi towarzyszami, uczucie wstydu wobec samego siebie byłoby dla mnie zbyt męczącem. A jednak drżałem, widząc się tak samotnym w tym wielkim lesie, i dałbym dużo za to, aby się módz wycofać z honorem z całej tej sprawy.
Istotnie, strasznie było w lesie. Drzewa, rosnące gęsto, posplatane były ze sobą konarami tak ściśle, że przez gąszcz ich listowia dostrzegałem księżyc zaledwie w niektórych rzadszych miejscach. Wzrok mój, przyzwyczaiwszy się do ciemności, rozróżnił wśród drzew, rozmaite jej stopnie — gdzieniegdzie majaczyły przedemną jakieś szare, niejasne kontury, gdzieidziej znów mijałem ze strachem, ziejące cienia plamy, podobne do otworów olbrzymich jaskiń. Myślałem mimowoli o rozpaczliwej skardze męczonego iguanodona — skardze, której echo powtórzyły lasy. I myślałem także o potwornej, okrwawionej, owrzodzonej paszczy tej bestji, którą ujrzałem przy świetle głowni lorda Johna. Znajdowałem się w obrębie jej państwa, każdej chwili bezimienny, ohydny potwór mógł wychylić się ku mnie z cienia. Zatrzymałem się i wyjmując nabój z kieszeni, chciałem odsunąć zamek strzelby...
Serce we minie zamarło: zamiast porządnej strzelby, wziąłem niedużą dubeltówkę.
Znów ogarnęła mnie chęć powrotu. Miałem dostateczny powód do tego; powód, któremu nikt nie mógłby nic zarzucić. Ale znów odezwała się we mnie fałszywa duma: nie mogłem — nie powinienem był wracać z niczem. Wszak wobec niebezpieczeństw, które mnie czekały, duża strzelba była prawdopodobnie równie nieużyteczną, jak i ta dubeltówka. A trudno byłoby wrócić do obozu, zmienić broń i znów wyjść niepostrzeżenie; gdyby towarzysze moi się zbudzili, musiałbym zwierzyć się im ze swojego zamiaru, i nie zdołałbym go bez ich udziału wykonać. Po krótkiej więc chwili wahania, zebrałem się znów na odwagę, i ruszyłem dalej, dźwigając pod pachą moją nieużyteczną broń.
Ciemność lasu była straszną, ale jasne światło księżyca, zalewające przełęcz iguanodonów — było jeszcze straszniejsze. Z poza krzaków spojrzałem na łączkę; ale było na niej żadnego z olbrzymich tych stworzeń. Być może, że tragedja, w której jedno z nich padło ofiarą, wypłoszyła ich z tego pastwiska. W srebrnem, mglistem świetle nie widziałem śladu żywej istoty; nabrawszy więc nieco otuchy, przebiegłem łączkę i zatrzymałem się po drugiej stronie, w lesie, nad strumieniem, który służył mi za przewodnika. Szemrał i pluskał wesoło jak te drogie mi, ojczyste potoki, w których dzieckiem nocami łowiłem pstrągi. Idąc w górę strumienia, musiałem dojść do jeziora, tak jak i później idąc za brzegiem jego w dół, wiedziałem, że powrócę do obozu. Niekiedy traciłem go z oczu wśród gęstych zarośli, ale plusk jego dochodził do mnie zawsze.
Grunt począł się zniżać, a las rzednąc, przechodził w zarośla, wśród których gdzieniegdzie widniało jakieś drzewo. Posuwałem się żwawo naprzód i obserwowałem wszystko wokoło, sam nie będąc widzianym; minąłem zblizka bagno pterodaktylów, a jedno z tych olbrzymich stworzeń — miało ze 20 stóp długości — zerwało się z ziemi i z głuchym, suchymi trzaskiem skrzydeł, uniosło się w powietrze. Promienie księżyca, sącząc się przez błonę jego skrzydeł, nadawało mu pozór szkieletu, fruwającego w jasnem świetle nocy podzwrotnikowej. Zaczaiłem się w krzakach, gdyż doświadczenie nauczyło minie, że wstrętne to stworzenie jednym krzykiem mogło sprowadzić na mnie całą setkę towarzyszy. I dopiero wówczas, gdy pterodaktyl znikł mi z oczu zupełnie, odważyłem się wyjść z ukrycia.
Noc była przedziwnie spokojna, jednak w miarę jak posuwałem się dalej, przyciszony, głuchy, lecz nieustanny szmer począł dobiegać moich uszu. Wzrastało to coraz bardziej z każdym moim krokiem, aż wreszcie rozlegało się zupełnie z bliska. Sprawiało to wrażenie wody, gotującej się w wielkim kotle; wkrótce odkryłem przyczynę tego szmeru; na środku łąki, przez którą właśnie przechodziłem, znajdowało się coś w rodzaju jeziorka, — lub raczej stawu, gdyż nie było większe od basenu fontanny na Trafalgar Square — napełnionego czarniawą, gęstą cieczą, z której wytryskiwały bomble rozpalonego gazu. Powietrze wokół było rozgrzane, a ziemia tak gorąca, że nie mogłem dotknąć jej gołą ręką. Widocznie siły wulkaniczne, które przed dziesiątkami wieków utworzyły to płaskowzgórze, działały jeszcze. Po drodze widziałem już poczerniałe kamienie skalne, stwardniałe odłamy lawy, wychylające się z pośród zieleni, ale ten asfaltowy kocioł był pierwszym śladem niewygasłych czynności jakiegoś wielkiego wulkanu.
Nie mogłem przyglądać mu się długo, gdyż czas naglił jeśli zrana miałem wrócić do obozu. Okropna ta wędrówka przez całe życie pozostanie mi w pamięci. Na pustych, zalanych światłem księżyca przestrzeniach, czołgałem się po ziemi w cieniu. Wśród dżungli posuwałem się ostrożnie, zatrzymując się z bijącem niespokojnie sercem ilekroć usłyszałem trzask gałęzi, łamanej jakgdyby łapą dzikiego zwierza. Niekiedy mijały przedemną, rozpływając się w cieniach wielkie, milczące, bezszelestne cienie. Ileż razy zatrzymywałem się, opanowany chęcią powrotu, a jednak duma zwyciężyła lęk i popychała mnie dalej, do raz zamierzonego celu.
Wreszcie (zegarek wskazywał pierwszą po północy) po przez drzewa zamigotała ku mnie ruchliwa toń wody, a w dziesięć minut później stałem wśród sitowia, nad wielkiem jeziorem.
Spragniony, położyłem się na brzegu i zaczerpnąwszy ręką wody, napiłem się jej chciwie; była świeża i chłodna. Szeroko wydeptana ścieżka świadczyła, że było to miejsce wodopoju dla okolicznych zwierząt. W pobliżu wznosił się wielki odłam lawy; wdrapawszy się nań, ułożyłem się na szczycie, skąd mogłem wybornie widzieć całą okolicę.
Pierwsza rzecz, którą dostrzegłem, wprawiła mnie w zdumienie; opisując to, co widziałem z wierzchołka drzewa, wspomniałem o szeregu ciemnych plam, które wydały im się otworami jaskiń. Otóż teraz, spoglądając na te same skały, ujrzałem ze wszystkich stron bladawe, ale wyraźne światełka, podobne do okrągłych okienek wielkiego parowca płynącego nocą. Przez chwilę sądziłem, że to odblask lawy jakiego płonącego wulkanu, ale przypuszczenie to było absurdem, gdyż wulkan wybucha na szczycie, a nie z pośród skał. Cóżby więc to być mogło? Te migotliwe światełka musiały być blaskiem ognia, płonącego wewnątrz jaskiń — ognia rozpalonego ręką człowieka. Zdumiewające, a jednak niezaprzeczone odkrycie. Ludzkie istoty żyły na tem płaskowzgórzu!
Moja wyprawa została uwieńczona nadzwyczajnym skutkiem. Nielada jaką nowinę mogliśmy zawieźć do Londynu!
Przez długi czas przyglądałem się tym jasnym krążkom światła; sądzę, że były o jakie dziesięć mil oddalone odemnie, a jednak nawet z tej odległości mogłem zauważyć ich migotanie, wzmaganie się ich blasku, lub jego przyćmiewanie, gdy cień jakiś przesuwał się przed niemi. Cobym dał za to, aby módz podpełznąć bliżej, zajrzeć do wnętrza jaskiń, i módz powiedzieć moim towarzyszom coś o wyglądzie i sposobie życia rasy, zamieszkującej ten dziwaczny kraj! Oczywiście nie mogłem o tem marzyć narazie, ale czułem, że niepodobna opuścić płaskowzgórza nie zbadawszy tej nowej zagadki.
Jezioro Gladys — moje jezioro — leżało przedemną, jak wielka tafla żywego srebra, w której drgały promienie księżyca. Wody jego były płytkie, gdyż w wielu miejscach wynurzały się z nich ławice piasku, Ruchoma powierzchnia, na której co chwila wysuwały się kręgi, zdradzała wrące w niej życie, niekiedy błysnęła przedemną srebrzysta łuska rybki, lub mignął ciemny grzbiet przesuwającego się głębiej potwora. Raz dojrzałem na piasczystej ławicy coś w rodzaju łabędzia, o ciężkiem ciele i długiej, giętkiej szyi; przez chwilkę ocierał się o piasek, poczem zanurzył się w wodę, i, ukazawszy nad jej powierzchnią swą smukłą szyję i okrągłą głowę, dał nurka i nie pokazał się więcej.
Ale wkrótce to, co się działo u moich stóp, odwróciło moją uwagę od zjawisk bardziej oddalonych. Dwa stworzenia, podobne do wielkich pancerników, przyszły do wodopoju, i przykucnąwszy na brzegu, poczęły pić, wyciągając długie, zwijające się jak wstążka, czerwone języki. Wspaniały jeleń, królewskiej postawy podszedł wraz z łanią i dwojgiem młodych i pił spokojnie obok pancerników. Na całym świecie niepodobna znaleźć takiego jak ten jelenia, gdyż łosie, jakie dotychczas widywałem, nie sięgnęłyby mu nawet do łopatki. Nagle, cudne to zwierzę chrapnęło ostrzegawczo i uciekło wraz ze swą rodziną, a pancerniki odbiegły śpiesznie, szukając schronienia.
Nowy przybysz ukazał się na ścieżce. Przez chwilę zastanawiałem się, gdzie już mogłem widzieć te potworne cielsko, o wygiętym, trójkątnymi kolcami najeżonym grzbiecie, i dziwnej ptasiej głowie, pochylonej ku ziemi. Aż nagle przypomniałem sobie; był to stegosaurus, zwierz wyrysowany przez Maple White’a, potwór, który przykuł uwagę Challengera! Oto stał przedemną — ten sam może, którego widział amerykański artysta. Ziemia drżała pod jego ciężarem, a gdy począł pić, bulgotanie rozlegało się głośno wśród ciszy. Przez jakie pięć minut stał tak blizko odemnie, że gdybym wyciągnął rękę, mógłbym dotknąć ohydnych kolców jego grzbietu. Wreszcie oddalił się ciężko i zniknął wśród skał.
Zegarek wskazywał wpół do trzeciej i czas mi już było zbierać się w powrotną drogę. Nie miałem żadnej trudności w jej odnalezieniu, gdyż idąc z obozu przez cały czas, trzymałem się lewego brzegu strumienia, który wypływał z jeziora o kilkanaście kroków odemnie. Ruszyłem więc w drogę w znakomitym humorze czując, że wyprawa powiodła mi się i że przyniosę z sobą ciekawe nowiny. Najważniejszą bezwątpienia była wiadomość o świetle w jaskiniach, co dawało pewność, że zamieszkuje je jakaś rasa troglodytów. Pozatem przekonałem się, że brzegi jeziora roją się od dziwnych stworzeń, których dotychczas jeszcześmy nie spotykali. Idąc, rozmyślałem, że niewielu ludzi na świecie mogłoby spędzić noc ciekawszą od mojej, i bogatszą w wiekopomne odkrycia.
Szłem tak pod górę, zajęty temi myślami, i zrobiłem już może połowę drogi, gdy uwagę moją zwrócił jakiś szmer. Było to coś pośredniego między chrapaniem a mruczeniem, odgłos cichy, lecz wyraźny i niewypowiedzianie groźny. Jakieś dziwne stworzenie znajdowało się widocznie w pobliżu, ale ponieważ nie mogłem go nigdzie dojrzeć, więc tylko przyspieszyłem kroku. Ubiegłem jeszcze jakie pół mili, gdy znów usłyszałem ten sam odgłos, ale o wiele groźniejszy. Serce zamarło we mnie na myśl, że to niewidzialne zwierze ściga mnie. Włosy zjeżyły mi się na głowie, a ciało pokryło się zimnym potem. Wzajemne rozszarpywanie się tych potworów było wynikiem zwykłej walki o byt, ale okropną wydała mi się myśl, że mogą rzucić się na współczesnego człowieka.
I znów stanęła mi przed oczyma straszna, umazana krwią paszcza, która jak widmo Dantejskiego piekła, wyjrzała ku mnie z za ramienia lorda Johna. Kolana drgały podemną, gdy odwróciwszy się spojrzałem poza siebie. Wszystko wydawało się uśpionem wśród cichej nocy, nie widziałem nic prócz ciemnych plam zarośli, na które padał srebrny blask księżyca. I nagle, wśród tego milczenia, rozległ się znów głuchy, niski pomruk, znacznie bliższy i głośniejszy niż poprzednio. Niepodobna było wątpić: jakieś zwierzę było na moim tropie i zbliżało się ku mnie bezustanku.
Stałem jak skamieniały, wpatrując się w przebytą przestrzeń. I nagle ujrzałem napastnika. Na oddalonym końcu polanki poruszyły się krzaki, jakiś cień oderwał się od nich i wyskoczył w jasny blask księżyca. Rozmyślnie używam słowa „wyskoczył“, gdyż olbrzymie to zwierzę poruszało się jak kangur: odpychając się od ziemi potężnemi tylnemi nogami opadało na przednie. Musiałobyć niezmiernie silne, a choć było tak wielkie jak stojący dęba słoń, jednak ruchy miało mimo to zadziwiająco zwinne.
W pierwszej chwili, gdym je ujrzał, miałem nadzieję, że to iguanodon, o którym wiedziałem, że jest nieszkodliwy, ale mimo mego nieuctwa, spostrzegłem wkrótce, że miałem przed sobą zupełnie odmienne zwierzę. Zamiast łagodnej sarniej głowy, żywiącego się liściem trzypalczastego zwierza, bestia ta miała płaską szeroką ropuchowatą paszczę, podobną do paszczy owego drapieżnika, który napastował nasz obóz w nocy. Groźny pomruk zwierzęcia, wytrwałość, z jaką mnie prześladował, przekonywały mnie, że był to krwiożerczy dinosaurus, jedno z najstraszniejszych zwierząt, jakie kiedykolwiek żyły na ziemi.
Olbrzymia ta poczwara posuwała się naprzód, opadając wciąż na przednie łapy i co jakiś czas opuszczając nos ku ziemi węszyła moje ślady. Nie kiedy gubiła je na chwilę, ale później znów opadała na trop i podskakując, zbliżała się szybko tą samą drogą, którą przeszedłem.
Nawet teraz, gdy myślę o tym strasznym potworze pot występuje mi na czoło. Co miałem począć? Bezużyteczna dubeltówka ciążyła mi na ramieniu. Czegóż się mogłem po niej spodziewać? Obejrzałem się rozpaczliwie wokół za skałą lub drzewem, ale znajdowałem się wśród gęstych zarośli, gdzie nie było nic wyższego nad młodą brzózkę; tropiący mnie zaś potwór wyrywał z korzeniem zwykłe drzewa, jak trzciny. Jedynym moim ratunkiem byłaby ucieczka, ale nie mogłem biec prędko po nierównym, kamienistym gruncie. Obejrzawszy się rozpaczliwie wokół, dostrzegłem szeroką, wybornie udeptaną ścieżkę, biegnącą tuż przedemną. W ciągu naszych wycieczek napotkaliśmy już niejeden taki szlak, udeptany widocznie przez stada zwierząt; ten mógł stać się deską ratunku dla mnie, gdyż byłem zawsze doskonałym szybkobiegaczem. Cisnąwszy więc bezużyteczną dubeltówkę, rzuciłem się do ucieczki i ubiegłem takie pół mili jakiej nie zrobiłem nigdy jeszcze dotychczas i jakiej nigdy już nie zrobię. Wszystkie członki mnie bolały, serce tłukło się w piersiach, tchu brakło w gardle, a jednak na myśl o tej okropnej poczwarze biegłem, biegłem i biegłem. Wreszcie zatrzymałem się wyczerpany zupełnie. Zdawało mi się przez chwilę, że zmyliłem czujność zwierza, gdyż ścieżka pozamną była pustą. Aż nagle przy akompanjamencie łamanych gałęzi i ciężkiego stąpania, groźny pomruk bestji rozległ się znowu. Była tuż za mną. Czułem się zgubiony.
Co za szaleństwem było zwlekać tak długo z ucieczką! Dopóki zwierzę kierowało się jedynie swoim węchem, ruchy jego były powolne, ale dojrzało mnie w chwili gdym zaczął uciekać i na ścieżce, którą biegłem, widziało mnie wyraźnie przed sobą. Teraz w olbrzymich podskokach posuwało się ku mnie, jego wielkie oczy, dwa szeregi zębów w półotwartej paszczy i groźne pazury na krótkich łapach błyszczały w świetle księżyca. Z okrzykiem śmiertelnego strachu rzuciłem się znów do ucieczki, chrapliwy pomruk zwierzęcia stawał się coraz głośniejszym, ciężkie jego skoki coraz to bliższe. Spodziewałem się, że lada chwila skoczy na mnie, aż nagle zabrakło mi gruntu pod nogami — czułem, że spadam w przestrzeń, w ciemność i straciłem przytomność.
Gdym się ocknął z omdlenia, — które nie mogło trwać długo — uderzył mnie przedewszystkiem ohydny, przenikliwy odór. Wyciągnąwszy przed siebie rękę natrafiłem na coś podobnego do wielkiego płata mięsa, drugą namacałem dużą kość. Zasypany gwiazdami skrawek nieba, jaki widziałem nad głową dowodził, iż leżę na dnie jakiejś głębokiej jamy. Powoli podniosłem się na nogi i obmacałem całe ciało. Byłem potłuczony i obolały od stóp do głów, ale czułem, że żadna kość nie jest złamana, żadne ścięgno nie nadwyrężone. Gdy przed zmęczonym moim umysłem stanęły znów wszystkie szczegóły mojego upadku, ze strachem podniosłem głowę, spodziewając się, że na tle jasnego nieba znów ujrzę paszczę potwora. Ale nie było już śladu po nim, ani nie doleciał odgłos jego pomruku. Zacząłem więc po omacku posuwać się przed siebie chcąc się przekonać co to za miejsce, w którem się znalazłem tak dla siebie szczęśliwie.
Była to, jak już wspomniałem, jama o prostopadłych ścianach, i równem dnem około dwudziestu stóp szerokości. Dno to było usiane kawałami mięsa, którego znaczna część znajdowała się w ostatniem stadjum rozkładu. Powietrze było obrzydliwe. Depcząc po tych szczątkach i potykając się o nie, uderzyłem nagle o coś twardego: był to słup wbity mocno w ziemię w samym środku jamy, a na tyle wysoki, że nie mogłem dosięgnąć ręką do jego szczytu; wydawał się posmarowany tłuszczem.
Nagle przypomniałem sobie, że mam w kieszeni pudełko woskowanych zapałek; zapaliwszy kolejno kilka z nich zdołałem rozejrzeć się dokładnie po całej jamie. Nie mogło być żadnej wątpliwości co do jej pochodzenia; była to pułapka, zbudowana ręką człowieka. Znajdujący się pośrodku słup, wysokości jakich dziewięciu stóp, pokrywała czarna i skrzepła krew zwierząt, które się nań wbiły. Kawały mięsa rozrzucone wokół były szczątkami tych ofiar, uprzątniętych najwidoczniej z pala, aby ustąpić miejsca następnymi. Przypomniałem sobie twierdzenie Challengera, że człowiek nie mógłby istnieć na tem płaskowzgórzu, gdyż środki obrony, jakiemiby rozporządzał, byłyby zbył słabe w porównaniu do sił rozkiełznanych wokół. Ale rzeczywistość wykazała, że jednak zdołał im się przeciwstawić. Wąskie otwory jaskini, niedostępne dla olbrzymich zwierząt, służyły jako schroniska dla krajowców, a ich bystry umysł pozwalał im urządzać takie oto, przykryte gałęziami pułapki na szlakach uczęszczanych przez zwierzęta, te wielkie zwierzęta, z któremi pod względem siły równać się nie mogli. Człowiek zawsze staje się panem.
Strome ściany pułapki nie były dla mnie zbyt trudne do przebycia, ale wahałem się długo, zanim odważyłem się wychylić z jamy i narazić na powtórne spotkanie z potworem, któremu wymknęłem się takim cudem. Skądżeż mogłem wiedzieć, czy nie czyha na mnie w najbliższych zaroślach? Ale nabrałem otuchy, przypomniawszy sobie rozmowę, jaką mieli kiedyś Challenger i Summerlee, a w toku której twierdzili obydwaj, że te olbrzymie przedhistoryczne zwierzęta były niemal zupełnie pozbawione mózgu, że małe ich czaszki nie zawierały miejsca na jakikolwiek odruch myślowy i że ich zniknięcie z powierzchni ziemi wynikło prawdopodobnie z ich własnej głupoty, wskutek której nie umiały się przystosować do zmienionych warunków bytu.
To też wgramoliłem się na ścianę jamy i rozejrzałem się wokoło.
Gwiazdy już bladły, niebo bielało, a lekki wiatr poranny owionął mi twarz. Nie widziałem nigdzie mego napastnika, ani też nie mogłem dosłyszeć jego pomruku. Wdrapałem się więc jeszcze nieco wyżej i usiadłem na brzegu jamy, gotów skryć się w niej z powrotem na widok najmniejszego niebezpieczeństwa. Wreszcie uspokojony zupełną ciszą, panującą wokoło i coraz jaśniejszem światłem poranka, ruszyłem po ścieżce, którą tu przybyłem.
Po pewnym czasie znalazłem porzucona strzelbę, a nieco dalej ujrzałem strumień, służący mi za przewodnika. I tak spoglądając nieraz trwożnie poza siebie, skierowałem się w stronę obozu.
Nagle zaszło coś, co przypomniało mi nieobecnych towarzyszy; w spokojnem, jasnem powietrzu poranka rozległ się wystrzał. Zatrzymałem się w oczekiwaniu, ale znów zapadła cisza: przez chwilę zaniepokoiła mnie myśl, że jakieś nagłe niebezpieczeństwo grozi moim towarzyszom, ale później wpadłem na daleko prawdopodobniejsze przypuszczenie, iż, zauważywszy, po przebudzeniu się, moją nieobecność, i sądząc, że zabłąkałem się wśród lasów, dali ten wystrzał ku mojej orjentacji. Postanowiliśmy coprawda nie strzelać, ale, na myśl o grożącem mi niebezpieczeństwie, nie wahali się odstąpić od tego prawidła. Przyśpieszyłem kroku, aby jaknajprędzej uspokoić ich obawy.
Byłem jednak zmęczony i potłuczony i nie mogłem iść tak szybko, jakbym tego pragnął; wreszcie jednak przybyłem do znanych miejsc. Na lewo miałem trzęsawisko pterodaktylów, a przed sobą polankę iguanodonów; oto już mijam ostatnie drzewa, przesłaniające mi port Challengera. Zacząłem wesoło nawoływać towarzyszy, ale nikt mi nie odpowiadał. Cisza ta przeraziła mnie... przyśpieszyłem kroku. Obóz leżał przedemną nietknięty, taki jakim go porzuciłem, ale brama jego była otwarta. Wpadłem do środka i w bladem świetle świtu ujrzałem straszny widok: rzeczy nasze leżały w nieładzie na ziemi, towarzysze moi zniknęli, a obok tlących resztek ogniska widniała wielka kałuża krwi.
Byłem tak wstrząśnięty tym widokiem, iż na chwilę straciłem zmysły; jak przez sen przypominam sobie, żem biegał wokół pustego obozowiska, wzywając moich towarzyszy. Żaden głos mi nie odpowiadał z ciemnej gęstwiny. Myśl, że nie zobaczę ich nigdy więcej, że pozostanę osamotniony w tem potwornem miejscu i nie mając możności powrotu do świata, będę musiał tu żyć i umrzeć, doprowadzała mnie do szaleństwa. Nie mając ich wokół siebie, czułem się jak dziecko porzucone w ciemnościach. Nie wiedziałem ani co począć, ani dokąd się zwrócić.
Gdy jednak minęła pierwsza faza oszołomienia, poczęłem się zastanawiać nad tem, co mogło się przytrafić moim towarzyszom. Z bezładu, w jakim zastałem obóz, wywnioskowałem, że miał tu miejsce jakiś napad i prawdopodobnie o tej porze, o której rozległ się słyszany przeze mnie wystrzał. To, że strzał ten był jedynym, dowodził, iż walka trwała zaledwie krótką chwilę. Strzelby leżały na trawie, a w jednej z nich — należącej do lorda Johna — brakowało naboju. Pledy Challengera i Summerlee, rzucone tuż obok ogniska, nasuwały przypuszczenie, iż obadwaj profesorowie spali w chwili napadu. Skrzynki, zawierające naboje i zapasy żywności, leżały porozrzucane w nieładzie wraz z naszemi nieszczęsnemi aparatami fotograficznemi i pudełkami klisz, ale niczego nie brakowało. Jednak, wszystka żywność, którąś wydobyli z puszek — a pamiętam, że wydobyliśmy jej sporo — znikła. A więc prawdopodobnie sprawcami napadu były zwierzęta, a nie krajowcy, gdyż ci zabraliby wszystko ze sobą.
Jeżeli jednak były to zwierzęta — lub jedno tylko groźne zwierzę — to cóż się stało z mymi towarzyszami? Drapieżne bestje byłyby ich rozdarły na kawałki, zostawiając ich szczątki; coprawda wielka kałuża krwi świadczyła o walce, a potwór taki, jaki tropił mnie tej samej nocy, mógłby unieść swą ofiarę z taką łatwością, z jaką kot unosi mysz.
Wówczas pozostali byliby się napewno rzucili z pomocą, ale nie omieszkaliby zabrać swych strzelb.
Im dłużej wysilałem nad tą zagadką mój zmęczony i podniecony umysł, tem mniej ją rozumiałem; przeszukałem cały las w pobliżu, nie wpadłszy na żaden ślad zaginionych.
Nagle błysnęła mi pewna myśl pocieszająca; nie byłem zupełnie samotny, u podnóża skał, gotów na każde zawołanie, czuwał wierny Zambo. Udałem się na brzeg przepaści i spojrzałem w równinę; murzyn, owinięty w pledy, siedział przed ogniem swego maleńkiego obozowiska. Ale, ku memu zdumieniu, ujrzałem, że nie był sam. Serce zabiło mi radośnie, gdyż myślałem przez chwilę, iż to któryś z moich towarzyszy przedostał się szczęśliwie na dół. Ale wschodzące słońce oświetliło czerwoną skórę siedzącego. Człowiek ten był indjaninem.
Zacząłem wołać i powiewać rękawiczką; Zambo spojrzał w moją stronę, dał mi znak ręką i po chwili począł się wspinać na skałę. Niebawem stał już niedaleko odemnie i słuchał z przerażeniem opowieści o tem, co zaszło.
— Toi djabeł ich wziąć, massa Malone — rzekł wreszcie — to kraj djabła, i on wziąć i pana. Słuchać mej rady, massa Malone, i zejść zaraz tutaj, albo djabeł wziąć i pana.
— Ale jak ja zejdę, mój Zambo?
— Po ljanach, Massa Malone. Pan przerzucić tu ljany, a ja je umocować i będzie most.
— Jużeśmy myśleli o tem. Ale niema tu ljan tak mocnych, aby mogły wytrzymać ciężar mężczyzny.
— To trzeba posłać po sznury, Massa Malone.
— Ale kogo posłać i dokąd?
— Do wioski indyjskiej. Tam dużo sznurów. Indjanin na dole. Jego posłać.
— Cóż to za jeden?
— Jeden z naszych indjan. Drugi go wybić i zabrać zapłata. Więc on wrócić i teraz wziąć list, przynieść sznur — wszystko.
List! Czemu nie? Widziałem w nim nietylko nadzieję pomocy, lecz przedewszystkiem możność powiadomienia świata o naszem odkryciu. W ten sposób będę miał przynajmniej tę pociechę, że śmierć nasza nie była daremną.
Dwa listy miałem już gotowe, w ciągu dnia mógłbym napisać trzeci, zawierający kompletne sprawozdanie naszych przygód, aż do ostatniej chwili. Wszystkie te listy postanowiłem powierzyć indjaninowi, i w tym celu kazałem Zambo, aby powrócił przed wieczorem. Cały ten samotny i smutny dzień spędziłem na opisywaniu zdarzeń ubiegłej nocy; prócz tego skreśliłem notatkę, przeznaczoną dla pierwszego białego człowieka, którego indjanin napotka, a błagającą o nadesłanie sznurów, mogących uratować nam życie.
Wszystkie te papiery rzucę dziś wieczorem Zambo wraz z ostatkiem moich pieniędzy. Mam trzy sovereny i przeznaczam je dla indjanina, obiecując mu drugie tyle, jeśli przyniesie sznury.

W ten więc sposób list mój dojdzie rąk pańskich, panie Mc Ardle. Nie zdziwi się pan wcale, nieprawdaż? jeśli będzie on ostatnią wiadomością od pańskiego nieszczęsnego korespondenta. Czuję się narazie zbyt zmęczonym i zgnębionym, aby układać jakie plany; jutro może wymyślę jaki sposób, któryby mi pozwolił szukać mych biednych towarzyszy, nie zrywając zarazem łączności z obozem.




ROZDZIAŁ XIII.
„Widok, którego się nie zapomina“.

Gdy słońce zachodziło, znacząc początek smutnego wieczoru, długo śledziłem samotną posłać indjanina, który, jak wcielenie naszych słabych nadziei, szedł po wielkiej równinie, leżącej u mych stóp, i oddalał się, oddalał coraz bardziej, aż wreszcie znikł wśród różowawych mgieł zachodu, ciągnących się między skalistą równiną, a odległą rzeką.
Mrok już zupełnie zapadł, gdym wrócił do obozu, oglądając się na czerwonawe światło ogniska roznieconego przez Zambo; był to jedyny punkt świetlany w mrokach tej nocy, tak jak obecność wiernego sługi była jedyną pociechą dla mej znękanej duszy. A jednak czułem się nieco raźniejszy na myśl, że nie wszystko zginie wraz z nami, że świat dowie się o tem, cośmy dokonali, a imiona nasze przejdą do potomności wraz z naszem odkryciem.
Strasznie było nocować samemu w opuszczonym obozie, ale jeszcze straszniej byłoby w dżungli. Nic zaś innego nie miałem do wyboru. Przezorność nakazywała mi czuwać, ale wyczerpane ciało odmawiało jej posłuszeństwa. Wreszcie wróciłem do obozu, i, pozamykawszy starannie wszystkie otwory, rozpaliłem trzy ogniska, rozłożone w trójkąt; poczem, zjadłszy obfitą wieczerzę, zapadłem w głęboki sen, po którym nastąpiło najbardziej niespodziewane, ale niezmiernie miłe, przebudzenie.
Wczesnym rankiem, o samymi brzasku, poczułem jakąś dłoń na swem ramieniu, a gdym się zerwał, sięgając po strzelbę, krzyknąłem z radości, bo oto lord John klęczał nademną.
On to był — i nie on zarazem.
Gdym go widział po raz ostatni, był to człowiek spokojny w zachowaniu, poprawny w obejściu, schludny w ubraniu: Ten, którego w tej chwili widziałem przed sobą, miał twarz bladą, oczy błędne, czoło podrapane i pokrwawione, odzienie poszarpane. Po drodze zgubił gdzieś kapelusz, a oddychał ciężko, jakgdyby zmęczony nadmiernym biegiem. Spoglądałem nań w zdumieniu, ale nie zdążyłem go o nic zapytać, gdyż on sam mówił gorączkowo, nie przestając jednocześnie zbierać rozrzuconych rzeczy:
„Prędko, chłopcze, prędko — szeptał — każda chwila jest drogą. Ja mam dwie fuzje, a pan bierz, dwie pozostałe i wszystkie naboje, jakie się zmieszczą w kieszeniach. Teraz trochę żywności. Ze sześć tych blaszanek. Dobrze, dobrze, to wystarczy. Niema czasu na rozmowę, ani na zbytnie namysły. A teraz w nogi, albo już po nas“.
Na pół jeszcze śpiący, niezdolny pojąć co to wszystko znaczy, znalazłem się wraz z nim w lesie, dźwigając po fuzji na każdem ramieniu, a w rękach pełno najrozmaitszych zapasów.
Lord John przedzierał się przez najgęstsze zarośla, aż wreszcie dotarłszy do rozłożystego krzaka cierniowego, zaszył się weń, nie zważając na kolce i pociągnął mnie za sobą.
— Nareszcie — zawołał — zdaje mi się, że tutaj jesteśmy bezpieczni. Splądrują obóz — to jasne jak słońce. Będzie to ich pierwszą myślą, no ale się zdziwią.
— Co to wszystko znaczy? — spytałem, schwytawszy wreszcie oddech — gdzie są obydwaj profesorowie? Przed kim się kryjemy?
— Przed małpoludźmi — szepnął — Wielki Boże, cóż to za potwory! Niech pan nie podnosi głosu, bo mają oni słuch czujny, — no i bystry wzrok, ale, o ile mi się wydaje, nie mają wcale powonienia, tak, że wątpię aby nas mogli zwietrzyć. Ale gdzie pan był, młodzieńcze? Nie brał pan udziału w naszych przejściach.
W kilku słowach opowiedziałem mu moje przygody.
— Kiepska historja — rzekł usłyszawszy o dinosaurze i upadku do jamy. Nie można powiedzieć aby to płaskowzgórze było idealnym miejscem wypoczynku. Ale nie zdawałam sobie sprawy, czem ono jest w istocie, dopóki nie wpadło na nas to djabelstwo. Byłem już raz wśród ludożerców na Papui, ale uważam ich za dandysów wobec tej zgrai.
— Jak się to stało? — zapytałem.
— Było to o świcie; poczęliśmy dopiero budzić się ze snu, dość powiedzieć, że nasi dwaj uczeni nie zdążyli się nawet jeszcze pokłócić. Nagle zaroiło się od małp; spadały z drzewa jak jabłka jesienią. Przypuszczam, że zebrały się w nocy na owem wielkiem drzewie nad nami. Przestrzeliłem jedną z nich, ale zanim zdążyliśmy się zorjentować w sytuacji, cała gromada spadła nam na karki. Nazywam je małpami, ale uzbrojeni byli w maczugi i kamienie, i bełkotali do siebie jakby jakąś mową. Wreszcie związali nam ręce pnączami, tak że w każdym razie są to najzmyślniejsze ze zwierząt, jakie napotykałem wśród mych wędrówek. Małpoludzie — nic innego! Owe słynne brakujące ogniwo! I, słowo daję, żałuję, że się odnalazło. Odwieźli na bok ranionego towarzysza, który krwawił jak prosię, i obsiedli nas kołem, a twarze ich były uosobieniem okrucieństwa. Są wielcy takiego wzrostu jak ludzie, ale o wiele silniejsi. Oczy mają jakieś dziwaczne, szare, szkliste, osadzone pod kłakami rudych brwi; siedzieli wokół nas i bełkotali, bełkotali bezustannie. Nawet Challenger, choć nie zając, ale stracił na śmiałości. Zdołał wszakże zerwać się na nogi, i krzyknął na nich, aby nas puścili wolno. Mam wrażenie, że pod wpływem tego niespodziewanego napadu, wpadł wprost w jakiś nerwowy szał, bo rzucał się i pienił, jak nieprzytomny. Gdyby miał przed sobą gromadę swoich ukochanych dziennikarzy, nie mógłby ich lepiej potraktować.
— Cóż oni na to? — spytałem, pochłonięty tą nadzwyczajną historją, którą moi towarzysz opowiadał mi półgłosem, nie spuszczając palca z cyngla strzelby i rozglądając się pilnie wokół swemi bystremi oczyma.
— Myślałem, że po tym wybuchu zrobią koniec z nami, ale nic podobnego. Znowu coś bełkotali pomiędzy sobą, aż wreszcie jeden z nich podniósł się i stanął obok Challengera. Będzie się pan śmiał z tego co powiem, ale słowo daję, wyglądali, jak bracia! Sambym temu nie uwierzył, gdybym tego nie oglądał własnemi oczyma. Ten stary małpolud — najwidoczniej wódz całej zgrai — był odmianą Challengera, ale na rudo, ze wszystkiemi właściwościami urody naszego przyjaciela, tylko jeszcze bardziej zaakcentowanemi. Ten sam krótki tułów, szerokie ramiona, wypukła pierś, ani śladu szyi, ta sama skołtuniona obfita broda, tylko ruda, i rude, krzaczaste kępy brwi, nawet ten sam wyraz oczu, który zdaje się mówić: „cały świat mnie nic nie obchodzi i może wynieść się do licha“. Jednym słowem kubek w kubek. Kiedy ów dostojny małpo-człowiek stanął obok Challengera i położył mu łapę na ramieniu podobieństwo było uderzające. Summerlee, zdenerwowany do ostatnich granic, śmiał się tak histerycznie, że wreszcie się rozpłakał. Małpoludzie również się śmieli, a przynajmniej wydali z siebie jakieś okropne rechotanie, poczem pociągnęli nas wgłąb lasu. Nie chcieli dotknąć naszych fuzji, ani przyrządów, uważając je widocznie za niebezpieczne, ale zabrali wszystkie zapasy żywności, jakie znaleźli. Jak pan może osądzić po mojej skórze i ubraniu, nie obchodzono się ze mną zbyt łagodnie w tej drodze. Z Summerlee również. Ciągnięto nas przez największe gąszcza, gdyż to djabelstwo ma skórę twardą jak surowiec. Ale Challenger podróżował wspaniale, cztery zwierzaki niosły go na ramionach, niczem rzymskiego imperatora. Co to znaczy?
W oddali dało się słyszeć klekotanie podobne do uderzeń kastanietów.
— Nadchodzą — szepnął mój towarzysz, wsuwając naboje do zapasowego karabinu — niech pan nabije swoją broń, młodzieńcze, bo nie damy się żywcem. Ani mowy o tem. Takie odgłosy wydają, kiedy są podnieceni. No, ale jeśli nas wykryją, będą mieli niemały powód do podniecenia. Tutaj jest nasz ostatni fort, szaniec, gdzie, że tak powiem, gotowi jesteśmy paść, ściskając broń w stygnącej dłoni. Czy słyszy ich pan?
— Z bardzo daleka...
— Przypuszczam, że rozproszyli się na gromady i szukają po całym lesie. Ale wróćmy do mego smętnego opowiadania. Dociągnęli nas do swej siedziby, składającej się z jakiego tysiąca szałasów, w dużym gaju, nad samym brzegiem skały. Te wstrętne bestje obmacały mnie całego i mam wrażenie, że nie domyję się już nigdy. Potem skrępowali nas, a ten, który zabrał się do mnie, potrafi wiązać, jak majtek. Leżeliśmy więc pod drzewem, a jeden z potworów stał na straży z olbrzymią maczugą w łapie. Mówiąc „leżeliśmy“ mam na myśli Summerlee i siebie. Challenger bowiem siedział na drzewie, zajadał ananasy i powodziło mu się znakomicie. Muszę jednak stwierdzić, że przyniósł i nam owoców i własnoręcznie rozluźnił nasze więzy. Gdyby go pan widział, siedzącego na gałęzi obok tego rudego sobowtóra, i śpiewającego swym głębokim basem najpopularniejsze londyńskie piosenki — bo muzyka wszelkiego rodzaju kojąco działa na te bestje — doprawdy nie mógłby się pan powstrzymać od śmiechu. Ale nam się śmiać nie chciało. Challengerowi zostawiono pewną swobodę, ale nas pilnowano czujnie. To też cieszyliśmy się niezmiernie, że pan przynajmniej ocalałeś, a wraz z panem archiwa naszej wyprawy.
„No, a teraz młodzieńcze, powiem coś, co pana zadziwi. Widział pan ślady ludzi, ogniska przez nich rozpalone, pułapki, jakie urządzają, a my, mój drogi, widzieliśmy tych ludzi. Biedne, drobne istoty, mocno przygnębione, czemu nie można się dziwić. O ile mogę wnioskować, jedna część płaskowzgórza, — ta, gdzie pan widział jaskinię, — należy do ludzi, druga do małpoludzi, którzy toczą z krajowcami zażartą walkę. Otóż wczoraj małpoludzie schwytali dwunastu krajowców i przywlekli ich do swego obozu. Trudno sobie wyobrazić większy gwałt i hałas. Pobito i podrapano tych nieszczęsnych tak, że ledwo mogli trzymać się na nogach; dwóch zamordowano w naszych oczach, przyczem jednemu pogruchotano uprzednio ramię. Był to widok kompletnie bestjalski. Ci biedacy jednak trzymali się nad wyraz mężnie i prawie, że nie wydali jęku. My jednak byliśmy strasznie przejęci; Summerlee zemdlał, a Challenger był bliski omdlenia. Zdaje mi się, że teraz poszli w inną stronę?..
Nadsłuchiwaliśmy pilnie, ale w lesie panowała cisza, przerywana jedynie świergotami ptaków. Lord John ciągnął dalej swe opowiadanie:
— Miał pan rzadkie szczęście w tym wypadku, młodzieńcze. Dzięki utarczce z krajowcami, małpoludzie zapomnieli o panu, w przeciwnym bowiem razie byliby napewno wrócili do obozu po pana. Oczywiście od samego początku śledzili nas z tego drzewa, tak zresztą, jak się to panu zdawało, i musieli zauważyć, że jednego z nas brakuje do kompletu. Jednak byli tak zajęci swymi jeńcami, że o niczem innem nie mogli pamiętać. Dlatego nie małpy, ale ja obudziłem pana dziś o świcie. No, ale byliśmy w okropnych opałach. Boże mój, cała ta przygoda wydaje mi się przeraźliwą zmorą. Pamięta pan ten gaj bambusowy u podnóża skał? Tam gdzieśmy znaleźli szkielet amerykanina? Otóż rośnie on tuż pod osadą małpoludzi, pod skałą, z której strącają swoich jeńców. Szukając uważnie, bylibyśmy znaleźli niejeden szkielet. Na skałach znajduje się jakby rodzaj placu, a egzekucja odbywa się z całą paradą. Skazańców strącają po kolei, a zabawa polega na tem, czy strącony rozbije się na miazgę, czy też nadzieje się na ostre bambusy. Powlekli nas na tę ceremonję, a całe ich plemię rozłożyło się na skałach, aby dobrze widzieć. Czterech krajowców musiało zeskoczyć, a bambusy przeszły przez nich, jak druty przez pończochę; nic dziwnego, że kiedyśmy znaleźli szkielet owego Jankesa, trzciny rosły między jego żebrami. Był to widok straszny, a jednak nieodparty. Nie mogliśmy odeń oderwać oczu, myśląc ciągle, że niebawem przyjdzie kolej i na nas.
Jednak nie przyszła. Sześciu krajowców zachowali sobie na dzisiaj — tak przynajmniej wnioskuję. My jednak mieliśmy być atrakcją przedstawienia. Challenger możeby się wywinął, ale Summerlee i ja byliśmy niezawodnie w programie. Mowa tych małp składała się przeważnie z mimiki, więc nie miałem zbytniej trudności, aby zrozumieć o co im chodzi. Doszedłem też do przekonania, że najwyższy czas porzucić ich towarzystwo; kwestja ocalenia spadała całkowicie na mnie, gdyż Summerlee był do niczego, a na Challengera niewiele więcej można było liczyć. Przy pierwszej okazji pokłócili się z sobą o pochodzenie tych djabłów, jeden z nich twierdził, że to rodzaj „dryopothecusa“ z Jawy, drugi — że to gatunek pothecantropusa. Poprostu warjactwo. Pomyleni ludzie. Ale, jak już wspomniałem, porobiłem pewne obserwacje, które okazały się pożyteczne. Przedewszystkiem zauważyłem, że ci małpoludzie nie dorównają w biegu człowiekowi, mają bowiem krótkie, krzywe nogi i nadzwyczaj ciężki tułów. Nawet Challenger mógłby najlepszemu z nich dać kilkanaście yardów fory, a pan i ja jesteśmy wobec nich niezrównani szybkobiegacze. Po drugie nie mają ani pojęcia o broni palnej. Zdaje mi się, że wogóle nie zrozumieli w jaki sposób jeden z nich został zraniony. Z bronią w ręku możnaby jeszcze niejednego dokazać.
— To też dziś o świcie poczęstowałem mojego wartownika dobrym kopniakiem i zanim zdołał się ocknąć, dałem nura. W obozie złapałem pana i naszą broń i oto jesteśmy na posterunku.
— Ale profesorowie! — zawołałem oszołomiony.
— Ba, otóż po nich musimy się wrócić. Nie mogłem ich, niestety, zabrać. Challenger siedział na drzewie, a Summerlee nie byłby w stanie zdobyć się na jakikolwiek wysiłek. To też jedyną deską ratunku było dorwać się do naszej broni i wrócić z odsieczą. Coprawda mogli pomścić się na nich; wątpię wprawdzie, aby ruszyli Challengera, ale za Summerlee nie odpowiadam. Jedyna pociecha, że czy tak, czy owak byliby z nim zrobili koniec, więc moja ucieczka nie pogorszyła w niczem sprawy. Tego jestem pewien. Tem nie mniej honor nie pozwala nam porzucić ich w biedzie i musimy albo ich wyratować, albo los ich podzielić. Musi więc pan zebrać się z siłami i odpowiednio nastroić, młodzieńcze, bo los nasz dzisiaj się rozstrzygnie.
Starałem się oddać o ile możności sposób mówienia lorda Roxtona, jego krótkie zwroty, na pół żartobliwy, na pół niedbały jego ton. Ale człowiek ten był urodzonym wodzem. W miarę niebezpieczeństwa spokój jego wzrastał, słowa padały pewniej, jego don Kiszotowski wąs jeżył się i ruszał, wszystko to czyniło zeń nieporównanego towarzysza w takich, jak ta godzinach.
Gdyby nie lęk o życie obydwu profesorów czułbym się wprost szczęśliwym, iż w towarzystwie takiego człowieka danem mi będzie walczyć o życie. Podnosiliśmy się już z naszych miejsc, ukrytych w głębi cierni, gdy nagle lord John schwycił mię za ramię.
— Na honor, idą! — szepnął.
Z naszej kryjówki widzieliśmy głąb lasu, poszytą zielenią gałęzi i zarośli. Gromada małpoludzi przedzierała się przez nie, szli pojedyńczo, skurczywszy nogi, zgarbiwszy plecy, dotykając rękoma ziemi i obracając głowy to w prawo to w lewo. Trudno było z ich postawy wnioskować o ich wzroście, ale sądzę, że musieli liczyć około pięciu stóp. Ręce mieli ogromnie długie, a klatki piersiowe wypukłe. Wielu z pośród nich było uzbrojonych w maczugi, a zdaleka sprawiali wrażenie ludzkich istot, ale ogromnie włochatych i zdeformowanych. Przez chwilę widziałem ich bardzo wyraźnie, potem znów zniknęli mi w krzakach.
— Jeszcze nie teraz — szepnął lord John, ujmując za karabin — najlepiej zrobimy leżąc spokojnie dopóki nie przestaną nas szukać, wówczas zaś postaramy się dostać do ich osady i zaatakować ich w najsłabszem miejscu. Musimy, zaczekać z jaką godzinę.
Wypełniliśmy ten czas otworzywszy jedną z puszek, aby spożyć śniadanie. Lord Roxton nie miał od ubiegłego ranka nic w ustach prócz owoców, to też jadł z niepomiernym apetytem. Wreszcie wypchawszy kieszenie nabojami, a na każdem ramieniu dźwigając strzelbę, ruszyliśmy na wyprawę. Przed odejściem jednak naznaczyliśmy starannie kryjówkę, i zanotowaliśmy sobie jej położenie w stosunku do fortu Challengera, tak, aby módz ją odnaleźć w gęstwinie, gdyby zaszła tego potrzeba.
W milczeniu przesuwaliśmy się wśród zarośli, aż wreszcie stanęliśmy w pobliżu skał, na których mieliśmy nasze pierwsze obozowisko. Tutaj zatrzymaliśmy się na chwilę i lord Roxton wtajemniczył mię w swoje plany.
— Dopóki będziemy się znajdowali wśród drzew ta zgraja będzie miała nad nami przewagę — mówił — mogą nas bowiem widzieć a my ich nie widzimy. Rzecz jednak ma się inaczej na otwartej przestrzeni. Tam bowiem my ruszamy się żwawiej od nich. Krawędź płaskowzgórza jest mniej zalesiona niż jego wnętrze i dlatego będziemy się posuwać krawędzią. Idź pan powoli, mając oczy dobrze otwarte a fuzję stale w pogotowiu. A nadewszystko nie daj się pan złapać, młodzieńcze, dopóki masz choć jeden nabój w lufie. To moja ostatnia rada.
Doszedłszy do brzegu krawędzi spojrzałem w dolinę, gdzie ujrzałem poczciwego, czarnego Zambo, palącego fajkę, u podnóża skał. Dałbym wiele za to aby go módz zawołać i wtajemniczyć w całą sytuację, ale wszelki gwar i hałas groził niebezpieczeństwem. Las wydawał się pełnym małpoludów, którzy mogli nas usłyszeć. My nawzajem słyszeliśmy ich nawoływania i w takich chwilach chowaliśmy się wśród zarośli, dopóki znów nie nastąpiła cisza. Wskutek tego posuwaliśmy się naprzód bardzo powolnie, i upłynęły dobre dwie godziny zanim z gestów lorda Johna wywnioskowałem, że zbliżyliśmy się do naszego celu. Dał mi znak ręką, abym się położył, a sam podpełznął naprzód, po chwili jednak wrócił a na twarzy jego malowało się wzruszenie.
— Prędzej — szepnął — prędzej. W Bogu nadzieja, że nie przybyliśmy zapóźno!
Czułem, że drżę nerwowo, gdy, przyczołgawszy się naprzód, położyłem się obok niego i wyjrzałem z gęstwiny na polankę.
Miałem przed sobą widok, którego nigdy nie zapomnę — widok tak dziwny, tak nieprawdopodobny, że nietylko nie wiem, jak go panu opisać, ale wątpię czy będę mógł go sobie uprzytomnić za lat parę, jeśli danem mi będzie ujść śmierci.
Przed nami rozciągała się duża polana, mająca jakie kilkaset yardów szerokości, porośnięta bujną trawą i kępkami paproci, a sięgająca aż do krawędzi skał. Półkole drzew otaczało polankę, a wśród ich gałęzi widniały, jedne nad drugimi, dziwaczne szałasy, sklecone z liści i gałęzi. Podobne to były do ptaszarni, tylko że gniazda zastępowały szałasy. Gałęzie drzew i otwory szałasów roiły się od małpoludzi, sądząc z kształtu ich i wzrostu musiały to być samice i młode tej gromady. Tworzyły one jakby tło obrazu, przyglądały się z niekłamaną ciekawością scenie, która odgrywała się przed nimi, a która przykuła naszą uwagę, napełniając nas zarazem przerażeniem.
Na polanie, nieopodal przepaści zebrało się około kilkuset rudych, kosmatych małpoludzi; niektórzy z nich byli olbrzymi, a każden z nich był wprost odrażający. Panowała wśród nich pewna karność, gdyż stali w szeregach, którego żaden z nich nie próbował przełamać. Przed szeregiem ujrzeliśmy grupkę krajowców — drobnych, bardzo zgrabnych ludzi, których czerwona skóra połyskiwała jak bronz w jasnych promieniach słońca. A wśród nich znajdował się biały człowiek; w tej wysokiej, kościstej postaci, której opuszczona głowa i każden ruch, zdradzały zupełne przygnębienie i przestrach — niepodobna było nie rozpoznać profesora Summerlee.
Tę gromadkę jeńców otaczało kilkunastu wartowników, uniemożliwiających wszelką myśl o ucieczce. Nad samym zaś brzegiem przepaści, zdala od całej gromady, widniały dwie postacie, które w innych warunkach wydałyby mi się niewypowiedzianie śmieszne. Jedną z nich był nasz towarzysz, profesor Challenger; resztki jego kurtki wisiały na nim w łachmanach, jego zmierzwiona, czarna broda mięszała się z gęstemi kudłami, porastającymi jego potężną pierś, wyłaniającą się z pod podartej na strzępy koszuli. Nie miał kapelusza, a włosy jego, które niezwykle urosły podczas naszych wędrówek, rozwiewały się na wietrze. W ciągu jednego dnia ten przedstawiciel nowożytnej cywilizacji, przedzierzgnął się w najokropniejszego dzikusa Ameryki Południowej.
Tuż obok niego stał jego władca, król małpoludzi. Był on, — zgodnie ze słowami lorda Johna, wiernym portretem naszego profesora. Tylko zabarwienie miał rude a nie czarne; pozatem jednak była to ta sama, krępa rozrosła postać, ta sama broda opadająca na kosmatą pierś. Tylko czoło małpoluda sklepione nisko nad krzaczastymi brwiami, przechodzące w spłaszczoną, jajkowatą czaszkę, stanowiło rażący kontrast, z wysokiem czołem i wspaniałą czaszką europejczyka. Pozatem król był śmieszną parodją Challengera.
Nie mieliśmy zresztą czasu ani przyglądać się ani się zastanawiać, wypadki bowiem rozwijały się błyskawicznie.
Dwóch małpoludzi schwytało pierwszego — z brzegu indjanina i pociągnęło go ku brzegowi skały. Król podniósł rękę, a na ten znak porwali nieszczęsnego za ramiona i nogi i zakołysawszy trzykrotnie w powietrzu, wyrzucili go w górę z taką siłą, że zakreślił łuk w powietrzu, zanim wpadł w przepaść. Gdy znikł za skałą, cały tłum za wyjątkiem wartowników rzucił się na jej brzeg; nastąpiła długa chwila kompletnego milczenia, które przerwał dziki wrzask radości. Małpoludzie skakali po polanie, rycząc i wymachując kosmatemi rękoma. Wreszcie znów ustawili się w szereg, czekając na nową ofiarę.
Tym razem miał nią być Summerlee. Dwóch wartowników schwyciło go za ręce i pociągnęło ku przepaści. Kościste ciało profesora, długie jego ręce i nogi stawiały opór, trzepocząc się jak kurczę, wyciągane z kojca. Challenger rzucił się do króla i wyciągając ręce, prosił, błagał łaski, zaklinał o litość. Ale król odepchnął go niecierpliwie na bok i potrząsnął odmownie głową. Był to ostatni ruch, jaki świadomie wykonał na ziemi, w tej chwili bowiem rozległ się suchy trzask strzelby lorda Johna i sobowtór Challengera padł na ziemię, jako włochata, skrwawiona, drgająca masa.
— Pal! — zakomenderował mój towarzysz — pal! w samą tłuszczę.
Niezgłębione są jednak zakamarki duszy ludzkiej. Z natury jestem dość miękki i nieraz czułem łzy w oczach na widok postrzelonego zająca, ale w owej chwili zbudziła się we mnie żądza krwi. Nie zdając sobie niemal sprawy z tego co robię, klęczałem na ziemi i nabijałem raz po raz karabin, strzelałem w zwartą gromadę przed sobą, wypróżniałem magazyn, znów go ładowałem, nie przestając krzyczeć z zaciekłości, gniewu i mściwej rozkoszy. Nasze cztery strzelby narobiły sporo spustoszenia, dwaj małpoludzie, trzymający Summerlee padli pod naszymi strzałami, a ich jeniec, odurzony, osłupiały, chwiał się na nogach, nie rozumiejąc że jest wreszcie wolny. Gromada małpoludzi rozproszyła się w popłochu, przerażona tym nagłym niepojętym atakiem. Krzyczeli, rzucali się, wywracali o rannych i zabitych towarzyszy, aż nagle, pod wpływem jednej myśli, z dzikiem wyciem poczęli biedz ku drzewom, szukając wśród ich gałęzi schronienia i porzucając na placu zabitych i rannych. Przez chwilę jeńcy zostali sami, pośrodku polany.
Bystry umysł Challengera ogarnął sytuację; pociągając za sobą oszołomionego towarzysza, profesor ruszył w naszą stronę; dwóch wartowników rzuciło się za nim, ale padli od kuli lorda Roxtona. Obydwaj wyskoczyliśmy z zarośli, i biegnąc na spotkanie naszych towarzyszy, wetknęliśmy każdemu z nich nabitą broń w rękę. Summerlee był jednak u kresu sił, zaledwie mógł utrzymać się na nogach.
Tymczasem małpoludzie, ochłonąwszy z pierwszego przerażenia, rzucili się do lasu, aby nam odciąć odwrót. Challenger i ja ciągnęliśmy za ręce Summerlee podczas gdy lord John osłaniał odwrót, strzelając w miarę jak rude, kosmate głowy wynurzały się z gęstwiny. Bestje prześladowały nas przez milę lub dwie, ale pogoń ich słabła w miarę jak zapoznawali się bliżej z potęgą naszej broni, i gdyśmy wreszcie dotarli do obozu, nie było nikogo wokół nas.
Takeśmy sądzili, myląc się wszakże głęboko. Zaledwie bowiem zatarasowaliśmy wejście do fortu Challengera, i uścisnąwszy sobie dłonie, padliśmy zdyszani na murawę przy źródle, gdy rozległ się tupot nóg i cichy, żałosny pisk z za żywopłotu. Lord Roxton uzbrojony w fuzję, zbliżył się do wrót i otworzył je: cztery czerwonoskóre postacie leżały kornie przed nami: byli to czterej pozostali przy życiu indjanie, którzy drżąc ze strachu przed nami, błagali nas jednak o pomoc. Jeden z nich wymownym gestem wskazał nam las wokoło, dając znak, że kryło się w nim niebezpieczeństwo, poczem zrobiwszy krok naprzód, objął ramionami nogi lorda Johna i przytulił do nich głowę.
— Na honor! — zawołał lord Roxton, z widocznem zmięszaniem szarpiąc wąsa — cóż my poczniemy z tymi biedakami? No, człowieczku, wstań, przestań że całować moje buty!
Summerlee, który napychał tytoniem swoją ulubioną fajeczkę, rzekł:
— Musimy ich uratować, tak jak wy obydwaj wyrwaliście nas śmierci. Bóg świadkiem, że daliście dowód niezwykłej odwagi!
— Nadzwyczajnie — potwierdził Challenger — nietylko my osobiście, ale cała nauka współczesna zawdzięcza wam, moi panowie, niezmiernie dużo. Nie waham się bowiem twierdzić, że tak śmierć profesora Summerlee, jak i moja, byłaby niepowetowaną stratą dla nowożytnej zoologji. Nasz młody przyjaciel i pan, milordzie, spisaliście się niepospolicie.
Uśmiechnął się do nas swym zwykłym ojcowskim uśmiechem, ale współczesna nauka byłaby mocno zdziwioną, gdyby mogła w tej chwili widzieć swego wybrańca, nadzieję przyszłości, z tą zmierzwioną czupryną, obnażoną piersią i w tych łachmanach, zastępujących mu ubranie. Ściskając kolanami sporą paczkę konserw, niósł właśnie do ust kawał australijskiej baraniny. Indjanie spojrzeli nań, poczem znów z trwożnym piskiem przywarli do nóg lorda Johna.
— No, nie bójcie się, nie bójcie biedacy — rzekł tenże głaszcząc ich okrągłe głowy — słowo daję, nie mogę strawić pańskiej powierzchowności, Challenger, i coprawda, nie dziwię im się wcale. No już dosyć, dosyć. Ten pan jest takim samym człowiekiem jak i my.
— Doprawdy, milordzie! — zaprotestował profesor.
— Pańskie to szczęście, Challenger, że się pan nieco różni od przeciętnego typu. Gdyby pan nie był tak podobnym do małpokróla...
— Słowo daję, milordzie, że pan pozwalasz sobie za wiele!
— Stwierdzam jedynie fakt.
— Proszę pana, aby pan zmienił temat rozmowy. Insynuacje pańskie są niezrozumiałe i ubliżające. Teraz musimy się zastanowić co począć z tymi indjanami? Najlepiej by było odstawić ich do domu, gdybyśmy wiedzieli gdzie ten dom się znajduje.
— Ta kwestja nie przedstawia trudności — wtrąciłem — mieszkają bowiem w jaskiniach nad centralnem jeziorem.
— Nasz młody przyjaciel zna ich siedzibę. Sądzę, że musi to być dość daleko.
— Jakie dwadzieścia mil stąd — rzekłem.
Summerlee westchnął.
— Co do mnie nie zajdę tak daleko... W dodatku słyszę ryki tych potworów, które nas ciągle tropią...
Jakoż w oddali rozległo się głuche nawoływanie małpoludzi. Indjanie znów zajęczeli cicho z trwogi
— Musimy uciekać i uciekać zaraz — zakomenderował lord John — pan niech pomoże profesorowi Summerlee, młodzieńcze. Indjanie będą dźwigać zapasy. A teraz ruszajmy, zanim nas spostrzegą.
W niecałe pół godziny później dotarliśmy do naszej kryjówki w zaroślach i rozłożyliśmy się tam obozem. Przez cały dzień słyszeliśmy nawoływanie naszych wrogów, dochodzące ze strony fortu Challengera, ale nie wykryli naszego nowego schronienia, w którem wszyscy zbiedzy: biali i czerwonoskórzy spali głęboko. Zasypiałem już z wieczora, gdy ktoś dotknął mego ramienia; otworzywszy oczy, ujrzałem przed sobą Challengera.
— Prowadzi pan dziennik naszych przygód, panie Malone, i ma pan zamiar ogłosić go drukiem — zaczął uroczyście.
— Jestem tutaj jedynie, jako przedstawiciel prasy — odparłem.
— Otóż właśnie. Słyszał pan zapewne nierozsądne słowa lorda Roxtona, insynuujące... hm... niejako podobieństwo...
— Owszem, słyszałem je.
— Nie potrzebuję panu chyba wspominać, że wszelki rozgłos nadany tej uwadze — jakiekolwiek zbyteczne jej roztrząsanie w druku — byłoby niezmiernie obraźliwem dla mnie.
— Będę się ściśle trzymał prawdy.
— Lord Roxton pozwala sobie częstokroć na uwagi bardzo fantastyczne, przyczem gotów jest przypisywać najabsurdalniejszym przyczynom, hołd jaki oddają wyższym duchom najbardziej nawet nierozwinięte osobniki.
Pan rozumie co chcę powiedzieć, prawda?
— W zupełności pana rozumiem.
— Polegam więc w tej sprawie na pańskiej dyskrecji. — Po chwili zaś dodał: „ten król małpoludzi miał jednak w sobie coś niepospolitego. Moim zdaniem wyróżnił się inteligencją i urodą. Nie uderzyło to pana?
— Istotnie, był niepospolity — odparłem.

Profesor, widocznie uspokojony, ułożył się znowu do snu.




ROZDZIAŁ XIV.
„Pierwsza depesza z placu boju“.

Sadziliśmy, że nasi wrogowie, nie domyślają się miejsca naszej kryjówki, jednak wkrótce przekonaliśmy się, iż mniemanie to było błędnem.
Zbudziliśmy się wszyscy wyczerpani i głodem i strasznemi przejściami dnia poprzedniego. Summerlee czuł się jeszcze tak osłabionym, że z trudem mógł utrzymać się na nogach; ale jest w nim pewna dumna odwaga, która nie pozwala mu się przyznać do jakiejkolwiek słabości. Zrobiliśmy zaraz naradę, i postanowiliśmy najprzód zjeść jakie takie śniadanie, poczem, przeczekawszy godzinę lub dwie w naszej kryjówce, w poprzek płaskowzgórza dostać się do jaskiń, które, według moich obserwacji, zamieszkiwali krajowcy. Byliśmy pewni, że dzięki wstawiennictwu ocalonych przez nas od śmierci biedaków, rodacy ich przyjmą nas gościnnie.
Wówczas, dokonawszy tego ostatniego zadania, i posiadając spory zapas wiadomości o Ziemi Maple White’a, skierujemy wszystkie nasze myśli na wyszukanie sposobu wydobycia się z niej. Nawet Challenger przyznał, że wypełniliśmy w zupełności zadanie, które nas tu przywiodło i że pierwszym naszym obowiązkiem jest zanieść światu wieść o naszych nadzwyczajnych odkryciach.
Mogliśmy teraz lepiej się przyjrzeć wyratowanym przez nas czerwonoskórym. Byli to ludzie niewielkiego wzrostu, ale dobrej budowy, zwinni, zgrabni i ich czarne gładkie włosy, ściągnięte były w tył głowy i związane skórzanym postronkiem. Opaski na biodrach mieli również skórzane. Ogolone ich twarze miały wyraz dobroduszny, a rysy ich były kształtne. Zakrwawione i poszarpane koniuszki ich uszu wskazywały, że musieli nosić jakieś ozdoby, wyrwane przez zwycięzców. Mowa ich, niezrozumiała dla nas, była jednak płynną; a że, wskazując na siebie, powtarzali często wyraz „Accala“ wywnioskowaliśmy, iż musi to być imię ich plemienia. Niekiedy, z twarzą wykrzywioną strachem i nienawiścią, potrząsali zaciśnięta pięścią w kierunku lasu i wołali: „Doda! Doda!“ — co bezwątpienia było nazwą, jaką nadawali swym wrogom.
— I cóż pan o tem sądzi, Challenger? — zapytał lord John — co do mnie, to o jednem jestem przekonany, a mianowicie, że drobny jegomość, o mocno wygolonem czole, jest ich wodzem.
Istotnie, wskazany przezeń czerwonoskóry, trzymał się nieco na uboczu od swych towarzyszy, którzy traktowali go z widocznym szacunkiem. Wiekiem wydawał się najmłodszy, był jednak tak dumny i śmiały, że gdy Challenger położył mu rękę na głowie, rzucił się, jak koń dotknięty ostrogą, i, z gniewnym błyskiem w ciemnych źrenicach, odsunął się od profesora; poczem położywszy rękę na piersiach; powtórzył kilka razy z godnością słowo „Maretas“. Profesor Challenger jednak, niestropiony, chwycił za ramię innego jeńca, i pokazując go nam, tak jak się pokazuje klasie rzadki jakiś okaz, zaczął wykład:
— Osobnik tego typu — mówił swym tubalnym głosem — ze względu na budowę czaszki, wymiar twarzy i inne cechy, nie może być zaliczony do rzędu niższych stworzeń. Przeciwnie, musimy go postawić wyżej wielu plemion Ameryki Południowej, i dlatego żadną hipotezą niepodobna wytłumaczyć ewolucji takiej rasy na tem płaskowzgórzu. Różnica, jaka ich dzieli od małpoludzi i prymitywnych zwierząt, zamieszkujących Ziemię Maple White, jest zbyt wielką, aby mogli oni dojść tutaj do obecnego swego stopnia rozwoju.
— Skądże się więc tu wzięli, u licha? zagadnął lord Roxton.
— Nad tem pytaniem zastanawiać się będą bezwątpienia wszystkie towarzystwa naukowe Ameryki i Europy — odparł profesor — mojem zdaniem — tu wyprężył pierś i spojrzał wyzywająco na nas — mojem zdaniem proces ewolucji odbywa się tutaj w warunkach zupełnie wyjątkowych, przyśpieszając rozwój kręgowców, żyjących bok o bok ze stworzeniami pierwotnego typu. Mojem zdaniem przybyli z zewnątrz. Prawdopodobnie w Południowej Ameryce istniał rodzaj małpy antropoidalnej, która w odległych wiekach przywędrowała tutaj i z biegiem czasu przekształciła się w istoty, oglądane przez nas wczoraj; wśród nich zaś — w tem miejscu bystro spojrzał na mnie — nie waham się stwierdzić, że zauważyłem osobniki, które mogłyby być ozdobą każdej rasy, gdyby ich umysłowość równała się ich wyglądowi. Co do indjan, to nie wątpię, że przybyli tu znacznie później z doliny. Pchani głodem, lub chęcią zdobyczy, dostali się aż tutaj, ale, chroniąc się przed strasznemi zwierzętami, jakich dotychczas nigdy nie widzieli, zamieszkali w tych jaskiniach, które nam opisał nasz młody przyjaciel. Prawdopodobnie jednak musieli prowadzić nieubłaganą walkę z drapieżnemi bestjami, a szczególnie z małpoludźmi, którzy, traktując ich jak intruzów, prześladowali ich bez litości, ale natomiast z przebiegłością, na jaką niezdolne są zdobyć się olbrzymie tutejsze zwierzęta. Czy dobrze rozwiązałem tę zagadkę, moi panowie, czy też który z was ma co do zarzucenia moim wywodom?
Profesor Summerlee był zbyt osłabiony, aby zdobyć się na opozycję, więc tylko potrząsnął głową na znak przeczenia, a lord John podrapał się w rzedniejącą czuprynę i orzekł, iż nie chce zabierać głosu w dziedzinie zupełnie sobie obcej. Co do mnie to zgodnie z moją zwykłą rolą ujmowania rzeczy pod kątem praktycznym, zauważyłem, że jednego z Indjan brakuje.
— Poszedł po wodę — objaśnił mię lord John — dałem mu pustą puszkę po konserwach.
— Poszedł do dawnego obozu? — spytałem.
— Nie, do strumienia. O jakie dwieście kroków stąd, pomiędzy tamtemi drzewami. Ale stanowczo bawi już za długo.
— Pójdę po niego — rzekłem.
Wziąwszy strzelbę, skierowałem się w stronę strumienia, a towarzysze moi zajęli się przygotowaniem skromnego śniadania. Wydawać się może nieostrożnością, że oddaliłem się, choćby tak nieznacznie, od naszego schroniska, ale byliśmy przecie zupełnie daleko od osady małpoludzi; ci przytem nie znali naszej kryjówki. Zresztą z bronią w ręku nie obawiałem się ich wcale, co tylko dowodzi, że nie zdawałem sobie sprawy z ich przebiegłości i siły.
Słyszałem w pobliżu szmer strumienia, ale dzieliła mnie od niego gęstwina drzew i zarośli, przedzierałem się przez nie, straciwszy już z oczu mych towarzyszy, gdy nagle ujrzałem w trawie coś czerwonego. Zbliżywszy się, ujrzałem z przerażeniem, iż jest to trup naszego indjanina. Leżał na boku, z wyciągniętemi sztywno członkami, a głowę miał wykręconą tak nienaturalnie, jak gdyby patrzył na własne plecy. Krzyknąłem głośno, aby ostrzec, mych towarzyszy i pochyliłem się nad ciałem.
Dobry duch, czuwający widać nademna, kazał mi jednak instynktownie podnieść głowę; a może rozróżniłem niedosłyszalny szelest liści, dość, że z zielonej gęstwiny, zwieszającej się tuż nademną, ujrzałem wyciągającą się parę muskularnych ramion. Jeszcze chwila a długie palce zacisnęłyby się około mej szyi. Rzuciłem się wstecz błyskawicznym ruchem, ale ręce te były jeszcze zwinniejsze, aczkolwiek nie dosięgły mej szyi, jednak jedna z nich porwała mnie za plecy a druga za brodę. Podniosłem ramię, osłaniając gardło, lecz w tej chwili poczułem, że olbrzymia łapa zakryła mi całą twarz; jakaś siła uniosła mię w górę i przechyliła mi głowę w tył. Uczułem ból tak silny, że pociemniało mi w oczach, ale instynktownie, walcząc z okropnym uściskiem, zdołałem wyswobodzić zeń brodę i przez jedno mgnienie ujrzałem nad sobą potworną twarz z dwojgiem blado-niebieskich, nieubłaganie okrutnych oczu. Było coś magnetycznego w tem strasznem spojrzeniu, coś, co mnie obezwładniło. Zawisłem bezsilny w muskularnych łapach; na chwilę ujrzałem dwa białe kły z dwóch stron paszczy i poczułem, że żelazna obręcz około mej szyji zaciska się coraz bardziej. Głowa moja przechyliła się w tył, gęsta mgła przesłoniła mi oczy, a cieniutkie srebrne dzwonki zadźwięczały mi w uszach. Jakby gdzieś z oddali dobiegł mnie odgłos wystrzału, poczułem jeszcze, że lecę w otchłań i straciłem przytomność.
Gdym otworzył oczy, leżałem na wznak, na trawie, w naszej kryjówce. Ktoś przyniósł wody, którą lord John oblewał mi głowę; Challenger i Summerlee przerażeni i wzruszeni, podtrzymywali mnie z obu stron. Nigdy jeszcze nie widziałem tak ludzkiego wyrazu na poważnych twarzach naszych uczonych.
Było to raczej nerwowe wstrząśnienie, niż obrażenie cielesne, które pozbawiło mnie sił, to też w pół godziny później, w zupełnie dobrym humorze, mimo bólu głowy i sztywności w karku, siedziałem na trawie.
— Udało się panu jednak, mój chłopcze — rzekł lord John — gdym nadbiegł, usłyszawszy pański krzyk i ujrzałem pana wierzgającego nogami w powietrzu, z głową napół ukręconą — no, myślałem, że nasze towarzystwo zmniejszyło się o jedną osobę. Chybiłem bestję coprawda, ale, uciekając, wypuściła pana z uścisku.
Jasnem więc było, że małpoludzie wyśledzili naszą kryjówkę i że pilnują nas ze wszystkich stron. We dnie byliśmy względnie bezpieczni, ale w nocy prawdopodobnie zaatakują nas. Z trzech stron otaczały nas lasy, gdzie łatwo mogliśmy wpaść w zasadzkę; natomiast z czwartej strony — tam gdzie grunt zniżał się, biegnąc ku brzegom jeziora — znajdowały się niskie zarośla, z rzadko rozsianemi wśród nich drzewami i z całym szeregiem sporych polanek. Była to ta sama droga, którą sobie obrałem podczas mej samotnej wycieczki, a która wiodła do zamieszkałych jaskiń. Tamtędy też, ze wszystkich względów, należało nam się skierować.
Żal nam było tylko porzucić nasz dawny obóz, nietylko z uwagi na zapasy, jakieśmy w nim zostawiali, ale przedewszystkiem dlatego, że traciliśmy w ten sposób kontakt z Zambo, tem jedynem ogniwem, łączącem nas z cywilizowanym światem. Ponieważ jednak mieliśmy spory zapas naboi i wszystkie nasze strzelby, więc przez jakiś czas przynajmniej mogliśmy zaopatrzać się w żywność: mieliśmy przytem nadzieję, że wkrótce uda nami się powrócić do obozu i nawiązać łączność z naszym murzynem. Obiecał nam solennie nie opuszczać posterunku i wierzyliśmy jego słowu.
Popołudniu ruszyliśmy w drogę; młody wódz indyjski szedł na czele, jako przewodnik, ale z oburzeniem odmówił dźwigania pakunków. Za nim szli dwaj pozostali indjanie, niosąc nasz szczupły majątek. My, czterej biali osłanialiśmy pochód, trzymając w pogotowiu nabite sztucery.
Gdyśmy wyszli z lasu rozległo się za nam głośne wycie, które mogło być zarówno wyrazem tryumfu małpoludzi wobec naszej ucieczki, jak i pogardy dla naszego tchórzostwa. Oglądając się nie widzieliśmy nic prócz gęstwiny drzew, ale długotrwałość i siła tego wrzasku wskazywała aż nadto na ilość naszych wrogów. Nikt jednak nas nie ścigał i wkrótce wydobyliśmy się na otwartą przestrzeń, gdzieśmy byli bezpieczni.
Idąc na samym końcu pochodu i przyglądając się moim towarzyszom, nie mogłem na ich widok powstrzymać uśmiechu. Czyż to był ten sam wytworny lord Roxton, z którym rozmawiałem na Albany, w mieszkaniu zalanem światłem elektrycznem, zdobnem w maty perskie i cenne obrazy? Lub czy to był ów imponujący profesor, którego ujrzałem przed olbrzymiem biurkiem we wspaniałym gabinecie domu przy Enmore Park? I wreszcie, czyż miałem przed sobą tę samą oschłą, nerwową postać uczonego, który ukazał mi się poraz pierwszy na zebraniu w Instytucie Zoologicznym? Żaden z włóczęgów, napotkanych na przedmieściu Londynu nie mógłby być równie obdartym i nędznym, jak owi trzej ludzie.
Zaledwie tydzień spędziliśmy na płaskowzgórzu, ale nasze zapasowe ubrania pozostały w obozie, na dole, a te któreśmy mieli na sobie ucierpiały srodze w ciągu tego tygodnia. Moje było w najlepszym stanie, dzięki temu, że uniknąłem łap małpoludzi. Trzej moi przyjaciele pogubili swoje kapelusze i musieli poobwiązywać głowy chustkami; odzienie ich wisiało w strzępach, a niegolone ich, brudne twarze były wprost do niepoznania.
Summerlee i Challenger posuwali się ociężale, ja, osłabiony poranną przygodą, wlokłem się z trudnością, a szyja moja, nadkręcona morderczym uściskiem była tak sztywną, jak patyk. Przedstawialiśmy istotnie pożałowania godny widok, i nie dziwię się, że indjanie spoglądali na nas ukradkiem z wyrazem przestrachu i zdziwienia.
Przed wieczorem przybyliśmy nad brzegi jeziora, a gdy, wynurzając się z zarośli, ujrzeliśmy przed sobą jasną taflę wody, nasi czerwonoskórzy sprzymierzeńcy wydali okrzyk radości i wyciągnęli przed siebie ręce. Widok, jaki nam się przedstawił, był istotnie piękny: cała flotylla czółen sunęła po wodzie w stronę brzegu, na którymśmy stali. Była oddalona od nas o kilka dobrych mil, ale płynęła z taką szybkością, iż niebawem wioślarze mogli nas rozpoznać. Wydali jednogłośnie grzmiący okrzyk radości i zerwawszy się na nogi potrząsnęli wiosłami i włóczniami; poczem wracając znów do wiosłowania, podpłynęli do brzegu, i, wyciągnąwszy czółna na ławicę piaskową, podbiegli ku nam, aby upaść na twarz przed młodym wodzem i powitać go głośnym okrzykiem. Wreszcie jeden z nich, starszy już człowiek, ustrojony w naszyjnik i bransoletę z kolorowego szkła i w jakąś wspaniałą, bursztynowo-centkowaną skórę, która zwieszała mu się z ramion, wysunął się naprzód i serdecznie ucałował młodzieńca, któregośmy uratowali. Potem przyjrzawszy nam się uważnie i zadawszy kilka pytań, podszedł ku nam z wielką godnością i kolejno nas ucałował. Na jego rozkaz cała gromada padła na ziemię przed nami, na znak hołdu.
Osobiście czułem się nieco onieśmielony, a nawet zakłopotany wobec takiej pokory, i toż same uczucie wyczytałem z oczu lorda Johna i profesora Summerlee, natomiast Challenger promieniał, jak kwiat w słońcu.
— Mogą to być ludzie o niskim stopniu umysłowego rozwoju — rzekł, przyglądając się im i gładząc brodę — ale zachowanie się ich wobec zwierzchników może służyć za przykład każdemu z naszych europejczyków. Uderzającą jest trafność instynktów pierwotnego człowieka!
Widocznem było, że krajowcy wybierali się na wojenną wyprawę, każden z nich bowiem uzbrojony by we włócznię — długi bambus zakończony wyostrzoną kością — w łuk i strzały, oraz w jakąś maczugę lub kamienny toporek. Gniewne spojrzenia, jakie rzucali w stronę lasu i często powtarzające się w ich mowie słowo „Doda“, pozwalały wnioskować, iż wybierali się z odsieczą, lub może, aby pomścić śmierć młodzieńca, który musiał być synem owego starego wodza.
Cały szczep, kucnąwszy w półkole, odbywał naradę wojenną, której my przyglądaliśmy się, usiadłszy w pobliżu na bazaltowym złomie. Dwóch czy trzech wojowników zabierało głos, aż wreszcie przemówił ocalony przez nas młodzieniec, a żywymi jego słowom towarzyszyła tak wyrazista mimika i gesty, że zrozumieliśmy równie dokładnie, jakgdybyśmy znali ich język.
— Pocóż mamy wracać? — mówił — wcześniej czy później walka ta musi się rozstrzygnąć. Towarzysze nasi są pomordowani, cóż więc z tego, że ja ocalałem. Tamci zginęli, i nigdzie niema dla nas bezpieczeństwa. Otośmy się zebrali i przygotowali, ci dziwni ludzie — tu wskazał na nas — są nam przyjaźni. Wielcy to wojownicy a nie nawidzą małpoludzi tak jak i my. Rozkazują oni gromom i błyskawicom — tu wyciągnął ramię ku niebu — kiedyż więc trafi nam się taka druga okazja? Ruszajmy na bój, aby zginąć lub zwyciężyć. Jakżesz inaczej będziemy śmiali stanąć przed obliczem naszych niewiast?
Drobni, czerwonoskórzy wojownicy zawiśli na ustach mówcy, a gdy skończył, uczcili go okrzykiem zapału, potrząsając nad głowami bronią. Stary wódz podszedł ku nam i zadał nam jakieś pytanie wskazując jednocześnie na las. Lord Roxton znakiem kazał mu zaczekać na odpowiedź i zwrócił się do nas:
— Musicie się zdecydować, panowie, co chcecie czynić — rzekł — co do mnie, mam pewne porachunki z tym małpiem plemieniem, i jeżeli skończą się one jego zniknięciem z powierzchni ziemi, to nie sądzę, aby świat ucierpiał wcale z tej przyczyny. Idę z tym czerwonym ludkiem i w miarę sił pomogę im w przedsięwzięciu. Co pan na to, młodzieńcze?
— Idę, oczywiście z panem.
— A Challenger?
— Nie uchylam się od współudziału w tej sprawie.
— A pan, Summerlee?
— Zdaje mi się, że odbiegamy daleko od pierwotnego celu naszej wyprawy, milordzie. Upewniam pana, że porzucając moje wykłady w Londynie, nie przypuszczałem nigdy, iż czynię to po to, aby dowodzić wyprawą wojenną czerwonoskórych przeciwko plemieniu antropoidalnych małp.
— Spada się niekiedy do tak niskich zadań — uśmiechnął się lord John — ale ponieważ stanęliśmy już przed niem, więc niech pan powie swą decyzję.
— Uważam że jest to krok nader lekkomyślny — odparł Summerlee, oponujący do ostatka — ponieważ jednak zdecydowaliście się nań wszyscy, niema mowy, abym się miał od was odłączać.
— A więc rzecz postanowiona — zakończył lord John, i, zwracając się do wodza, skinął głową i uderzył w swój karabin.
Stary indjanin uścisnął nam kolejno ręce, a jego poddani wydawali okrzyki radości, jeszcze głośniejsze niż poprzednio.
Zbył późno było, aby puszczać się w pochód tegoż dnia, więc indjanie rozłożyli się na miejscu obozem. Ze wszystkich stron rozpalono ogniska; kilku ludzi zniknęło w lesie, skąd wrócili, ciągnąc młodego iguanodona. Tak jak i inne widziane przez nas iguanodony, miał on na łopatce asfaltową plamę i dopiero gdy jeden z indjan, wystąpił z tłumu i z miną właściciela dał znak przyzwolenia na zabicie zwierzęcia, zrozumieliśmy, że te wielkie zwierzęta stanowiły prywatną własność, tak jak stada bydła i że plamy, które nas tak intrygowały, były to jakby stemple, kładzione przez właściciela.
W parę chwil zabito olbrzymie zwierzę, rozćwiartowano je i rozwieszono nad ogniskami płaty mięsa wraz z wielką rybą, którą indjanie wyłowili w jeziorze.
Summerlee ułożył się do snu na piasku, my jednak poszliśmy brzegiem wody, aby obejrzeć trochę te nowe miejsca. Dwukrotnie napotkaliśmy pokłady niebieskawej gliny, takiej, jaką widzieliśmy już poprzednio na trzęsawisku pterodaktylów. Znajdowała się ona w rozpadlinach dawnych wulkanów i, nie wiem czemu, wzbudziła ciekawość lorda Johna.
Uwagę zaś Challengera pochłonął gejzer, który, parskając i bełkocząc, wytryskiwał z błota. Na tem zaś błocie jakiś gaz tworzył wielkie, pękające wciąż bańki. Profesor nasz wetknął w lepki muł wydrążoną trzcinę i krzyczał z uciechy jak uczniak, gdy za dotknięciem zapałki gaz wybuchł, a błękitnawy płomień ukazał się na końcu trzciny. Ale jeszcze bardziej się ucieszył, gdy skórzany woreczek, który napełnił gazem przez trzcinę, nadął się i uleciał w powietrze.
— Gaz palny i znacznie lżejszy od powietrza — wołał. — Twierdzę bez wahania, że zawiera spory procent tlenu; pomysłowość Jerzego Edwarda Challengera nie wyczerpała się jeszcze, mój młody przyjacielu, i dowiodę wam, że wyższy umysł nagina siły przyrody do swoich celów.
Napuszył się z jakiejś nieznanej przyczyny, ale nie chciał nic bliżej wyjaśnić.
Co do mnie nic wokół nie wydało mi się tak zajmującem jak wspaniała tafla wody. Nadejście nasze i wrzawa, jakąśmy sprawili, wypłoszyła wszystkie żyjące stworzenia za wyjątkiem paru pterodaktyli, które unosząc się wysoko nad naszemi głowami, czatowały na żer. To też cisza panowała wokół obozu, ale różowawe w zachodzącem słońcu wody jeziora wrzały życiem. Wynurzały się zeń wielkie grzbiety, pokryte ciemną łuską, i otulone srebrną pianą zębate skrzela, aby znów po krótkiej chwili zapaść w tajemnicze głębiny. Na dalekich piaskowych ławicach widniały ciężkie, dziwaczne istoty: olbrzymie żółwie, ogromne jaszczurki, a między nimi jakieś wielkie, płaskie stworzenie, podobne do czarnej, tłustej, drgającej skóry, pełzało zwolna ku wodzie. Gdzieniegdzie nad powierzchnią jeziora wysuwały się na długich szyjach głowy wężowe, i przecinając szparko pieniącą się wodę, podnosiły się i opadały pełnym wdzięku, łabędzim ruchem. Gdy jedno z tych dziwnych stworzeń wylądowało na piasku niedaleko od nas, ukazując swoje beczkowate cielsko, zaopatrzone w potężne skrzele u długiej, wężowatej szyi, Challenger i Summerlee, który już się do nas przyłączył, rozpłynęli się obydwaj w zgodnym zachwycie.
— Plesiosaurus! Żywy plesiosaurus! — wołał Summerlee — wielki Boże, że też ja dożyłem takiego widoku! Jesteśmy najszczęśliwszymi z pośród wszystkich zoologów świata, drogi Challenger.
Dopiero gdy noc zapadła i światła w obozie naszych sprzymierzeńców błysnęły czerwono obaj uczeni dali się odciągnąć od czarów tego jeziora. Nawet w ciemności, leżąc nad jego brzegami, słyszeliśmy plusk i chrapanie stworzeń, które kotłowały nieustannie w jego głębiach.
O brzasku zaczął się ruch w naszym obozie, a w godzinę potem ruszyliśmy w drogę.
Nieraz marzyłem o tem, aby być korespondentem z jakiej wojny, ale jakaż fantazja mogłaby odgadnąć okoliczności i otoczenie, w którem marzenie to się urzeczywistni. Oto więc moja pierwsza depesza z placu boju:
Przez noc otrzymaliśmy posiłki, tj. świeży zastęp wojowników z jaskiń, tak, że było nas ogółem od czterystu do pięciuset ludzi. Czoło pochodu stanowili wywiadowcy, za nimi posuwała się wśród krzaków, główna kolumna wojowników, która nad brzegiem lasu rozsypała się w szereg, zbrojny w łuki i włócznie. Roxton i Summerlee zajęli pozycję na prawem skrzydle, a Challenger i ja na lewem. Wśród tych zastępów z epoki kamiennej byliśmy gośćmi z innej epoki, gośćmi uzbrojonymi w sztucery i karabiny, będące ostatnim wyrazem sztuki rusznikarskiej.
Wróg nie kazał nam długo czekać na siebie. Dzikie wstrząsające wycie rozdarło głębie lasu i cała chmara małpoludzi dźwigających maczugi i kamienie, spadła na nasze szeregi. Był to krok mężny ale wysoce nieroztropny, gdyż wielkie, niezgrabne stworzenia nie mogły w ruchach dorównać indjanom, zwinnym jak koty. Okropny był jednak widok tych bestyj, gdy z płonącemi oczyma i spienioną paszczą rzucały się na swych przeciwników, nie mogąc ich dosięgnąć, i wystawiając swe cielska na cel ich strzałów. Jeden z tych olbrzymów przeleciał tuż obok mnie rycząc z bólu; tuzin strzał tkwił w jego piersi i bokach. Z litości wsadziłem mu kulę w czaszkę, i padł wśród aloesów. Nie potrzeba jednak było uciekać się do broni palnej, gdyż atak skierowany był w sam środek naszej kolumny, gdzie indjanie odepchnęli go bez naszego współudziału. Wątpię, czy choć jeden z małpoludzi, którzy wpadli na nas, uszedł z życiem.
Sytuacja jednak zmieniła się, gdyśmy weszli do lasu. Przez godzinę czy dwie toczyła się wśród drzew rozpaczliwa walka. Małpoludzie, uzbrojeni w potężne maczugi, wysuwali się z za drzew i nieraz kładli po trzech lub czterech indjan zanim sami padli przeszyci ich włóczniami. Uderzenia maczug miażdżyły wszystko po drodze; jedno z nich pokruszyło na kawałki sztucer Summerlee i byłoby mu strzaskało czaszkę, gdyby jeden z indjan nie przeszył włócznią serca napastnika. Inni małpoludzie rzucali na nas z drzew kamienie i kłody, a potem zeskakując, walczyli zaciekle póki nie padli pod ciosami. Raz szeregi naszych sprzymierzeńców załamały się i byłyby napewno rozproszyły się w ucieczce, gdyby nie pomoc, z jaką im przyszły nasze karabiny. Zawróceni przez swego starego wodza, indjanie rzucili się do ataku z taką siłą, iż popłoch wszczął się między małpoludźmi.
Summerlee był rozbrojony, ale ja strzelałem bezustannie i pracowały dwa sztucery moich towarzyszy.
Wreszcie losy walki rozstrzygnęły się, panika wszczęła się wśród przeciwników. Z wyciem i jękiem małpoludzie poczęli uciekać na wszystkie strony lasu, ścigani przez indjan, upojonych odniesionem zwycięstwem.
Biegłem i ja za innymi, gdym wpadł na lorda Roxtona i Challengera, którzy szli z przeciwnej strony.
— Skończone — rzekł lord John — mam wrażenie, że lepiej pozostawić resztę indianom. Im mniej ujrzymy z tej ostatniej sceny tem spokojniejszy sen będziemy mieli w nocy.
Oczy Challengera błyszczały dziko.
— Mieliśmy szczęście — rzekł, nadymając się jak cietrzew — uczestniczyć w jednej z wielkich walk świata — jednej z tych co rozstrzygały jego losy. Czemże jest podbicie jednego narodu przez drugi? Niema to znaczenia, bo zwycięstwo tej czy tamtej strony jednakie przynosi rezultaty. Ale te zapasy, odbywają się w zaraniu dziejów, gdy ludzie jaskiniowi zmagali się z tygrysem, gdy słonie po raz pierwszy nauczyły się widzieć w człowieku swego pana — o, to były prawdziwe zwycięstwa. Zwycięstwa, których doniosłość nie da się określić. I oto cudownem zrządzeniem losu danem nam było przyczynić się do jednego z nich; od dnia dzisiejszego na płaskowzgórzu tem zaczyna się panowanie człowieka.
I otóż, według słów Challengera panowanie człowieka zaczęło się na ziemi Maple White’a. Małpoludzie zostali wymordowani, ich osada zburzona, ich samice i młode zabrane w niewolę, a nienawiść i wojna, trwająca od wieków, zalane morzem krwi. Zwycięstwo to przyniosło nam wiele korzyści: Mogliśmy znów powrócić do obozu i odzyskać nasze zapasy. Zdołaliśmy też wreszcie rozmówić się z Zambo.
— Uciekajcie stamtąd, uciekajcie massas! — wołał, wytrzeszczając z przerażenia oczy — djabeł porwać was jeśli zostaniecie.

— Oto głos zdrowego rozsądku — rzekł z przekonaniem Summerlee — mieliśmy już dość przygód, które nie odpowiadają ani naszemu stanowisku, ani naszej powadze. Trzymam pana za słowo, kolego Challenger. Od dnia dzisiejszego wytęży pan wszystkie siły, aby znaleść sposób wydobycia się z tego potwornego kraju i powrotu do ucywilizowanego świata.




ROZDZIAŁ XV.
„Oczy nasze oglądały cuda“...

Piszę te notatki, z dnia na dzień, ale mam nadzieję, że zanim je ukończę, kłopoty nasze dobiegną kresu i słońce błyśnie po przez chmury. Tymczasem siedzimy tutaj łamiąc głowy nad sposobem wydostania się i nie mogąc go znaleść; jednak mam wrażenie, że kiedyś wdzięczni będziemy losowi, że wbrew naszej woli zatrzymał nas tu, pozwalając nam poznać nieco bliżej dziwy tego niezwykłego miejsca i te stworzenia, które je zamieszkują.
Zwycięstwo indjan było punktem zwrotnym w dziejach naszego tu pobytu; od chwil porażki małpoludzi staliśmy się faktycznymi panami płaskowzgórza, gdyż krajowcy patrzyli na nas ze strachem i wdzięcznością, jak na istoty, których niepojęta siła pomogła im zniszczyć odwiecznego wroga. Dla własnego bezpieczeństwa byliby może woleli pozbyć się dziwnych gości, ale nie okazali nam żadnej drogi wydobycia się w dolinę. Z gestów ich wywnioskowaliśmy, że istniał niegdyś tunel, którego część widzieliśmy w dolinie, a przez który i małpoludzie i indjanie, w rozmaitych epokach dostali się na płaskowzgórze. Maple White i jego towarzysz również musieli zeń skorzystać, ale poprzedniego roku zaszło silne trzęsienie ziemi, które zniszczyło ów tunel. To też indjanie kiwali jedynie głowami i wyruszali ramionami, gdyśmy im tłomaczyli, że chcemy się stąd wydostać. Być może że nie mogą nam pomódz, a może i nie chcą.
Niewielka garstka małpoludzi, którym darowano życie została umieszczoną w pobliżu indyjskich jaskiń, gdzie do końca dni swoich mają służyć swym panom jako niewolnicy.
W dwa dni po bitwie wróciliśmy wraz z naszymi sprzymierzeńcami nad jezioro i rozłożyliśmy się obozem w pobliżu jaskini. Ofiarowali nam coprawda gościnę w ich wnętrzach, ale lord John nie chciał jej przyjąć pod żadnym pozorem, gdyż byłoby to zupełnem zdaniem się na łaskę lub niełaskę naszych gospodarzy, a któż wie jakie mogą żywić zamiary. Pozostaliśmy więc niezależni i mimo przyjaznych obustronnie stosunków, broń mamy w pogotowiu. Odwiedzamy ciągle jaskinie, które przedstawiają widok niewypowiedzianie ciekawy, niepodobna jednak określić czy są dziełem rąk ludzkich czy sił przyrody?
Leżą wszystkie na jednym poziomie, jako wgłębienia między pokładami miękkiego bazaltu tworzącego wierzchołki skał, a twardego granitu z którego składa się ich podstawa. Schody, wysokie, a tak strome i wąskie, że żadne większe zwierze nie mogłoby wspiąć się na nie, prowadzą do wnętrza jaskiń, znajdującego się o jakie 80 stóp nad ziemią. Wnętrza te są suche i ciepłe; przechodzą w cały szereg rozmaitej długości korytarzy, które biegną wgłąb gór, a których szare ściany ozdobione są doskonałemi rysunkami, przedstawiającymi rozmaite zwierzęta płaskowzgórza. Gdyby więc dziwna ta fauna znikła z powierzchni ziemi, — przyszły badacz znajdzie na ścianach jaskiń, dokładny jej obraz — dinosaura, iguanodona, wodnych jaszczurów — jako dowód, że istniała jeszcze tak niedawno.
Przekonawszy się, iż wielkie iguanodony są poprostu domowem bydłem i, powiedzmy, żywym składem mięsa, doszliśmy do wniosku, że człowiek, nawet w pierwszych fazach swego rozwoju panuje nad światem zwierzęcym; wkrótce jednak przekonaliśmy się jak bardzośmy się mylili, i że władza jego nietylko nie była uznawaną, ale jego obecność zaledwie tolerowaną. Dowiódł nam tego wypadek, który się zdarzył na trzeci dzień po naszym powrocie do obozu.
Challenger i Summerlee znajdowali się nad brzegiem jeziora, gdzie kilku krajowców, pod ich kierownictwem łowiło im harpunami wielkie wodne jaszczurki. Lord John i ja pozostaliśmy w obozie; kilkunastu indjan, zajętych rozmaitą pracą, uwijało się na skalistym zboczu w pobliżu jaskini, gdy nagle rozległ się przeraźliwy okrzyk „Stoa“ i ze wszystkich stron posypali się mężczyźni, kobiety, dzieci, krzycząc ze strachu i uciekając panicznie w stronę jaskiń, aby się ukryć na ich stromych schodach i w ich wnętrzu. Znakami wzywali nas do pójścia za ich przykładem, obydwaj więc chwyciliśmy za karabiny i wybiegliśmy, aby się przekonać co za niebezpieczeństwo nam grozi.
Nagle z za drzew wybiegło dziesięciu lub dwunastu indjan, a za nimi pędziły dwa potwory takie, jak ten, który napastował nasz obóz i ten co trapił mnie podczas owej samotnej wycieczki. Kształtem przypominały olbrzymie ropuchy, a poruszały się olbrzymimi susami, ale ohydne ich cielska były większe od największego słonia. Nigdy jeszcze nie oglądaliśmy ich w dzień bo są to nocne zwierzęta, i nie ukazują się we dnie, o ile nie spłoszyć je z legowisk, tak jak to miało miejsce w danym wypadku. Byliśmy wprost oszołomieni ich wyglądem, gdyż łuskowata ich skóra pokryta była wrzodami i za każdym ich ruchem mieniła się kolorowo w blaskach słońca.
Nie mieliśmy jednak czasu zbytnio im się przyglądać, gdyż wnet dopadły uciekających, siejąc wśród nich straszne spustoszenie. Rzucały się kolejno całym swym ciężarem na ofiarę, a zgniótłszy ją na miazgę, dopadały drugiej. Nieszczęśni indjanie krzyczeli rozpaczliwie, ale nie byli w stanie wymknąć się szybkim ruchom i sile swoich napastników, padali jeden na drugim i zaledwie sześciu z nich pozostało przy życiu zanim lord John i ja pośpieszyliśmy im z pomocą. Niestety pomoc ta nie była wielką a naraziła nas na niebezpieczeństwo. Strzelaliśmy raz po raz z odległości kilkuset kroków ledwie ale kule nasze wchodziły w ciała potworów tak, jak papierowe gałki. Gady pozbawione nerwów i ośrodków mózgowych, były nieczułe na wszelkie rany i odporne na pociski współczesnej broni. Udało się nam jedynie hukiem naszych wystrzałów odwrócić ich uwagę w inną stronę i zatrzymać nieco ich pościg, dzięki czemu i my i indjanie zdołaliśmy schronić się na schody jaskiń. Ale zatrute strzały indjan zmaczane w odwarze stropahntum i nurzane potem w gnijącej padlinie, okazały się skutecznymi tam, gdzie broń XX wieku była bezsilną.
Gdy chodziło o natychmiastową obronę, działanie tych strzał byłoby za powolne pozostawiając bestji czas rzucenia się na swą ofiarę. To też dopiero wówczas, gdy oba potwory znalazły się u stop jaskiń, cały deszcz strzał posypał się na nich z każdego zagłębienia skały; w mgnieniu oka były nimi naszpikowane, a jednak nie dając znaku bólu, pięły się na skałę drapały ją pazurami wspinały się na schody i ciężko opadały na ziemię. Wreszcie jednak trucizna poczęła działać; przeciągły ryk wydarł się z paszczy jednego potwora, który pochylając kwadratowy łeb, runął na ziemię. Drugi okręcił się kilkakrotnie, poczem wydając ostre, przenikliwe ryki, począł wić się w agonji, aż w końcu zesztywniał na ziemi.
Kiedyś, gdy będę miał lepsze biurko niżeli obecna skrzynka po wędlinie, pióro zamiast zużytej resztki ołówka, i trochę papieru zamiast ostatniego poszarpanego notatnika — opiszę dokładnej tych indjan ze szczepu Accala. Opiszę nasze życie wśród nich, ich obyczaje, a także wszystko z czemśmy się zapoznali wówczas na Ziemi Maple White’a. Pamięć mnie nie zawiedzie, bo każde zdarzenie, którego tu byłem świadkiem, każda godzina, którą tu spędziłem, będą mi zawsze stały przed oczyma, tak żywo, jak żywo stoją niekiedy pierwsze wrażenia dzieciństwa. Nic nie zdoła zatrzeć tego co tak głęboko zapadło w dusze.
To też z czasem opiszę tę cudowną noc księżycową, spędzoną na jeziorze, tę noc gdy młody ichthyosaurus — pół zwierzęcia, pół ryby, z dwojem oczu osadzonych z dwóch stron ryja, a trzeciem na wierzchu głowy — zaplątał się w sieć indjan i o mało nie wywrócił naszego czółna. Tej samej nocy zielony wąż wodny wychylił się z sitowia i porwał w swe sploty sternika z łodzi Challengera.
Opowiem także o przedziwnych, wielkich mglistych nocnych stworzeniach — do dziś dnia nie wiemy czy były to płazy, czy zwierzęta — które żyją w błotach na wschód od jeziora i nocą unoszą się w powietrzu z fosforycznym blaskiem. Indianie boją się ich tak panicznie, że nie chcą zbliżyć do błota, my zaś, choć dwukrotnie robiliśmy doń wyprawę, i oglądaliśmy jego dziwacznych mieszkańców, jednak nie zdołaliśmy przebyć trzęsawisk i dotrzeć do ich legowisk. Powiem więc tylko, że wydały mi się większe od krowy, a wydzielały dziwny, piżmowaty zapach. Wspomnę również o wielkim ptaku, który zapędził Challengera na skały: był to ptak większy od strusia, o sępiej szyi i groźnym łbie, będącym jakby uosobieniem okrucieństwa. Gdy Challenger szybko wspinał się na schody, ptaszysko jednem uderzeniem potężnego dzioba urwał mu podeszwę od buta, tak jakgdyby ją odcięło nożem. Tymi razem broń współczesna odniosła zwycięstwo i olbrzymie stworzenie (dwadzieścia stóp wysokości) — phororacus, według słów zdyszanego, lecz zachwyconego Challengera — padło od kuli lorda Johna, jak tuman pierza, z pośród którego wynurzyły się wierzgające nogi i błysnęła para żółtych, złych oczu. Chciałbym ujrzeć tę potężną, płaską czaszkę wśród trofeów w mieszkaniu przy ulicy Albany!
Wreszcie będę musiał wspomnieć i o toxodonie, — na jakie dziesięć stóp wielkiej świni, o olbrzymich sterczących kłach, — którąśmy pewnego ranka zabili przy wodopoju.
Opiszę to wszystko z czasem i z prawdziwą rozkoszą zatrzymam się myślą na tych cudnych, letnich wieczorach gdy, pod sklepieniem ciemno-błękitnego nieba, leżąc obok siebie wśród gęstej trawy, podziwialiśmy dziwne ptactwo, unoszące się nad nami. Nieznane stworzenia, wypełzłszy ze swych nor, przyglądały się nam, podczas gdy drzewa pochylały ku nam gałęzie, obciążone owocami, a wspaniałe osobliwe kwiaty darzyły nas zapachem swych wielkich kielichów.
Te sceny, które wryły mi się w pamięć na zawsze, chciałbym przenieść kiedyś żywcem na papier.
Ale zdziwi się pan zapewne, na co ta zwłoka, na co poszukiwanie nowych wrażeń, gdy wszystkie siły moje i mych towarzyszy powinny być ciągle skierowane ku wydobyciu się z naszej pułapki? Każden z nas myśli o tem ale bezskutecznie; o jednem tylko jesteśmy w zupełności przekonani: indjanie nie uczynią nic aby nam dopomódz. Pod każdym innym względem są nam przyjaźni, niemal niewolniczo oddani, ale gdyśmy im proponowali, by nam pomogli przerzucić drewnianą kładkę przez przepaść, albo aby nam dostarczyli zwojów ljan lub postronków skórzanych, któremibyśmy się mogli przy zejściu posłużyć — spotykaliśmy się ze stanowczą choć dobroduszną odmową. Uśmiechali się, mrużyli oczy, i potrząsali przecząco głowami. Nawet stary wódz trzymał się tej samej taktyki, i tylko Maretas — ów ocalony przez nas z łap małpoludzi, młodzieniec, spojrzał na nas ze współczuciem i wytłomaczył nam gestami, iż nic dla nas uczynić nie może. Od czasu zwycięstwa nad małpoludźmi rodacy jego uznają nas za półbogów, których niepojęta broń zapewniła im powodzenie i są przekonani iż szczęście ich nie opuści dopóki my będziemy wśród nich. Ofiarowali też każdemu z nas drobną czerwonoskórą kobietę za żonę, i piękną suchą jaskinię na mieszkanie, pod warunkiem, że zapomnimy o swoim kraju i pozostaniemy na zawsze tutaj.
Dotychczas nie mieliśmy z nimi żadnych zatargów, ale postanowiliśmy zachować nasze plany w tajemnicy, gdyż jesteśmy pewni, że gotowi są zatrzymać nas tu siłą.
Bez względu na niebezpieczeństwo ze strony dinosaura (choć mniejsze we dnie niż w nocy, gdyż jak mówiłem są to przeważnie nocne zwierzęta) odwiedziłem w ciągu ostatnich trzech tygodni dwukrotnie nasz dawny obóz, aby zobaczyć się z murzynem, który nie opuszczał swego posterunku w dolinie. Tęsknie sięgałem wzrokiem w dal, w nadziei ujrzenia ratunkowej wprawy, ale niezmierzona, usiana kaktusami płaszczyzna, była pustą; pustą aż po odległą, ginącą na horyzoncie linję trzcin.
— Przyjść już niebawem, Massa Malone — pocieszał mnie poczciwy Zambo — jeden tydzień tylko, a indjanie tu być z liną i zabrać was.
Powracając z drugiej takiej wycieczki, która na tyle się przeciągnęła, iż spędziłem noc zdala od mych towarzyszy, miałem dziwne spotkanie. Szedłem zwykłą, dobrze znaną drogą i zbliżyłem się do miejsca, oddalonego najwyżej o jakie dwie mile od trzęsawiska pterodaktylów, gdy ujrzałem przed sobą jakąś niezwykłą postać. Był to człowiek okryty trzcinową ramą w kształcie dzwona, okrywającą go ze wszystkich stron. Z niepomiernem zdumieniem poznałem w nim lorda Johna, on zaś spostrzegłszy mnie, wydobył się z pod swej klatki i podszedł ku mnie, śmiejąc się, nie bez pewnego zakłopotania:
— Doprawdy, młodzieńcze, — rzekł — nie spodziewałem się spotkać pana tutaj.
— Co pan tu robi, u djaska? spytałem.
— Idę z wizytą do tych milusich pterodaktylów.
— Ale po co?
— Ciekawe stworzenia, nie sądzi pan? Tylko strasznie nietowarzyskie! O ile pan pamięta są dość nieuprzejme dla obcych. To też skonstruowałem ten przyrząd, aby się uchronić od zbyt natarczywej ich uwagi.
— Ale czego pan szuka w tem bagnie? — dopytywałem się.
Spojrzał na mnie bystro a na twarzy jego wyczytałem wahanie.
— Czyżby ciekawość była wyłącznym przywilejem uczonych? — rzekł wreszcie — powinno panu wystarczyć iż studjuję obyczaje tych pięknych ptaszków.
— Bez urazy, milordzie — rzekłem.
Roześmiał się odzyskując swój zwykły, dobry humor.
— Nie, nie, bez urazy, młodzieńcze. Chcę złapać jedno takie pisklę dla Challengera. Dziękuję panu za towarzystwo, ale nie mogę go przyjąć: jestem zupełnie bezpieczny w swojej klatce a pan nim nie jesteś. Wrócę do obozu przed zachodem słońca.
Zawrócił się i wszedł w las, okryty swym osobliwym przyrządem.
Ale jeśli zachowanie lorda Johna było dziwnem, to Challengera było jeszcze dziwniejszem. Przedewszystkiem muszę stwierdzić, że cieszył się niezwykłem powodzeniem wśród indjanek, wskutek czego nie wypuszczał z dłoni starej gałęzi palmowej, którą się przed nimi oganiał, niczem przed muchami, gdy stawały się zbyt natarczywe. Nie było nic śmieszniejszego nad widok naszego profesora, gdy, z rozwichrzoną brodą, unosząc wysoko pięty, przechadzał się z swą palmą w ręku, otoczony jak operetkowy sułtan rojem indjanek, przybranych w długie powiewne szaty.
Summerlee zagłębił się w studjowaniu ptaków i owadów płaskowzgórza i cały swój czas (prócz licznych chwil spędzonych na wymówkach, jakie czynił Challengerowi za niewydobycie nas stąd) trawił na klasyfikowaniu swych zbiorów.
Challenger spędzał całe ranki na samotnych wycieczkach, z których powracał nastrojony uroczyście, jak człowiek, który dźwiga na barkach ciężar ogromnej odpowiedzialności. Pewnego dnia, otoczony swemi wielbicielkami, uzbrojony w nierozłączną palmę, zaprowadził nas do swej pracowni i wtajemniczył w swe plany.
Pracownia ta była wielką polanką wśród palmowego gaju, tryskał wśród niej jeden z tych błotnistych gejzerów, jakie już poprzednio opisywałem. Naokoło leżały rozrzucone postronki, wykrojone ze skóry iguanodona, i olbrzymi pęcherz, który był wysuszonym i oczyszczonym żołądkiem wielkiej wodnej jaszczurki. Pęcherz ten był zeszyty w kształcie worka i posiadał tylko jeden otwór, w który wpuszczone były wydrążone trzciny, tkwiące drugim końcem w błocie gejzera. Pęcherz w naszych oczach napełnił się gazem, i począł unosić się z ziemi, tak że Challenger musiał go przywiązać postronkami do drzew, a w pół godziny stał się zbiornikiem gazu; z naprężenia przytrzymujących go sznurów można było wnioskować o sile tego balonu.
Challenger, jak uszczęśliwiony ojciec wobec swego pierworodnego, stał, głaszcząc brodę i wpatrując się w zachwyconem milczeniu w swoje dzieło. Summerlee odezwał się pierwszy:
— Nie ma pan chyba zamiaru, Challenger, wyekspediować nas stąd na tym przyrządzie? — zapytał lodowatym głosem.
— Mam zamiar, drogi kolego, zademonstrować wam mój wynalazek, i jestem przekonany, że po tej demonstracji, żaden z was nie zawaha się odbyć w nim podróży.
— Niech pan to sobie wybije z głowy odrazu i raz na zawsze — rzekł stanowczo Summerlee — nic mnie nie zmusi do popełnienia takiego szaleństwa. Milordzie, odwołuję się do pańskiego rozsądku i mam nadzieję że nie będzie pan popierał podobnego pomysłu.
— Djabelnie sprytnie pomyślane — odparł nasz wódz — chciałbym to zobaczyć w ruchu.
— I zobaczy pan — rzekł Challenger — przez kilka dni wysilałem mój umysł nad sposobem wydobycia się stąd. Doszliśmy do przekonania, że nie możemy zejść i że niema tu żadnego tunelu. Niema też mowy o przerzucaniu jakiegokolwiek mostu na ową piramidę, z którejśmy się tu dostali. Cóż więc począć? Otóż zwracałem niedawno uwagę naszego młodego przyjaciela, iż czysty tlen wydziela się z tego gejzeru, co mnie, oczywiście naprowadziło na myśl o balonie. Przyznaję, iż miałem nieco trudności z wyszukaniem odpowiedniej powłoki na zbiornik gazu, ale widok olbrzymich wnętrzności tych płazów rozstrzygnął i to zagadnienie. Otóż macie rezultaty!
Założywszy jedną rękę za klapę podartej kurtki, drugą wyciągnął tryumfująco przed siebie.
Tymczasem pęcherz przybrał kształt dużej kuli i unosił się niecierpliwie w górę.
— Czyste szaleństwo! — złościł się Summerlee.
Ale lord John był zachwycony pomysłem.
— Stary spryciarz, co? — szepnął do mnie, poczem zwracając się do Challengera, dodał głośniej: jakżeż zbudujemy łódkę?
— I na to przyjdzie czas. Obmyśliłem już z czego ją zrobić i jak umocować. Na razie chcę was tylko przekonać że mój aparat zdolny jest wytrzymać ciężar każdego z nas.
— Wszystkich razem?
— Nie, ułożyłem, iż każdy z nas spuści się kolejno, jak na spadochronie, poczem pozostali przyciągną balon za pomocą przyrządu, którego udoskonalenie nie będzie dla mnie trudnem. O ile balon zdoła udźwignąć jednego z nas, i opuści się łagodnie w odpowiednim miejscu, — niczego więcej nie będziem odeń wymagali. A teraz zademonstruję wam mój przyrząd.
Przydźwigał spory złom bazaltowy i przymocował doń linę. Była to ta sama, za pomocą której wdzieraliśmy się na skałę i którą zabraliśmy na płaskowzgórze. Wynosiła przeszło sto stóp długości, a choć cienka, była bardzo mocna. Challenger sporządził coś w rodzaju skórzanej obroży, otoczonej długimi pasami skóry. Obrożę tę nadział na balon, a postronki zebrał razem ze spodu, tak, że wszelki ciężar, zawieszony na nich rozkładałby się równo na dość znacznej powierzchni. Poczem obwiązał postronkami złom bazaltowy, a przymocowaną linę obwinął sobie kilkakrotnie koło ramienia.
— Teraz — rzekł z uśmiechem zadowolenia — teraz zademonstruję wam siłę mego aparatu.
I z temi słowy przeciął przytrzymujące balon sznury.
Nigdy jeszcze nasza wyprawa nie znalazła się w tak krytycznem położeniu; uwolniony balon uniósł się błyskawicznie w górę, a nim, porwany z ziemi, frunął i Challenger. Zaledwie zdołałem pochwycić go wpół, gdy i ja utraciłem grunt pod nogami; poczułem, że lord John złapał mnie za nogi i że wraz z nami uniósł się w powietrze. Przez chwilę błysnęła mi wizja czterech podróżników wirujących, niczem sznur serdelków, nad odkrytą przez siebie ziemią. Szczęściem jednak wytrzymałość liny miała węższe granice niźli siła nośna tego piekielnego aparatu. Coś trzasło i po chwili leżeliśmy jeden na drugim na ziemi, a wraz z nami zwój oberwanej liny, a kiedyśmy się wreszcie zerwali na nogi, złom bazaltowy migał już w obłokach jak ciemny punkcik.
— Nadzwyczajne — krzyknął nieposkromiony Challenger, ocierając stłuczone ramię — wspaniale udane doświadczenie! Doprawdy nie spodziewałem się podobnego sukcesu. Obiecuję wam, moi panowie, że w ciągu tygodnia, zbuduję nowy aparat, w którym bezpiecznie i wygodnie odbędziemy pierwszy etap naszej podróży.
Na tem przerwałem moje opowiadanie; dziś ciągnę je w obozie u podnóża skał, gdzie Zambo czekał nas tak długo. Wszystkie niebezpieczeństwa i przeszkody minęły jak sen, prześniony wśród wysokich, czerwonawych skał, które wznoszą się nad naszemi głowami. Zeszliśmy bez żadnych trudności, choć w sposób zupełnie nieoczekiwany. Za sześć tygodni lub najdalej dwa miesiące staniemy w Londynie, i być może, że zjawię się w redakcji zanim jeszcze ten list dojdzie do rąk pana. Z tęsknotą i niecierpliwością wyglądamy chwili powrotu do tego wielkiego miasta, w którem pozostawiliśmy wszystko, co jest drogie naszym sercom.
Los nasz rozstrzygnął się w dzień owego niebezpiecznego eksperymentu z balonem Challengera. Wspomniałem już, że jedną osobą, która okazywała nieco współczucia naszym usiłowaniom zejścia w dolinę, był młody syn wodza, uratowany przez nas z niewoli u małp. On jeden tylko nie zdradzał chęci zatrzymania nas przemocą i dał nam to wyraźnie do poznania gestami. Otóż, dnia, o którym wspominam, przyszedł on o zmierzchu do naszego obozu i podając mi (dla jakichś przyczyn okazywał mi zawsze najwięcej sympatji, może dlatego, że byłem zbliżony doń wiekiem) kawałek kory, wskazał wymownym gestem na szereg jaskiń w górze. Poczem położył palec na ustach na znak milczenia i oddalił się do swoich.
Przy świetle ogniska obejrzeliśmy ów kawałek kory; szeroki na jaką stopę, na odwrotnej stronie zawierał dziwaczny rysunek: rząd kresek i linji.
Linje te wykonane starannie węglem na białej korze, wydały mi się w pierwszej chwili podobne do nut.
— Cokolwiek przedstawia ten rysunek — rzekłem — gotów jestem przysiądz, iż ma on dla nas niepomierne znaczenie. Wyczytałem to z oczu indjanina, gdy mi go wręczał.
— O ile nie zażartował sobie z nas — zauważył Summerlee — wogóle, zdaniem moim, psotność jest najelementarniejszą cechą rozwoju człowieka.
— To wygląda na rodzaj pisma — rzekł Challenger.
— Albo jak konkursowy rebus taniej gazety — wtrącił lord John, wyciągając szyję, aby lepiej widzieć.
Nagle schwycił kawałek kory.
— Na honor — zawołał — zdaje mi się że odgadłem. I to za pierwszym razem. Spójrzcie no, wiele macie tu linji?
Osiemnaście, tak? Otóż skała nad nami zawiera osiemnaście jaskiń.
— Maretas wskazywał jaskinie gdy mi to dawał — szepnąłem.
— A więc niema żadnych wątpliwości. Mamy przed sobą mapę jaskiń. Jest ich osiemnaście ogółem, jedne krótsze, inne dłuższe, jedne kręte, drugie proste. Cóż ma oznaczać ten krzyżyk? Wskazuje na najgłębszą z jaskiń.
— Tę, która przechodzi na wylot — zawołałem.
— Nasz młody przyjaciel rozwiązał zagadkę — rzekł Challenger – jeżeli bowiem jaskinia nie przechodzi na wylot, to nie rozumiem czemu ów młodzian, który ma wszelkie powody aby nam dobrze życzyć, oznaczałby ją krzyżem. A o ile jaskinia sięga na wylot, t. j. posiada otwór po drugiej stronie szeregu skał, to nie mielibyśmy więcej jak sto stóp do zejścia.
— Sto stóp! — jęknął Summerlee.
— Lina nasza jest dłuższą nad sto stóp — odparłem — będziemy mogli zejść.
— No a indjanie w jaskini? oponował Summerlee.
— Indjanie nie zamieszkują tych jaskiń nad nami — rzekłem — używają ich jako składy i śpichlerze. Radzę udać się tam natychmiast i zbadać ich położenie.
Na płaskowzgórzu rośnie pewien rodzaj suchego drzewa — odmiana araucarii, zgodnie z twierdzeniem naszego botanika — używana przez krajowców za pochodnię. Każden z nas zaopatrzył się w sporą jej wiązankę, poczem, po zarośniętych zielskiem schodach, wspięliśmy się ku wskazanej nam jaskini. Tak jak zapewniałem była ona pustą i zamieszkiwały ją jedynie nietoperze, które poczęły chmarą unosić się nad naszemi głowami. Nie chcąc obudzić czujności indjan, posuwaliśmy się poomacku, i zapaliliśmy nasze pochodnie, dopiero minąwszy kilka zakrętów. Znajdowaliśmy się we wspaniałym, suchym tunelu, którego szare, gładkie ściany pokryte były zwykłymi rysunkami; nad naszymi głowami unosiło się koliste sklepienie, a biały piasek szeleściał pod nogami. Szliśmy pośpiesznie, aż wreszcie zmuszeni byliśmy się zatrzymać z okrzykiem głębokiego rozczarowania! Przed nami wznosiła się gładka, równa ściana, nie mająca nawet takiej szczeliny przez którą mogłaby się prześlizgnąć mysz. Nie mogliśmy marzyć o wyjściu.
Z gorzkiem uczuciem zawodu staliśmy przed tą przeszkodą; nie była ona wynikiem żadnej żywiołowej katastrofy, jak zwały w owym tunelu, przez który chcieliśmy tu wejść; końcowa ta ściana była równie gładka jak i boczne, i musiała powstać w tym samym co i one, czasie i w ten sam sposób.
— Nic nie szkodzi, moi przyjaciele — odezwał się Challenger — mamy w odwodzie mój balon.
Summerlee westchnął.
— Czyżbyśmy weszli nie do tej jaskini? spytałem.
— Co to, to nie — odparł lord John, nie spuszczając palca z mapy, — siedemnasta z prawej i druga z lewej. Jesteśmy we wskazanej jaskini niezawodnie.
Spojrzałem w kierunku jego palca i nagle wydałem okrzyk radości.
— Już wiem! Chodźcie za mną!
Świecąc sobie pochodnią śpiesznie przebiegłem drogę, którąśmy przeszli.
— Tutaj — rzekłem, wskazując na rzucone na ziemię zapałki — tutaj zapaliliśmy światła.
— Tak jest.
— Jaskinia rozwidla się w dwóch kierunkach, a my minęliśmy pierwsze rozwidlenie przed zapaleniem pochodni. Z prawej strony musi się znajdować dłuższy korytarz.
Rozumowałem trafnie, nie uszliśmy bowiem nawet trzydziestu yardów, gdy ujrzeliśmy przed sobą wielki ciemny otwór. Zagłębiwszy się weń znaleźliśmy się w korytarzu znacznie szerszym niż poprzedni. Szliśmy nim niecierpliwie na przestrzeni kilkuset yardów, aż nagle w ciemności przed nami błysnął czerwonawy punkcik. Zatrzymaliśmy się zdumieni.
Wąska, jasna smuga leżała przed nim: pobiegliśmy ku niej. Była nieruchoma i zimna, a jednak błyszczała nieustannie przed nami, rzucając ostre blaski na ściany jaskini i zmieniając piasek u naszych stóp na masę drobnych klejnotów, aż wreszcie przeszła w duży krąg jasnego, łagodnego światła.
— Księżyc! — zawołał lord John — jesteśmy swobodni! Swobodni!
Był to istotnie księżyc, który zaglądał w otwór jaskini; otwór ten nie był wielki, ale w zupełności dostateczny. Wychylając się przezeń ujrzeliśmy, że zejście nie przedstawia specjalnych trudności, gdyż znajduje się dość nisko nad ziemią. Nie było nic dziwnego, żeśmy go nie zauważyli z doliny, gdyż ukryte było wśród skał, pozornie niedostępnych. Ale zejście było możliwe, szczególnie z pomocą naszej liny.
Uszczęśliwieni wróciliśmy do obozu, aby przygotować się do jutrzejszej wyprawy. Musieliśmy ją zorganizować z ogromną ostrożnością, aby indjanie nie domyślili się naszych zamiarów i nie unicestwili ich w ostatniej chwili. Postanowiliśmy zabrać ze sobą jedynie strzelby i naboje; Challenger wszakże nie chciał się rozstać ze swoimi zbiorami, a pewien z jego pakunków, o którym nie chcę narazie bliżej wspominać, sprawił nam masę kłopotu.
Dzień wlókł się niesłychanie powoli, aż wreszcie o zmroku byliśmy gotowi do podróży. Z niemałym nakładem trudu wnieśliśmy nasz dobytek po schodach i u wejścia do jaskini, obejrzeliśmy się poraz ostatni na ten zakątek, który wkrótce zapewne stanie się pastwą turystów i badaczy, ale który dla nas pozostanie zawsze naszym krajem, ziemią snów i marzeń, miejscem gdzieśmy wiele dokonali, nauczyli się i przecierpieli.
Na lewo widzieliśmy szereg jaskiń, połyskujących czerwonym blaskiem ognisk, śmiechy i śpiewy ich mieszkańców dobiegały naszych uszu. Zdala majaczyła ciemna linja lasu, a w dole kołysało się wielkie zwierciadło jeziora, tej ojczyzny najdziwaczniejszych potworów. I nagle ostry, przenikliwy krzyk jakiegoś zwierzęcia rozdarł ciszę i wionął ku nam, jak pożegnanie z Ziemi Maple White’a. Weszliśmy wgłąb jaskini prowadzącej w powrotną drogę.
W dwie godziny później byliśmy już na dole, zabrawszy wszystkie pakunki. Bagaż Challengera był właściwie jedyną trudnością przeprawy. Zostawiając wszystko u stóp skał, ruszyliśmy odrazu do obozowiska Zambo, dokąd przybyliśmy następnego dnia o świcie i ze zdumieniem zastaliśmy miast jednego ogniska — kilkanaście. Wyprawa ratunkowa przybyła; liczyła dwudziestu indjan zaopatrzonych w sznury, drągi i wszelkie przyrządy mogące posłużyć do przebycia przepaści. Przynajmniej, puszczając się jutro w powrotną drogę ku dorzeczom Amazonki, nie będziem mieli trudności z dźwiganiem bagaży.
Tak więc szczęśliwy i wzruszony kończę moje sprawozdania. Oczy nasze oglądały cuda, a dusze nasze zahartowały się wśród przejść. Każdy z nas stał się lepszym i mędrszym.

Być może, że zatrzymamy się nieco w Para. W takim wypadku list ten wyprzedziłby mnie; w przeciwnym jednak razie przybędziemy do Londynu jednocześnie. A tak czy inaczej, mój drogi panie Mc. Ardle, będę mógł niedługo uścisnąć Pańską dłoń.




ROZDZIAŁ XVI.
„Pochód“.

Chciałbym przedewszystkiem wyrazić wdzięczność wszystkim tym, których gościnność i życzliwość ułatwiła nam i uprzyjemniła powrotna drogę, a więc w pierwszym rzędzie Signorowi Penalosa i urzędnikom brazylijskiego rządu. Kurtuazja ich oszczędziła nam wielu kłopotów. Następnie Signorowi Pereira, który, uprzedzając nasze życzenia, przygotował nam w Para bieliznę, ubranie i obuwie, dzięki czemu mogliśmy się pokazać w cywilizowanym świecie.
To też przykro mi, że za tyle życzliwości odwzajemniliśmy się naszym gospodarzom i dobroczyńcom stekiem kłamstw, i niniejszem uprzedzam, że ktokolwiek starałby się iść naszym śladem, straci jedynie czas i pieniądze. W opowiadaniach podaliśmy fałszywe nazwy, i jestem przekonany, że żaden z naszych następców nie zdoła trafić nawet do okolic, zbliżonych do Ziemi Maple White’a.
Przypuszczaliśmy, że zainteresowanie, jakie wzbudziła nasza wyprawa jest czysto lokalne, i nie mieliśmy pojęcia, że wieść o naszych przygodach podnieciła ogólną ciekawość w Europie; przekonaliśmy się o tem dopiero wówczas, gdyśmy się znaleźli o pięćset mil od Southamptonu i gdy gazeta za gazetą, ajencja za ajencją poczęły nadsyłać depesze, błagając nas choćby o krótki wywiad i ofiarowując zań wielkie sumy. Postanowiliśmy wszakże, że nie udzielimy żadnych informacji prasie przed porozumieniem się z członkami Instytutu Zoologicznego, od którego, jako delegaci, otrzymaliśmy instrukcje i któremu należało się nasze pierwsze sprawozdanie. To też, chociaż zastaliśmy w Southamptonie całą gromadę reporterów, odmówiliśmy im wszelkich objaśnień, co oczywiście tem silniej skierowało uwagę ogółu na zebranie zapowiedziane przez Instytut Zoologiczny w dniu 7 listopada.
Miało się ono pierwotnie odbyć w lokalu Instytutu, tam gdzie narodził się projekt wyprawy, ale, ze względu na zgłaszające się tłumy publiczności, musiano zmienić salę Instytutu na audytorjum w Queen Hall; okazuje się obecnie, że i ta sala była o wiele za szczupłą.
Zebranie zostało naznaczone na drugi dzień po naszem przybyciu do Londynu; pierwszy bowiem poświęciliśmy osobistym, najbliższym naszym sprawom. O moich wolę na razie nie wspominać; może uczynię to z czasem, gdy będę w stanie myśleć o nich spokojniej. Zwierzyłem się niegdyś czytelnikom z motywów mojego czynu, to też byłoby słusznem, abym ich wtajemniczył również i w jego następstwa. I zdobędę się na to, ale nie teraz jeszcze.
W każdym razie bez względu na przyczyny mego kroku, bez względu na to, co potem zaszło — pozostanie mi przeświadczenie, żem brał udział w jednej z najciekawszych ekspedycji świata, i mogę jedynie być wdzięczny okolicznościom, które mnie do tego skłoniły.
A teraz zbliżamy się do kulminacyjnego punktu w dziejach naszej wyprawy; właśnie, gdym sobie łamał głowę, jak go opisać, wzrok mój padł na poranne wydanie mojej „Gazety“, zawierające szczegółowe i doskonałe sprawozdanie kolegi Macdona. Nic mi nie pozostaje lepszego jak przepisać to sprawozdanie od nagłówka do zakończenia. Tak więc, posłuchajmy, przyjaciela Macdona:

ZAGINIONY ŚWIAT
Wielkie Zebranie w Queen Hall
Wrzawa podniecenie.
Niezwykłe zajście.
Cóż to było?
Pochód na Regent-Street.
(od naszego specjalnego korespondenta).

„Oddawna zapowiedziane i oczekiwane niecierpliwie zebranie Instytutu Zoologicznego, owe zebranie, na którem miano wysłuchać sprawozdania Komisji Inwestycyjnej, wysłanej przed rokiem do Ameryki Południowej, celem zbadania czy, zgodnie z twierdzeniem profesora Challengera istnieje tam życie zwierzęce w przedhistorycznej formie, odbyło się wczoraj w wielkiej sali Queen Hall, i śmiem twierdzić, że dzień ten będzie jednym z najdonioślejszych w dziejach Nauki, i pozostanie na zawsze w pamięci tych, co mieli szczęście być świadkami jego niezwykłych zajść (cóż za potwornej długości wstępne zdanie, bracie Macdona!)
Bilety wejścia przeznaczone były jedynie dla członków Instytutu i ich przyjaciół, okazuje się jednak, że ostatnie to określenie jest nader rozciągłem, gdyż na długo przed początkiem zebrania sala Queen Hallu była szczelnie wypakowana. Szerokie warstwy publiczności, zupełnie niesłusznie dotknięte wyłączeniem z zebrania, poczęły szturmować do drzwi sali, wskutek czego wywiązała się formalna bójka; parę osób odniosło szwank, a między nimi inspektor Scoble (Dywizja H), któremu złamano nogę. Wtargnąwszy do sali, publiczność przepełniła wszystkie jej kąty, a nawet zajęto lożę prasową; tak że liczba słuchaczy, z niecierpliwością oczekujących przybycia podróżników, dochodziła niemal do pięciu tysięcy.
Przybywszy wreszcie, podróżnicy zajęli miejsce na estradzie, gdzie już poprzednio zgromadzili się przedstawiciele stowarzyszeń naukowych, nietylko naszych ale francuskich i niemieckich. Szwecję reprezentował profesor zoologii uniwersytetu w Upsala p. Sergius.
Zjawienie się czterech bohaterów dnia, dało hasło burzliwej demonstracji, cała bowiem sala powstawszy z miejsc powitała ich długim, niemilknącym okrzykiem. Bystry jednak obserwator mógłby zauważyć, w tym radosnym nastroju pewien rozdźwięk, wróżący, iż zebranie będzie raczej ożywione niźli zgodne.
Nie warto zatrzymywać się nad opisem wyglądu naszych czterech podróżników, gdyż wszystkie dzienniki pomieściły ich fotografje; zauważę więc tylko, że przejścia i trudy wyprawy nie odbiły się na nich zbytnio. Broda profesora Challengera jest może nieco więcej zmierzwioną, twarz profesora Summerlee przybrała jeszcze bardziej ascetyczny wyraz, postać lorda Roxton wydaje się nieco szczuplejszą, a oblicza ich, w dniu gdy opuszczali stolicę nie były tak opalone, jak są w tej chwili, jednak naogół nie zmienili się wiele. Każden z nich zdaje się cieszyć wyśmienitem zdrowiem. Co się tyczy naszego przedstawiciela, znanego sportowca, i międzynarodowego footbalisty, p. E. D. Malone, to zmężniały, opalony, spoglądał na publiczność ze zwykłem, pogodnym uśmiechem na swej otwartej, dobrodusznej twarzy (no, Mac, czekaj niech ja cię gdzie przyłapię samego!)
Gdy wreszcie cisza zapanowała na sali, i po hałaśliwej owacji zgotowanej przybyłym, publiczność zajęła swoje miejsca, książę Durham, przewodniczący, zagaił zebranie.
Oświadczył, iż nie chce zabierać długo głosu, aby nie odwlekać sprawozdania z jakiem w imieniu członków wyprawy ma wystąpić profesor Summerlee. Oddawna krążą pogłoski, iż wyprawa ta uwieńczyła się niezwykłem powodzeniem (oklaski). Będzie to dowodem, że wyobraźnia poety i ścisłe wymogi nauki, nietylko nie wyłączają się wzajem, ale mogą się nawet spotkać. Chciałby jeszcze wyrazić swoją radość, — którą bezwątpienia podzielają i obecni, — iż podróżnicy powrócili cało i zdrowo z tej niebezpiecznej wyprawy, a nie da się zaprzeczyć, że katastrofa, jakaby ich spotkała, byłaby niepowetowaną stratą dla współczesnej nauki (burzliwe oklaski, w których jak zauważono profesor Challenger wziął żywy udział).
Gdy profesor Summerlee powstał z miejsca, powitano go entuzjastyczną owacją, a w trakcie jego przemówienia zrywały się wielokrotnie burzliwe oklaski.
Mowy profesora nie przytaczamy tutaj „in extenso“, gdyż niebawem ukaże się na łamach naszego pisma szczegółowe sprawozdanie z całej wyprawy, napisane przez naszego specjalnego korespondenta. Zadowolimy się więc narazić kilkoma ogólnymi uwagami.
Profesor Summerlee zagaił swe przemówienie, wyjaśniając cel ekspedycji; poczem dał wyraz uznania dla talentu i zasług swego przyjaciela, profesora Challengera, przypominając z żalem tę nieufność z jaką przyjęto wieść o jego odkryciu, dziś nie podlegającemu żadnym wątpliwościom. Następnie skreślił, w krótkich słowach bieg podróży, nie udzielając wszakże żadnych bliższych wskazówek, co do położenia słynnego płaskowzgórza; opisawszy drogę wzdłuż głównego koryta rzeki, aż do chwili przybycia do podnóża skał, strzegących nieznanej krainy, mówca dał wstrząsający obraz trudności, jakie zwalczyć musieli podróżnicy aby się do niej dostać, wysiłków, na które się zdobyli, a ofiarą których padli dwaj wierni metysi (profesor Summerlee ukrył prawdę aby nie podnosić na publicznem zebraniu drażliwego tematu). Powiódłszy za sobą słuchaczy w tajemniczą krainę, i uwięziwszy ich w niej na skutek zawalenia się drzewa, które służyło za most, profesor Summerlee ukazał im wszystkie jej czary i okropności. Nie zatrzymując się na osobistych przygodach, rozwodził się głównie nad bogatym plonem naukowym, zdobytym przez wyprawę w postaci przywiezionych zbiorów oraz obserwacji porobionych nad życiem zwierząt, owadów, ptaków i nad roślinnością płaskowzgórza, W ciągu kilku tygodni zebrano czterdzieści sześć odmian coleoptery i dziewięćdziesiąt cztery lepidoptery. Co do potwornych zwierząt, które w pierwszym rzędzie wzbudzają zainteresowanie ogółu, mówca gotów jest wyliczyć sporą ich listę, i jest przekonany, że lista ta znacznie wzrośnie, gdy płaskowzgórze zostanie bliżej zbadane. On i jego towarzysze widzieli przynajmniej z tuzin stworzeń (przeważnie zdala) dotychczas najzupełniej nauce nieznanych. Stworzenia te zostaną z czasem zbadane i sklasyfikowane; wspomniał o wężu, którego ciemno-ponsowa skóra, rozpostarta dochodzi do pięćdziesięciu jeden stóp długości; następnie o białawych stworzeniach, należących prawdopodobnie do rodziny ssaków, a świecących nocą silnym fosforycznym blaskiem, wreszcie o wielkiej, czarnej ćmie, której ukąszenie indjanie uważają za niezmiernie jadowite. Pomijając jednak te zupełnie nieznane odmiany, płaskowzgórze obfituje w przedhistoryczne zwierzęta, należące do gatunków epoki Jurajskiej, wśród nich wymienił olbrzymiego stegosaurusa, którego p. Malone widział raz przy wodopoju, a przed nim oglądał i uwiecznił na rysunku, ów dzielny Amerykanin, pierwszy badacz tej tajemniczej krainy. Opisał również iguanodona i pterodaktyla — pierwsze stworzenia, jakie napotkali. Wstrząsnął nerwami słuchaczy, opisując drapieżnego dinosaura, najstraszniejszą z napotkanych bestji, która niejednokrotnie dała się we znaki członkom wyprawy, poczem przeszedł do wielkiego i krwiożerczego ptaka phororachusa i do olbrzymiego łosia, żyjącego jeszcze na tem płaskowzgórzu. Ale opowiadanie o centralnem jeziorze, i wszystkich dziwach, jakie w sobie kryło, wzbudziło najżywsze zaciekawienie wśród słuchaczy. Zdawało się obecnym, że śnią na jawie, gdy mówca, spokojnie i systematycznie wyliczał rybo-jaszczury i potężne węże, zamieszkujące te zaczarowane wody. Kończąc sprawozdanie profesor Summerlee, opisał indyjskie plemię, żyjące na płaskowzgórzu, oraz zdumiewającą kolonję antropoidalnych małp, stojących o wiele wyżej od „pithecantropusa“ jawajskiego, i zbliżających się najbardziej do tej hypotetycznej istoty, którą zwiemy „brakującem ogniwem“, wreszcie wśród ogólnej wesołości wspomniał o pomysłowej, lecz nader niebezpiecznej komunikacji lotniczej profesora Challengera, i w kilku słowach wyjaśnił, w jaki sposób członkowie wyprawy zdołali powrócić do ucywilizowanego świata.
„Sądzono początkowo, że po tej przemowie, zebranie rozejdzie się, uchwaliwszy votum uznania i dziękczynienia dla podróżników, zaproponowane przez profesora Sergiusa (delegata uniwersytetu w Upsala), ale rzeczy przybrały niebawem wręcz odmienny obrót. Pewna opozycja dawała się wyczuć w sali od początku zebrania, po zakończeniu zaś przemowy profesora Summerlee, podniósł się z środkowych szeregów krzeseł dr. James Illingworth z Edynburga i spytał, czy nie należy zgłaszać sprostowania przed ostateczną rezolucją?
— Oczywiście — odparł przewodniczący — o ile zachodzi potrzeba sprostowania.
Dr. Illingworth odpowiedział, iż zachodzi.
— W takim razie — rzekł przewodniczący — proszę je zgłosić natychmiast.
Profesor Summerlee, powstając gwałtownie z miejsca, zawołał:
— Książe pozwoli mi zauważyć, iż ten pan jest moim osobistym wrogiem od czasu naszego zatargu w „Kwartalniku Naukowym“, co do istot charakteru „bathybiusa“.
— Przykro mi — odparł przewodniczący — ale nie mogę się wdawać w żadne osobiste względy. Udzielam głosu dr. Illingworth“.
Stronnicy wyprawy zagłuszyli słowa profesora Illingwortha, i starali się nawet zmusić go do milczenia, ale jako człowiek niezwykle okazałej postawy, obdarzony wyjątkową siłą głosu, dr. Illingworth zapanował nad zamieszaniem i zdołał wygłosić swoje przemówienie. Nie podlegało wątpliwości, iż posiadał na sali grono zwolenników, choć stanowili oni mniejszość w zebraniu. Większość publiczności zachowała się neutralnie.
Dr. Illingworth rozpoczął swą przemowę od słów uznania dla naukowej działalności profesorów Challengera i Summerlee. Ubolewał, iż posądzono go o osobistą niechęć, podczas gdy jego zachowanie się miało na celu wyłącznie dobro nauki, wszak w gruncie rzeczy przypadło mu dziś w udziale to samo stanowisko, jakie na pamiętnem zebraniu Instytutu Zoologicznego zajął względem profesora Challengera szanowny kolega Summerlee. Kwestjonował on wówczas pewne twierdzenia profesora Challengera; dzisiaj zaś, popierając też same twierdzenia, spodziewa się, iż będą one uznane przez ogół. Czy ma dostateczne po temu podstawy? (okrzyki „Tak, tak“ i „Nie“ oraz gwałtowna wrzawa, podczas której w loży dziennikarskiej dosłyszano jednak, jak profesor Challenger prosił przewodniczącego o pozwolenie wyrzucenia za drzwi dr. Illingwortha). Dr. Illingworth nie zaprzecza, iż członkowie wyprawy są ludźmi nieposzlakowanej prawości, ale są tylko ludźmi, a natura człowieka jest słabą. Chęć sławy może otumanić nawet uczonych, gdyż wszyscy tak jak ćmy lubimy kąpać się w świetle. Słynni myśliwi i sportowcy nieraz pragną zaćmić swych rywali, a dziennikarze nie są wrogami przesady, tak więc każdy członek wyprawy miał swoje własne cele w tem, aby rezultaty jej były jaknajbardziej zdumiewające („Hańba!! dość!!) Mówca nie chce nikogo obrazić („a jednak obrażasz pan“), ale musi zaznaczyć, iż ciekawe opowiadania wygłoszone przed chwilą opierają się na bardzo nikłych dowodach. Co znaczy bowiem parę fotografji w czasach gdy je można fabrykować dowolnie. Cóż pozostaje poza nimi? Historia przeprawy na linie, co uniemożliwiło przywiezienie większych okazów; pomysłowe to ale niestety mało przekonywujące. Podobno lord Roxton posiada czaszkę phororachusa. Otóż mówca chciałby widzieć tę czaszkę.
(Lord John Roxton — „Jeżeli dobrze rozumiem, ten pan zarzuca mi kłamstwo?“) Wrzawa, krzyki. Przewodniczący: Przywołuję wszystkich do porządku. Panie doktorze Illingworth proszę pana o sformułowanie pańskich zarzutów.
Dr. Illingworth: Miałbym jeszcze wiele do powiedzenia ale poddaję się regulaminowi. Wniosek mój jest następujący: podziękować profesorowi Summerlee za interesujące sprawozdanie, ale uznać jego wiadomości za „niestwierdzone“ i wyznaczyć nową liczniejszą i wiarogodniejszą Komisję Inwestygacyjną“.
Trudno opisać zamięszanie, jakie zapanowało po tych słowach, znaczna część słuchaczy wyraziła swoje oburzenie krzykami „Cofnąć wniosek“. „Wyrzucić gościa za drzwi“, „Wstyd“, podczas gdy inni — a trzeba przyznać, iż było ich wielu — wołali: „Cicho“, „Porządek“, „Ma rację“. W dalszych rzędach wywiązała się bójka między studentami medycyny, którzy stawili się licznie na zebranie. Jedynie obecność pań powstrzymała oba obozy od większej bijatyki. Nagle jednak wrzawa przycichła, a po chwili zupełnie zamarła: profesor Challenger wszedł na estradę. Powierzchowność jego i zachowanie mają w sobie coś onieśmielającego, to też gdy podniósł rękę, dając znak iż chce przemówić, wszyscy umilkli aby go wysłuchać.
— Pozwolę sobie przypomnieć tu obecnym — zaczął profesor Challenger — iż sceny podobne dzisiejszej miały miejsce i na poprzedniem zebraniu, na którem danem mi było przemawiać. Wówczas profesor Summerlee stał na czele opozycji, a choć dziś przyznaje się do błędu, jednak faktów niepodobna wykreślać z pamięci. Nie potrzebuję chyba wspominać, że, aczkolwiek profesor Summerlee, jako nominalny kierownik wyprawy, zabierał głos dzisiaj, jednak istotną duszą całej tej wyprawy byłem ja, i powodzenie jej mnie głównie należy zawdzięczać. Ja to doprowadziłem tych panów do słynnego płaskowzgórza, i ja to, jakieście to już słyszeli, przekonałem ich o swojem odkryciu. Mieliśmy nadzieję, że nikt nie będzie tak ograniczony, aby zaprzeczać prawdzie naszych zgodnych twierdzeń, co do mnie jednak, to nauczony doświadczeniem, zaopatrzyłem się w dowody. Tak jak wspomniał profesor Summerlee, nasze aparaty fotograficzne zostały zniszczone, a większość klisz rozbita przez małpoludzi (śmiechy i krzyki „opowiadajcie to innym“). Wspomniałem o małpoludziach i muszę przyznać, że niektóre głosy, które dochodzą teraz moich uszu przywodzą mi żywo na pamięć mój pobyt wśród tych zwierząt (Śmiech). Ocalone klisze osądzili znawcy; po za tem, jakież jeszcze moglibyśmy mieć dowody? Warunki naszej ucieczki uniemożliwiły nam zabranie większego bagażu, udało nam się więc ocalić tylko kolekcję motyli i chrząszczy, zebraną przez profesora Summerlee, a zawierającą wiele nieznanych dotąd okazów. Czy i to nie jest dowodem? (Kilka głosów „Nie, nie“). Kto powiedział „nie“?
Dr. Illngworth (wstając z miejsca): — Zdaniem naszem podobną kollekcję zebrać można niekoniecznie na przedhistorycznem płaskowzgórzu (oklaski).
Profesor Challenger. — Chylę głowę przed pańską naukową powagą, aczkolwiek przyznaję, że imię pańskie jest mi dość nieznane. Pomijając więc kwestję kollekcji i fotografji, przechodzę do wiadomości, któreśmy przywieźli, a które rzucają światło na zagadnienia dotychczas niewyjaśnione, np. o obyczajach pterodaktylów (krzyki „blaga“), twierdzę, iż obyczaje pterodaktylów są nam doskonale znane. Posiadam w portfelu fotografję tych stworzeń, zrobioną z natury i zdolną przekonać....
Dr. Illingworth: Żadna fotografja nas nie przekona.
Profesor Challenger: Chciałby pan może ujrzeć pterodaktyle w naturze?
Dr. Illingworth: Bezwątpienia.
Profesor Challenger: I toby pana przekonało?
Dr. Illingworth (śmiejąc się): Oczywiście.
Wówczas zdarzył się wypadek sensacyjny — tak sensacyjny, iż niemasz równego mu w rocznikach zebrań naukowych. Profesor Challenger dał ręką znak, i natychmiast kolega nasz, p. E. D. Malone podniósł się i zeszedł z estrady; po chwili jednak wrócił w towarzystwie olbrzymiego negra, a obydwaj dźwigali wielką, kwadratowa, widocznie bardzo ciężką skrzynię, którą postawili przed profesorem Challengerem. Głęboka cisza zapanowała na sali; uwaga każdego z obecnych skierowana była na skrzynię. Profesor Challenger uniósł jej wieko i, pochylając się nad nią, kilkakrotnie strzepnął palcami i wyrzekł pieszczotliwie „Chodź, chodź maleńki“. Po chwili obrzydliwe, wstrętne jakieś stworzenie, grzechocząc przeraźliwie wyszło ze skrzyni i usiadło na jej brzegu. Uwaga publiczności była tak naprężoną, iż nikt nie spostrzegł nawet jak książę Durham spadł z estrady. Głowa tego stworzenia przypominała najpotworniejsze chimery, jakie się kiedykolwiek wylęgły w wyobraźni średniowiecznego rzeźbiarza. Złośliwa i drapieżna, świeciła dwojgiem oczu, czerwonych jak dwa rozpalone węgle. Podwójny szereg drobnych zębów błyszczał w długim, półotwartymi dziobie. Skulone, półokrągłe ramiona przykrywało coś na kształt szarego, zgniecionego szala, całość przypominała upiorną, chorobliwą zjawę manjaka.
Przez chwilę groziła ogólna panika; profesor Challenger podniósł ramiona, aby nakazać milczenie, ale ruch ten spłoszył, siedzące przy nim straszydło. Szary szal rozwinął się nagle w parę błoniastych skrzydeł; i zanim profesor Challenger zdążył przytrzymać potwora, ten frunął na salę i począł zataczać po niej powoli koła, z suchym chrzęstem swych olbrzymich skrzydeł. Wstrętny zapach zgnilizny rozszedł się wokół; ludzie na galerji, wystraszeni bliskością tych czerwonych oczu i tego strasznego dzioba, poczęli krzyczeć przeraźliwie, temwięcej płosząc dziwnego gościa. Coraz żywsze i żywsze zataczał on koła, uderzając się o ściany i lampy.
— Okna! Na miłość Boską, zamknąć okna! — krzyczał z estrady profesor Challenger, miotając się rozpaczliwie i łamiąc ręce.
Było już jednak zapóźno; straszne stworzenie tłukąc się o ściany, jak potworna, niepojętej wielkości ćma, już zbliżyło się do okna, cisnęło się w jego otwór i — uleciało. Na ten widok profesor Challenger padł w fotel i zakrył twarz rękoma, ale zebrani, widząc że niebezpieczeństwo minęło, wydali westchnienie głębokiej ulgi.
Wówczas — doprawdy trudno opisać ten zapał, w którym niedawni przeciwnicy wyprawy łącząc się z jej stronnikami, z jednozgodnym okrzykiem entuzjazmu, jak wezbrana fala popłynęli po sali i łamiąc krzesła, pulpity orkiestry, zaleli estradę i unieśli ze sobą czterech bohaterów. Poprzednie niedowierzanie zostało sowicie wynagrodzone; wszyscy, co do jednego byli na nogach, wszyscy krzyczeli i gestykulowali radośnie i wszyscy tłumem otaczali podróżników.
— W górę ich, w górę! wołano i, mimo oporu, czterej bohaterowie zostali podniesieni w górę przez setki rąk. Tłum stał się tak zwarty, że trudno by już było postawić ich z powrotem na ziemi.
— Na Regent street, na Regent street! krzyczano wokół.
Przez chwilę zakotłowało się w ciżbie, poczem wartki prąd ludzi popłynął na ulicę, niosąc czterech podróżników. Ale przed drzwiami Queen’s Hall czekał niezmierzony tłum, który zlawszy się z pierwszym, utworzył morze głów. Był to widok niezwykły. Burza oklasków powitała zjawienie się podróżników; w mgnieniu oka utworzono karny, olbrzymi pochód, który ciągnął się aż do Picadilly. Wstrzymano cały ruch uliczny, co dało powód szeregowi zajść między policją i szoferami z jednej strony, a uczestnikami pochodu z drugiej strony. Było już dobrze po północy, gdy rozentuzjazmowana publiczność uwolniła czterech bohaterów ze swych uścisków, odniósłszy ich do mieszkania lorda Roxtona, przy ulicy Albany, poczem śpiewając „God Save the King“ rozeszła silę do domów. Tak zakończył się ten wieczór, najciekawszy, jaki oddawna widziano w Londynie“.
Tyle powiedział mój kolega Macdona, może nieco zbyt kwieciście, ale zgodnie z prawdą. Co do pterodaktyla to pojawienie się jego, tak nieoczekiwane dla publiczności, nie było niespodzianką dla nas. Wspomniałem już poprzednio, że spotkałem raz lorda Johna, gdy osłonięty swymi dziwnym przyrządem, szedł, aby złapać „pisklę“ dla Challengera. Napomknąłem również o trudnościach, jakie nam sprawiał bagaż profesora, a gdybym był zatrzymał się na opisie naszej podróży powrotnej, niejedno miałbym do opowiedzenia o kłopotach z jakiemiśmy się borykali, by zaspokoić apetyt naszego wychowanka, żywiącego się zgniłemi rybami. Dotykałem tego tematu jedynie mimochodem, gdyż profesor Challenger pragnął zachować tajemnicę co do istnienia owego żywego „dowodu“, aż do chwili, gdy zajdzie potrzeba przeciwstawienia zarzutom swych wrogów.
Kilka słów jeszcze co do dalszych losów naszego pterodaktyla; niestety niema pod tym względem żadnych pewnych wiadomości. Dwie śmiertelnie wystraszone kobiety twierdzą, iż widziały go na dachu Queen’s Hallu, gdzie siedział przez kilka godzin, jak djabelny jakiś posąg. Następnego zaś dnia wieczorne gazety umieściły notatkę, iż szeregowiec Miles został oddany pod sąd wojenny za samowolne opuszczenie posterunku przed pałacem Malborough. Szeregowiec Miles przytoczył na swoją obronę, iż przeraził się i począł uciekać, ujrzawszy między sobą a dyskiem księżyca lecącego djabła. Tłumaczenie to sąd uznał za bezsensowne, choć mogło ono rzucić nieco światła na interesującą nas sprawę. Ostatnią wiadomością, jaka mnie doszła o pterodaktylu, było opowiadanie załogi parowca „Friessland“ kursującego między Ameryką a Danją; mianowicie znajdując się o jakie dziesięć mil od portu, załoga ujrzała na horyzoncie coś pośredniego między latającym kozłem a potwornej wielkości nietoperzem, co sunęło z wielką szybkością w kierunku południowo-zachodnim. Jeżeli więc instynkt prowadził go istotnie w stronę rodzinnego gniazda, ostatni europejski pterodaktyl musiał zginąć w wielkich przestrzeniach Atlantyku.
A Gladys — moja Gladys! — Gladys, władczyni czarownego jeziora, które przezwane teraz zostanie na Centralne, nie chcę bowiem, aby to niegdyś drogie imię, zostało unieśmiertelnione przezemnie. Czyż nie wyczuwałem w niej zawsze jakiejś nuty bezwzględnego egoizmu? Czyżbym nawet wówczas, gdym ulegał jej życzeniom, nie zdawał sobie sprawy, że lichą jest ta miłość, co z lekkiem sercem naraża ukochanego na niebezpieczeństwa, a nawet na śmierć? Czyżbym w chwilach, gdy jej uroda nie przesłaniała trafności mego sądu, nie dostrzegał, że serce jej jest chłodne i samolubne? A jej dążenie do sławy czyż, zamiast wypływać z wzniosłych pobudek, nie było tylko niską chęcią osiągnięcia bez wysiłków i bez poświęceń, tego, co mogło dać jej najwięcej korzyści? A może dziś dopiero, nauczony gorzkiem doświadczeniem, poznałem prawdę?
Bądź co bądź zadała mi cios straszny; niewiele brakowało, abym zwątpił o wszystkiem na świecie. Dziś jednak, gdy to piszę, tydzień ubiegł od naszego spotkania, a wczorajsza rozmowa z lordem Roxtonem natchnęła mnie nieco lepszą myślą.
W kilku słowach opowiem co zaszło: w Southampton nie zastałem ani listu, ani depeszy, to też stanąwszy wreszcie, około dziesiątej wieczór przed willą w Streetham, drżałem z niepokoju. Czy, aby nie umarła? Gdzie było to wszystko, o czem tylekrotnie marzyłem: wyciągnięte ku mnie ramiona Gladys, jej uśmiech radości, słowa zachwytu, jakim wierzyłem, iż powita człowieka, co dla zadowolenia jej kaprysu, narażał życie? Strącony z obłoków, stąpałem już po ziemi, jednak chciałem łudzić się jeszcze. Przebiegłem ogród, zapukałem do drzwi mieszkania, skąd dobiegał mnie głos Gladys, i odsunąwszy zdumioną służącą, wpadłem do saloniku.
Gladys siedziała w cieniu stojącej lampy, na niskim szezlonżku, obok pianina; w trzech susach byłem obok niej i pochwyciłem jej ręce.
— Gladys! — zawołałem — moja Gladys!
Spojrzała na mnie ze zdziwieniem. Jakaś zmiana zaszła w jej twarzy; wyraz jej oczu, chłodne spojrzenie, lekki grymas ust — były mi obce. Wysunęła ręce z mojego uścisku.
— Co to wszystko znaczy? — rzekła.
— Gladys! — zawołałem — co tobie? Czyż nie jesteś moją, moją dawną Gladys?
— Nie — odparła — dzisiaj jestem Gladys Potts. Pozwoli pan, że go przedstawię mojemu mężowi.
Jakże śmiesznem bywa życie! Oto niewielki, brunatno-włosy osobnik, wygodnie zagłębiony w fotelu, przeznaczonym niegdyś dla mego wyłącznego użytku, ściskał machinalnie moją dłoń i obydwaj uśmiechaliśmy się z przymusem.
— Mieszkamy chwilowo u ojca — wyjaśniała Gladys — nasz dom jeszcze nie jest urządzony.
— Ach, tak — szepnąłem.
— Nie otrzymał pan w Para mojego listu?
— Nie, nie otrzymałem żadnego listu.
— Co za szkoda! Byłoby to wyjaśniło sytuację.
— Sytuacja jest zupełnie jasna — rzekłem.
— Opowiedziałam Williamowi wszystko o naszych stosunkach — ciągnęła dalej Gladys — wogóle mój mąż i ja nie mamy przed sobą tajemnic. Doprawdy przykro mi bardzo ze względu na pana, ale uczucie pańskie nie mogło być zbyt głębokiem, skoro odjechał pan z lekkiem sercem, zostawiając mnie samą, nieprawdaż? Nie ma pan chyba żalu do mnie?
— Bynajmniej. Muszę już iść.
— Niech pan coś przekąsi — zaproponował brunatno-włosy jegomość i dodał poufnie — tak to się zwykle kończy. Ba, i nie może być inaczej, chyba żeby wprowadzono poligamję, tylko z tamtej strony.
Zaśmiał się idjotycznie, a ja odwróciłem się ku wyjściu.
Otworzyłem już drzwi, gdy nagła myśl błysnęła mi w głowie; podeszłem do mego szczęśliwego rywala, który rzucił niespokojne wejrzenie na dzwonek elektryczny.
— Czy nie zechciałby mi pan odpowiedzieć na jedno pytanie? — rzekłem.
— Owszem, o ile będę w stanie — odparł.
— W jaki sposób zdobył ją pan? Czy odnalazł pan ukryty skarb, czy odkrył biegun północny, może przeleciał pan kanał? Czem się pan odznaczył?
Spojrzał na mnie z wyrazem osłupienia na swej dobrodusznej, tępej, zmęczonej twarzy.
— Zdaje mi się — rzekł — iż jest to pytanie natury zbyt osobistej
— W takim razie — rzekłem — niech mi pan powie tylko czem pan jest? Jaki jest pański zawód?
— Jestem dependentem — odparł — drugim dependentem w kancelarji adwokackiej Johnson i Merivale, 41, Chancery Lane.
— Dobranoc państwu! — zawołałem i znikłem w mrokach nocy, jak znikają wszyscy nieszczęśliwi kochankowie, a serce moje wrzało bólem, gniewem i szyderstwem.
Jeszcze jedna mała scenka na zakończenie.
Wczoraj wieczorem byłem zaproszony do lorda Johna wraz z obydwoma profesorami. Po kolacji, paląc, rozmawialiśmy o wspólnych przygodach. Dobrze znajome twarze moich towarzyszy tak mi się wydały dziwne w tem odmiennem otoczeniu. Oto mam przed sobą Challengera, z jego pobłażliwym uśmiechem, ciężkiemi powiekami, zuchwałem spojrzeniem, i brodą agresywnie rozwianą na potężnej piersi, — jak sapiąc niecierpliwie wykładał profesorowi Summerlee swe teorje. A oto Summerlee, jak z nieodstępną fajeczką, sterczącą między rzadkim wąsem, a szpakowatą koźlą bródką, i z wypiekami na chudej twarzy, zbija twierdzenia Challengera. Otóż wreszcie i nasz gospodarz, z tem orlem, suchem obliczem, z niebieskiemi oczyma, zimnemi jak dwa lodowce, oczyma na dnie których tai się coś groźnego i żartobliwego zarazem.
Takimi pozostaną na zawsze w mej pamięci.
Już po kolacji, w swojem specjalnem sanktuarium, zalanem falą łagodnego światła, ozdobionem niezliczonemi trofeami — lord John zakomunikował nam wielką nowinę. Wyjął z szuflady stare pudełko od cygar i postawił przed sobą na stole.
— Być może — zaczął — iż powinienem był powiedzieć wam wcześniej to co mówię dzisiaj, ale nie byłem pewien czy nie wprowadzę was w błąd, a nie chciałem wzbudzać w was próżnych nadziei. Dzisiaj jednak gdy się ziściły mogę już przemówić. Czy pamiętacie owo gniazdo pterodaktyli wśród trzęsawiska? Otóż zabarwienie gruntu uderzyło mnie wówczas; ponieważ nie zwróciliście na nie prawdopodobnie uwagi więc powiem wam, że był to krater wulkanu o pokładach niebieskawej gliny.
Obydwaj profesorowie skinęli potakująco głowami.
— Raz tylko jeden w życiu widziałem błękitnawą glinę wśród formacji wulkanicznej, a było to w wielkiej kopalni djamentu w Kimberley. Nic więc dziwnego, że nabiłem sobie głowę djamentami i, skonstruowawszy przyrząd ochronny, na wypadek zatargu z pterodaktylami, spędziłem w ich sąsiedztwie nader miły dzionek. Oto jego plony.
Otworzył pudełko od cygar i wysypał na stół około trzydziestu kamieni, których wielkość wahała się między ziarnkiem grochu a orzechem.
Może należało wtajemniczyć was wówczas w całą sprawę, ale wiem, że djamenty są dla laika zawsze jakiemś nieznanem „x“, gdyż wartość ich, bez względu na rozmiar zależy od koloru i czystości wody. Dlatego, nic nie wspominając nikomu, zabrałem je z sobą i zaraz po powrocie do Londynu kazałem je ocenić i zlekka oszlifować.
Wyjął z kieszeni maleńkie tekturowe pudełeczko i wytrząsnął zeń na stół wspaniały brylant, jeden z największych jakie w mem życiu widziałem.
— Otóż wyniki — rzekł — jubiler ocenia te djamenty, przynajmniej na dwieście tysięcy funtów. Oczywiście dzielimy tę sumę na cztery równe części. Nie chcę słyszeć żadnych protestów. No a teraz, profesorze — zwrócił się do Challengera — niech mi pan powie, co pan pocznie ze swemi pieniędzmi?
— Jeśli istotnie, milordzie, upiera się pan przy tak wspaniałomyślnym podziale — odparł Challenger — to ufunduję prywatne muzeum, co jest oddawna mojem marzeniem.
— A pan, Summerlee?
— Co do mnie usunę się z profesury, co mi da możność zakończyć klasyfikację skamieniałości pokładów kredowych.
— Ja zaś — rzekł lord John — zorganizuję nową ekspedycję i raz jeszcze odwiedzę kochane płaskowzgórze. Co się tyczy pana, młodzieńcze, to oczywiście zacznie się pan szykować do ślubu?
— Nie, — rzekłem, uśmiechając się z przymusem — natomiast, jeśli się pan zgodzi pojadę z panem.
Lord Roxton nie odpowiedział ani słowa, ale po przez stół wyciągnął ku mnie opaloną dłoń.


KONIEC.


Łaskawy Czytelniku, jeśli chcesz się jeszcze spotkać z sympatycznym prof. Challengerem, to przeczytaj powieść:
Conan Doyle, Świat w letargu.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: Anonimowy.