Żagiew i zgliszcza/W „Z. S. S. R.”

A zatem „opinja całego proletarjatu domaga się natychmiastowego aresztowania Rusakowa“, jakkolwiek ów towarzysz „Tur“ nie widział go nigdy na oczy, nie zna zupełnie jego przeszłości, nie był nigdy w jego „apartamentach“ ani nie był świadkiem owej sceny napadu!
— Cóż nas teraz czeka? — mówi Wiktor Sergjusz. — Cały szereg „rezolucyj“ robotników fabrycznych; aresztowanie starego, mojej żony, może i mnie; wyrzucenie nas z mieszkania, na które już dawno mają chrapkę; wreszcie proces i przykładne ukaranie“...
— Wobec tego, — mówię do żony, — zostajemy, aż się cała ta sprawa definitywnie wyjaśni.
— Naturalnie, — odpowiada.
Radzimy co począć. Przedewszystkiem nie dopuścić do aresztowania Rusakowa.
W międzyczasie Wiktor dostaje pierwszy list z domu. Jak się pokazuje, całe zajście było sprowokowane w haniebny sposób. Swirtsiewa napadła poprostu na żonę Wiktora, i pobiła ją do krwi, w jej własnem mieszkaniu.
Biegniemy do „Petit Paris“, jedynego lokalu w całej despotycznej Moskwie, gdzie można swobodnie pomówić. Jest tam Piotr Pascal, jest dr. Nikołajenko, anarchista, który właśnie wrócił z wyprawy na granicę Mongolji, wysłany tam przez rząd sowiecki. Znał on osobiście Rusakowa, z którym był razem internowany i razem odesłany do Rosji w drodze wymiany.
Postanawiamy bombardować władze sowieckie telegramami, każdy z osobna i każdy na swój sposób.
Dr. Nikołajenko depeszuje do redakcji „Prawdy“ w Leningradzie:

<<< Dane tekstu >>>
Autor Panait Istrati
Tytuł W „Z. S. S. R.”
Pochodzenie Żagiew i zgliszcza
Wydawca Księgarnia polska — Bernard Połoniecki
Data wyd. 1931
Druk Księgarnia polska — Bernard Połoniecki
Miejsce wyd. Lwów i Warszawa
Tłumacz Kazimierz Rychłowski
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W  „Z. S. S. R.”


O mojej podróży

Nie liczcie na to, abym szczegółowo i barwnie — jakby to niewątpliwie się godziło zrobić, — opisywał to wszystko, co zwiedziłem, widziałem, czułem i myślałem między 15 października 1927 (datą mego wyjazdu z Paryża) a 15 lutego 1929, datą mego powrotu. Jest mi to niemożliwem z różnych powodów, z których najważniejszym jest ten, że już dziś nie mam serca tego zrobić. Jechałem tam z zapałem, który jednak po drodze ostygł zupełnie.
A potem, choćbym i miał do tego ochotę, — powstrzymywałaby mnie pewna obawa: byłbym bowiem zmuszony cytować fakty, nazwiska, miejscowości, wydając w ten sposób tysiące ludzi niewinnych na łup bezlitośnego prześladowania. Gdyby zaś szło o prawdziwych winowajców, to i tak nie chciałbym ich wskazywać palcem, — nie czuję bowiem urazy i żalu do tych małych pionków, lecz do wielkich, a zwłaszcza do ich metod „rewolucjonizowania“ świata.
Wreszcie liczyć się muszę i z tem, że wymienianie wszystkich winowajców zajęłoby zbyt wiele miejsca, co by mi nie dozwoliło na spełnienie bardziej pożytecznego dzieła, jak to sobie uplanowałem w tych trzech tomach.
Bo proszę sobie tylko wyobrazić, tę podróż na przestrzeni przeszło 20 tysięcy kilometrów, — koleją, statkami, automobilami, konno i telegą, — począwszy od Aleksandrowska (małej osady lapońskich rybaków nad zatoką Kola, powyżej Murmańska) aż do stóp Akropolu! Między temi dwoma końcowemi punktami zwiedziłem dwukrotnie Moskwę i Kaukaz; trzy razy Ukrainę; cztery razy odbyłem drogę Moskwa-Leningrad; wreszcie byłem w Republice Mołdawskiej, na Krymie i nad Wołgą.
Trzeba by mi spisać conajmniej cztery dość duże tomy: 1) Moskwa — Leningrad, Karelia, Rosja północna, 2) Ukraina, Mołdawja, Krym, 3) Wołga, jej miasta, jej delta i morze Kaspijskie, 4) Zakaukazja.
I wcale nie potrzebowałbym „robić literatury“ pisząc te cztery tomy. Wystarczyłoby opisanie wydarzeń, ludzi, ich opowiadań, ich tragedyj i garść moich osobistych wrażeń, bo wszędzie tam ja żyłem naprawdę. Czy przez miesiąc, czy przez tydzień, dzień lub choćby godzinę, — żyłem naprawdę, to znaczy oddawałem serce moje tym ludziom, którzy ze swej strony również przeważnie oddawali mi swoje serca, okazując się takimi, jakimi byli w istocie, dobrymi czy złymi, bohaterami czy kanalją. Razem z nimi jadłem, piłem, śpiewałem, tańczyłem a czasem nawet i spałem. I prawie zawsze czuliśmy się poprostu niemal pijani tą wspólnotą. Nigdy prawie nie żałowałem mego czasu, serca i uczucia choćby dla najnędzniejszego z pośród nich, bo i w najnędzniejszym znaleźć można niekiedy coś wzniosłego, warto mu zatem zrobić dar ze swego serca.
Zdarzało mi się nieraz, że ludzie którzy od lat całych żyli razem nie znając serc swoich wzajemnie, wołali nagle wśród wybuchów ogólnej radości:
— Nigdy nie kochaliśmy się tak mocno, jak obecnie, odkąd jesteś wśród nas! Zostań z nami! Wróć do nas!
I rzucali się sobie wzajemnie w ramiona. A nie zawsze bywało się pijanym. Pijani byli raczej życiem, nadzieją, cierpieniem.
Och, wy wszyscy, którym sam obiecałem, lub którzy wydobyliście ze mnie obietnicę, że wrócę i wśród was zbuduję moją izbę!... może już się nigdy więcej nie zobaczymy?
Wszystko jest tylko złudą. Ale czyż nie w tem właśnie tkwi treść naszego życia?



Jedno pytanie

Przyjmując za fakt ową rzekomą, zarzuconą mi „dwulicowość“, jak to już pisała „Literaturnaja Gazeta“ w Moskwie, możnaby mi obecnie, kiedy wchodzimy w granice Rosji, zadać pytanie:
— Czyliż nie wiedziałaś dokładnie o tem wszystkiem przed wyjazdem do Rosji, względnie po krótkim tamże pobycie? Bo przecież uważano cię raczej za bolszewizującego.
Na to odpowiadam:
Zawsze byłem i pozostanę bolszewizującym, to znaczy zwolennikiem objęcia władzy przez klasę robotniczą i zniszczenia kapitalizmu, — a to w warunkach, które poznacie po przeczytaniu tej książki. Wszystkie one są na chwałę Lenina, Trockiego, Dzierżyńskiego[1] i wszystkich tych bohaterów październikowej rewolucji, którzy nie stali się mordercami swego własnego dzieła.
Dodam przytem, że o jakiejś „dwulicowości“ nie może tu być mowy, z tej prostej przyczyny, iż mogąc po szesnastomiesięcznym pobycie w Z. S. S. R. napisać z łatwością i ogłosić conajmniej sześć, jeśli nie pięćdziesiąt artykułów bolszewizujących, i to doskonale płatnych, — nie napisałem ani trzech w tym duchu, że ani żadnego wywiadu, ani żadnej podobnej rozprawy nikt mi zarzucić nie może. Podobna wstrzemięźliwość obcą jest Towarzystwu Przyjaciół Z. S. S. R., we Francji, którego jestem jednym z dwóch honorowych wice-prezesów.
A co się tyczy samego pytania: czy wiedziałem dokładnie o tem, co się dzieje w Rosji, — odpowiadam: nie. Ani dziesiąta część międzynarodowego komunistycznego proletarjatu nie ma właściwie dokładnego wyobrażenia o tem, co się w Rosji dzieje. Bo gdyby wiedzieli, wszyscy bez wyjątku uciekliby z szeregów partji, tworząc nową partję bolszewicką, opartą na nowych, uczciwych podstawach, partję, któraby już nie oddawała nieograniczonej władzy w ręce jej przywódców.
Bo i jakże można wymagać, aby wiedział o tem wszystkiem jakiś biedny robotnik fabryczny, zdyscyplinowany, ogłupiany, — skoro ja sam, cieszący się przyjaźnią Rakowskiego[2], dokładnie oczytany, z jednej strony nic nie wiedziałem, z drugiej strony zaś o niczem wiedzieć nie chciałem?
Mieliśmy rację obydwaj, i ów robotnik fabryczny i ja: Rewolucja zawisła gdzieś tak wysoko w niebiosach, że nie wystarczą na to marne świstki opozycji, by ją ściągnąć z powrotem między ludzi i udowodnić, że dziś stała się ona już tylko mitem, ale mitem posiadającym właściwości bajecznego Feniksa.
Jedynie tylko Opozycja i jej szef Trockij[3] zdołaliby uświadomić masy o faktycznym stanie rzeczy, — ale jak dotychczas nie rozporządzają oni jeszcze środkami stojącemi na wysokości tego strasznego spustoszenia. Pozatem członkowie opozycji jeszcze między sobą nie doszli do porozumienia, — a jest między nimi sporo ludzi, równie skompromitowanych, jak wśród czynników oficjalnych. Trocki, — bolszewik o stalowym charakterze, o nienaruszonym kredycie, najzdolniejszy z nich wszystkich, — będzie musiał dobrze uważać na tych lekarzy, którymi się otoczy wówczas, gdy trzeba będzie goić wszystkie rany Rewolucji, która sama dziś jest tylko jedną wielką raną! Mam do niego wielkie zaufanie i szacunek. Niemożliwą jest rzeczą, by Trocki nie potrafił wyciągnąć właściwych korzyści z tego przeraźliwego eksperymentu jaki ma przed oczyma, a który zna lepiej, niż ktokolwiek inny.
Przed mym wyjazdem do Rosji nie wiedziałem również nic właściwie o jego Opozycji, ani też o tem wiedzieć nie chciałem. Mówiłem sobie: „gdzie jest bagno, tam muszą być i żaby: musi to być poprostu tylko walka o władzę, scysja, która wyłoniła się po śmierci Lenina“. Powtarzałem to sobie jeszcze przez całe miesiące mego pobytu w Rosji.
Co się tyczy samego Trockiego widziałem dobrze, że już od lat otaczała go coraz gęstsza chmura milczenia, — ale jakżebym mógł przypuszczać nawet, że już myślano o zesłaniu go do Alma-Ata, czy do Stambułu, że czeka go epitet „kontrrewolucjonisty“?
Można powiedzieć, że osobiście nie znamy się zupełnie. Dotychczas nawet, — kiedy w sposób najzupełniej bezinteresowny oddaję mu te należne pochwały, — nie napisałem do niego jednego nawet listu, ani stąd, ani wówczas, gdy znajdowałem się nad brzegami morza Kaspijskiego, w odległości jakich 2.000 kilometrów od jego Bastylli.
Raz jeden tylko zamieniliśmy uścisk ręki, a Trocki napewno zdziwi się, gdy mu to przypomnę. Było to — o ile się nie mylę, — w roku 1911 lub 1912, w Bukareszcie. Nina Arbore, (siostra lekarki Katarzyny Arbore[4], którą później spotkałem na stanowisku komisarza Zdrowia Publicznego w sowieckiej Mołdawji) przyszła któregoś dnia do mnie, mówiąc obcesowo:
— Chcesz zobaczyć wybitnego ptaka wędrownego?
— Któż to taki?
— Wybitny wygnaniec polityczny: Leon Trockij, były prezydent sowietów utworzonych po rewolucji 1905 roku, najlepszy mówca i publicysta dzisiejszej Rosji rewolucyjnej.
— Oczywiście chciałbym go ujrzeć. Śpieszmy się!
Zaprowadziła mnie do hotelu High-Life, przy placu Biskupim. W małym pokoju, oparty o poręcz łóżka, stał Leon Dawidowicz, ze swą klasyczną głową i dzikiem spojrzeniem, ubrany w czarną bluzę. Nie znając żadnego z europejskich języków, mogłem tylko wytrzeszczać na niego oczy jak wół na malowane wrota.
Zagadnąłem go jednak, z jakiego powodu nosi czarną bluzę.
— Bo jestem pesymistą, — odparł drwiąco.



Odjazd — Chrystjan Rakowskij — Siebież

Pisałem już gdzieindziej o tym moim nagłym wyjeździe i o tym ambasadorze w niełasce, w towarzystwie którego odbyłem podróż aż do Moskwy. Ale tutaj jestem u siebie w domu, mogę uzupełnić to opowiadanie licznemi szczegółami, czego nie mógłbym uczynić w żadnym „Monde“ całego świata, witającego cię z otwartemi ramionami, a zamykającego ci drzwi przed nosem z chwilą, gdy chcesz zostać prawdziwym człowiekiem.
Ach, wolności, wolności! Wszystką krew moją oddałbym za ciebie.
Co się tyczy Rakowskiego, to nakreśliłem jego sylwetkę w r. 1927 na żądanie czasopisma moskiewskiego „Ogoniok“. Artykuł mój uznano za doskonały, ale nie opublikowano go; było to w czasie, gdy Rakowskij był jeszcze ambasadorem, ale już popadł w niełaskę. A w artykule moim nie było absolutnie żadnej polemiki, bo wówczas ani mi w głowie nie było myśleć cokolwiek złego o czynnikach oficjalnych. Jak się wam podoba podobny kwiatuszek? Zwracam się specjalnie do robotnika. Jego się pytam, czy może pogodzić się z podobną tyranją?
Co do mnie, niechaj że opozycjoniści wiedzą, że gdyby chcieli nam zgotować drugie wydanie takiego bolszewizmu, — znajdą we mnie nieubłaganego wroga, wroga, który gotów jest umrzeć we walce o to, co uważa za najpierwsze dobro człowieka: prawo swobodnego wypowiadania się w obliczu niebios, czy to jako przyjaciel czy jako wróg. Lenin pozwalał swym przeciwnikom wypowiedzieć się: a z tych wszystkich Gorkij mówił mu rzeczy najokrutniejsze, nieraz nawet niesłusznie go krzywdzące.
Odpowiedzą mi na to, że w pewnej chwili owa wolność słowa mogła była zabić Rewolucję. Na to wam odpowiem: wasza tyran ja napewno jeszcze bardziej ją zabiła.
Przykro to, że muszę używać tak twardych i ostrych słów w odniesieniu do ludzi, którzy w gruncie rzeczy stali się ofiarą pewnego systemu, za którego wejście w życie, oni sami nie ponoszą odpowiedzialności. Ale to trudno. Znaliście mnie przecież dobrze. Nie trzeba było mnie zapraszać na uroczystości dziesięciolecia. A największą winę ponosi tu Rakowskij, który na moje zapytanie (przed wyjazdem), jak tam jest właściwie w sowieckiej Rosji, dał mi taką dyplomatyczną odpowiedź:
— Jeśli będziesz patrzał tylko powierzchownie, nie będziesz zadowolony. Ale jeżeli potrafisz patrzeć i widzieć, napewno pokochasz naszą Rewolucję.
Wolałbym, by mi powiedział szczerze, jak sprawy stoją, — ale cóż, kiedy ci bolszewicy milczą zawsze jak grób, nawet wówczas, gdy są waszymi przyjaciółmi i towarzyszami.
I Rakowskij nie stanowi wyjątku. Nigdy nie mogłem wydobyć z niego żadnego wyznania, jednego z tych wyznań, jakich potem wysłuchałem setki, niby na spowiedzi. We Francji przebaczałem mu to milczenie. Był przecież ambasadorem, — a wiedział, że ja lubię mówić. Ale i w czasie podróży nie wychodził z tej rezerwy. A przecież niejednokrotnie dawał mi dowody szczerego głębokiego przywiązania, czy to przychodząc mi z pomocą, czy przyjmując mnie u siebie z całą serdeczną poufałością.
Kiedy, siedząc w naszym dyplomatycznym przedziale zauważyłem zniszczony i potargany rękaw jego koszuli, nie mogłem powstrzymać się od zrobienia uwagi:
— Naprawdę Krystjanie, wiem o tem, że bolszewicy tego typu co ty nie korzystają z żadnego funduszu dyspozycyjnego dla swego własnego użytku... Ale czy naprawdę pobory twoje są tak skromne, że nie możesz nosić lepszych koszul, jak ta, którą masz na sobie?
— Głupstwa pleciesz, — odparł. — Zostaw moją koszulę w spokoju!
Ale razu pewnego w ambasadzie powiedział mi:
— Kiedy już niczem nie będę i będę musiał zarabiać na życie jak lekarz, który zapomniał już o praktyce, — wówczas ty z koleji pomożesz mi, jeśli będziesz bogatym. Prawda?
Uważałem to za żart. Bo i jakżeby Rosja sowiecka mogła się obejść bez takiego dyplomaty jak Rakowskij?
Jakże byłem naiwny! Zrozumiałem go lepiej w rok później, kiedy dowiedziałem się, że były ambasador polecił swej żonie wysprzedawać rzeczy z ich skromnego mieszkania w Moskwie, aby mieć za co kupić chleba.
Spotkamy go jeszcze na jego wygnaniu w Astrachanie, gdzie przepędziłem ośm dni w jego towarzystwie i nabawiłem się malarji, tak jak i on.
Z pamiętnej tej podróży naszej miłem wspomnieniem pozostało mi nasze przybycie do stacji granicznej Siebież, dokąd dojechaliśmy okrężną drogą przez Rygę, chcąc uniknąć przejazdu przez Warszawę.
Piękne wspomnienie!... I przeklęte niechaj będzie to życie, oszpecające każde piękno, na które dusze nasze są tak chciwe. Ileż to razy chciałem rzucić ten krzyk w trakcie tej podróży, którą tu obecnie opisuję!
Pisano już dużo, a niejednokrotnie z pewnem wzruszeniem o tej chwili, gdy pociąg wjeżdża w granice Rosji, popod ową sławną czerwoną arkadę na której wypisany jest straszliwy odzew, będący częściowo już zrealizowaną przepowiednią przyszłości:
Proletarjusze wszystkich krajów! Łączcie się!
Och, bracia moi w nieszczęściu! Złączcie się raz na zawsze i idźcie zwartą masą, w tysięcznych szeregach, aby to zobaczyć! Łączcie się — idźcie tam, niechaj wam serca pękają w chwili, gdy czerwony pociąg wjeżdża majestatycznie w granice czerwonej Rosji, pod czerwoną arkadą z ognistemi literami!
Tak, łączcie się i nie wysyłajcie już więcej delegacyj złożonych z głupców, którzy nic nie widzą i o niczem was poinformować nie zdołają! Ale idźcie tam sami, bez przewodnika, bez wodza, a napewno czuć tam będziecie więcej niż wszyscy wodzowie całego świata, choćbyście byli nawet głupi jak stołowe nogi.



Sofijskaja Nabiereżneja

Przybyliśmy do Moskwy w piękny poranek. Na dworcu nic absolutnie, coby mogło świadczyć o jakichkolwiek względach należnych ze strony rządu wielkiemu dyplomacie i ambasadorowi, choćby ten ostatni znajdował się nawet w niełasce.
Nie czekał na niego żaden powóz. Nikt mu nie uścisnął ręki na powitanie.
Lokaj Rakowskiego, olbrzymi i bardzo inteligentny Estończyk, poszedł sprowadzić taksometer, a tymczasem towarisze fotografowie-reporterzy skierowali na nas objektywy swych aparatów.
Rakowskij nie pozwolił się fotografować.
— Czemuż się chowasz przed nimi? — zagadnąłem go. — Przecież robią to tylko dla zarobku.
— W takim razie sami nie wiedzą co robią, — odpowiedział. — Oszczędzam im popełnienia niezręczności i zepsucia paru klisz.
Pozostawiając instytucji Voks, której byłem gościem, wyszukanie mi mieszkania, — udałem się razem z Rakowskim do {{roz*|Sofijskaja Nabiereżnaja,}} wspaniałego pałacu, będącego niegdyś własnością jakiegoś króla cukrowego, — a obecnie rezydencją dyplomatów.
— Nie będziesz tu znów tak kiepsko ulokowany, — zawołałem wchodząc.
Rakowskij uśmiechnął się tylko. Czy widział już może oczyma duszy owe bagna astrachańskie, wśród których miał raz na zawsze stracić zdrowie?
Poprowadzono nas odrazu do sali jadalnej, gdzie wkrótce podano nam doskonałą herbatę rosyjską, którą tak lubię oraz obfite śniadanie. Następnie zaprowadził mnie Rakowskij do wspaniale urządzonego salonu.
Z przylegającego pokoju wyszedł jakiś mężczyzna gruby i niski, o pogodnem obliczu, wpatrując się we mnie przenikliwie swemi bezbarwnemi oczyma. Ubrany był w bluzę i liche spodnie, — bez kołnierzyka, na nogach miał zniszczone porządnie trzewiki. Myślałem, że to jakiś służący.
— To Litwinow[5], — szepnął mi Krystjan. — żona jego daje lekcje, by zarobić na życie.
Poczułem głęboki podziw dla tego człowieka.
Przedstawiliśmy się sobie wzajemnie. Jeden uścisk ręki — i na tem koniec. Bo i cóż więcej mogło być? Ale tego rodzaju dyplomaci wiedzący dobrze, ile rozmaici ich koledzy z antypodów wypijają co dnia, — nie mają pojęcia, jakie huragany miłości potrafią oni wzbudzić w duszy zwykłego człowieka z ulicy, kiedy który z nich odpowie np. takiemu Chamberlainowi[6] tak mniej więcej, jak to zrobił właśnie Litwinow w Genewie.
— Wy bolszewicy, myślicie zawsze tylko o tych łapserdakach, którzy was słuchają.
— Właśnie, — odparł Litwinow. — Bo chcemy służyć interesom tych właśnie łapserdaków.
I to był najautentyczniejszy bolszewizm. Czyliż nie możnaby okrasić go odrobiną chociaż ciepła, kiedy się jest człowiekiem tak wielkim, a skromnym i prostym? Łapserdaki uznają tylko żołądek. Napisanem było widocznie, że tylko jeden Lenin miał być dobrym psychologiem.
Przez dobrą godzinę nudziłem się śmiertelnie, asystując ich rozmowie. Mówili spokojnie, chłodno, bez śladu wzruszenia na twarzach. Dwie idealne maszyny, działające precyzyjnie. Cóż one przyniosą światu? Chleba?...



W przeddzień uroczystości — Rozmyślania samotnika

Moskwa tak była zapchana, że nie było w niej miejsca już ani dla jednej myszki więcej. A tych myszy i szczurów zjechało się tam parę tysięcy, ze wszystkich stron świata.
Największe, a najuboższe zarazem państwo na całym świecie rujnowało swój skarbiec, byleby sprostać godnie zadaniu. Czyli mogło być zresztą inaczej — i czy warto się o to oburzać? Jestem tu po to jedynie, by mówić prawdę, — a uwierzy mi każdy tem łatwiej, że i ja sam biorę udział w tych uroczystościach.
Byliśmy, niewątpliwie, świadkami próby bolszewizowania na gruncie uczuciowym, licząc tym razem na szlachetność „umysłów niezawisłych“ zaproszonych umyślnie, by mogli widzieć proletarjat przy pracy. Nie godzę się zupełnie z tego rodzaju próbą, — a dlaczego, to później wyjaśnię. Ale trzeba się pogodzić poprostu z tym faktem, skoro przyjmiemy, że musi się dążyć do rozbudowy socjalizmu i w innych jeszcze krajach, — że trzeba zatem rozwinąć w tym duchu odpowiednią propagandę, nie zaniedbując żadnej sposobności. A dziesięciolecie to było okazją doskonałą.
Goście, sproszeni trochę na gwałt, przedstawiający stosunkowo najbardziej pożądany materjał dla obecnych bolszewickich władców, — mogli widzieć to tylko, co im pokazywano, a mówić to jedynie, o czem mówić było wolno.
I w tem tkwi całe nieporozumienie. Zarówno z jednej jak i z drugiej strony wywrócono na nice morał znanego rumuńskiego przysłowia, które brzmi, że człowiek który robi to co może, mówi to co wie. Komuniści robili właśnie coś wręcz przeciwnego temu, co mogli. Ale to im się nie udało. Goście natomiast mówili to, o czem nie wiedzieli, a to im poszło doskonale.
Klasa robotnicza robi wszystko i wszystko jej się też należy. Zgoda. Owieczki również mają wszystko sobie samym do zawdzięczenia. Ale podczas gdy owieczki możnaby uszczęśliwić poprostu przez wyniszczenie wszystkich zwierząt mięsożernych (nie wyłączając człowieka), — to samo wyniszczenie wszystkich konsumentów owieczek ludzkich nie wystarczałoby dla uszczęśliwienia tych ostatnich. Trzeba — z jednej strony — nauczyć te owieczki wytwarzania owego skomplikowanego pożywienia, bez którego żyć nie mogą, — z drugiej strony zaś zapobiec temu, by sama owieczka nie zamieniła się z czasem w krwiożerczego wilka, co między prawdziwemi owcami jest rzeczą wykluczoną.
Cały problem w tem się właśnie koncentruje. A nie można rozwiązać go przez pobudzanie apetytów zachęcającemi apostrofami:
— Kto idzie razem z nami? Oto świta nam jutrzenka szczęścia!
— Ja, ja! — odkrzyknie jakiś murzyn, który gdzieś z głębi Afryki przybył na Kongres światowy wszystkich uciśnionych ras i narodów.
— Ty? Jak to ładnie z twojej strony! Pożausta!
I chwyta się takiego murzyna, opycha się go jedzeniem, pokazuje się go publiczności przy każdej okazji, pozwala mu się pleść wszelkie możliwe idjotyzmy, — a wreszcie sadza się go na okrwawionym tronie Romanowych i robi się z niego zdjęcie.
Tak zrobiono faktycznie w Moskwie. Niestety, zapóźno się o tem dowiedziałem, inaczej bowiem byłbym wyjechał natychmiast. Jak wszyscy goście, widywałem owego murzyna o impertynenckiej prowokującej gębie. Wyłaził na każdą trybunę, pałaszował żarłocznie kurczęta, mając zawsze pełną gębę komunałów komunistycznych „od święta“, ryczał jak zwierz przy dźwiękach „Międzynarodówki“, zmuszając nas przy każdej sposobności do zabierania również słowa i wznoszenia za jego przykładem okrzyków na cześć i zwycięstwo Z. S. S. R.
Aż się niedobrze robiło od tego wszystkiego.
Na miesiąc przed moim odjazdem wstąpiłem do zakładu fotograficznego przy Twerskaja, w sprawie fotografji potrzebnej mi do paszportu. Zauważyłem duże tableau. Przedstawiało ono tego właśnie murzyna. Gęba rozdziawiona w uśmiechu, ręce i nogi szeroko rozstawione, siedział rozwalony nieprzyzwoicie na jakiemś wspaniałem krześle. Przyjrzałem się bliżej i spostrzegłem ponad głową murzyna wyrzeźbione orły cesarskie i koronę.
— Chyba to nie jest tron carski? — pytam fotografa.
— Owszem.
— Proszę mi zrobić trzy kopie z tego zdjęcia, 13×18. Nie mogło mi się to w głowie pomieścić. Ale nie dość na tem: Wedle zebranych przeze mnie informacyj, murzyn ten, członek „partji Lenina“ i skarbnik pewnej komunistycznej organizacji murzyńskiej, został wykluczony z partji, i to wcale nie za „uprawianie opozycji“.
Mojem zdaniem można było w dziesiątą rocznicę zamordowania tyrana tron carski spalić publicznie na placu, ale nie wolno używać go do podobnej maskarady.
Bo i cóż klasa robotnicza zyska na tem, jeżeli tron carski ofiarowuje się jakiemuś murzynowi-szarlatanowi, jeżeli reprodukcje tegoż murzyna umieszcza się na okładkach czasopism?
O nie! Nie tak pojmuję rewolucyjność i komunizm!



Dookoła uroczystości dziesięciolecia

Dowiedziałem się zaraz po przybyciu, że gości mniej wybitnych i znakomitych lokowano wprawdzie w najlepszych hotelach, ale po dwóch, trzech, a nawet czterech w jednym pokoju. Nie podobało mi się to zgoła, Nie lubię podobnego narzuconego mi towarzystwa. Oświadczyłem tedy, że zadowolę się najmniejszą dziurą w najskromniejszym hotelu, bylebym mógł mieszkać sam.
Zastosowano się do mego życzenia. Na początek dostałem przyzwoity pokój, w hotelu International, na Twerskaja. Jako sąsiadów z prawej strony miałem Franc. Jourdaina[7] i Leona Moussinac‘a[8]. Obaj zajmowali jeden wspólny pokój. Moussinac był chory, leżał w łóżku. Jourdain spacerował po pokoju z miną zabawnie wystraszoną, oszołomiony zupełnie temi wizytami, które musiał składać i temi wszystkiemi przemówieniami w języku rosyjskim, niemieckim i innych, których musiał cierpliwie wysłuchać.
Przez cały czas naszego pobytu w Rosji przyjaźniliśmy się i zgadzaliśmy się zupełnie; — ale cóż my naprawdę wiedzieliśmy wówczas o Rosji?
Bądźmy jednak sprawiedliwi: żaden kraj, a tem bardziej taki kraj jak Rosja nie zaprasza do siebie gości poto, by przed ich oczyma roztaczać wszystkie swe domowe brudy. Czyż więc można to brać komunistom za złe, że starali się usilnie pochwalić się przed nami tylko i wyłącznie tem wszystkiem, co zdziałali dobrego? Czyliż nie poto zaproszono nas tam, fetowano i obwożono z paradą od Leningradu aż do Tyflisu?
Natomiast sprawa zupełnie inaczej się przedstawia, gdybyśmy, oświadczając gotowość bronienia ich choćby za cenę własnego życia, — zażądali od nich zdania rachunków i poprosili o poinformowanie, ile urządzenie całej tej parady kosztowało pracowników sowieckich, wliczając w to utrzymanie całej olbrzymiej bandy krzykaczy, ryczących swoją „Międzynarodówkę“. Ale, jeżeli idzie o obronę komunizmu choćby za cenę własnego życia, nie wiem, czy wśród dwóch tysięcy gości zaproszonych na uroczystości październikowe, znalazłoby się dwudziestu, którzyby się na coś podobnego zdecydowali naprawdę. Rzucało się to poprostu w oczy. Z wyjątkiem garstki ludzi nieskazitelnych i naprawdę szczerze oddanych Rosji, których wzorem według mnie był doskonały publicysta niemiecki Artur Holitscher[9], — reszta przedstawiała dość poślednią zbieraninę ludzi, którzy chcieli wykorzystać nadarzającą się gratkę.
Dlatego też ten ich Kongres światowy już od chwili otwarcia, nie przedstawiał dla mnie nic szczególnie interesującego. Dałem temu wyraz w moim artykule: „Dookoła Kongresu“, wręczonym przedstawicielowi dziennika „Humanité“. Sprawiło im to dość kłopotu, gdyż właśnie świeżo popełnili oni grubą niezręczność, publikując entuzjastyczne impresje z mego przybycia do Rosji. Artykuł dostał się w ręce Piotra Naville[10], który opublikował go w Clarté, zaopatrując go w odpowiedni wstęp, pełen odpowiednich złośliwych uwag pod adresem francuskiej partji komunistycznej. Stąd nagłe oziębienie moich stosunków z tą part ją.
A przecież artykuł ten był jednym hymnem pochwalnym na cześć Z. S. S. R. Nie mogłem jednak powstrzymać się od zaznaczenia, że ci wszyscy goście poprostu oszukiwali i naciągali Sowiety. Całe to zbiorowisko przerozmaitych ras, stłoczone w olbrzymiej sali pałacowej, wśród oślepiającego blasku projektorów i ogłuszającego hałasu głośników, — robiło podobnie chaotyczne wrażenie jak jakieś wielkie zgromadzenie wyborcze. — Z tą jedną różnicą, że tam przynajmniej mogliśmy wśród prezydjum obserwować bolesną, zrezygnowaną twarz Krupskiej[11], małżonki Lenina, jedynej osoby wśród całego tego Kongresu, która zasługiwała zaprawdę na zupełnie inne towarzystwo.
Towarzystwo Przyjaciół Sowietów? Mój Boże, — czemużby nie? Zapewne, stanowisko prezesa któregoś z takich towarzystw na szerokim świecie nie daje żadnych dochodów; bądź co bądź jednak ma się prawo do jakiejś wielkiej podróży przy okazji jakiej „parady“, — nabywa się pewnych praw jako pisarz. Towarzystwo takie przedstawia jedną ze setki owych czerwonych chorągiewek ze szpilkami, zapomocą których prezyd. Kamieniewa[12] oznaczała na dużej mapie w swoim gabinecie miasta na całej kuli ziemskiej, w których istnieją tego rodzaju towarzystwa. Co prawda, — znaczna część tychże już zakończyła swój żywot, jak to było np. w Atenach, gdzie, na moich oczach, towarzystwo to powstało i zniknęło w ciągu tygodnia. Ale szpilka z chorągiewką tkwi dalej na mapie.
A jeżeli Towarzystwo takie w którem mieście naprawdę żyje i rozwija się, to jeszcze gorzej nawet, powiedziałbym. Kosztuje to drogo, a jedynym rezultatem są stosy papierów wymienianych przez „przyjaciół“ z różnych części świata, i to na koszt robotników-towarzyszy.

*

Portjerowi hotelu oświadczyłem, że drzwi mego pokoju stoją otworem dla każdego, kto zechce ze mną mówić. Wydano bowiem pewne zarządzenia celem ochronienia mnie przed „niepożądanymi“ gośćmi. Otóż wolę już wizyty takich „nieproszonych“ gości, dzięki czemu można czasem zrobić ciekawe odkrycie jakiegoś faktu czy człowieka, — niż prawie zupełne izolowanie, przez które można chybić cel całego życia. Co prawda, wszystko zależy od tego, jak wysoko ktoś życie swoje ceni.
Że rozumowanie moje jest słuszne i trafne, o tem przekonałem się w Rosji dobitniej niż gdziekolwiek indziej. System otwartych drzwi sprawił mi może czasami pewne kłopoty, — ale tą drogą mogłem przynajmniej zbierać ziarno przeze mnie zasiane. Dzięki temu systemowi i mej umiejętności obcowania z ludźmi nabyłem znajomości życia, wyczuwam jego puls nawet poprzez ściany mego pokoju, przez czas gdy w pokoju tym przebywam.
Przez pokój zajmowany przeze mnie w hotelu International przewinął się jedynie szereg osób miłych i grzecznych, przeważnie dziennikarzy, zbierających skrzętnie artykuły od wszystkich wybitniejszych osobistości, które zjechały do Moskwy. Grzeczni oni byli i mili, — nic ponadto. Ja jednak ustawicznie wyczekiwałem, czy nie odezwie się jakiś inny dzwonek, nie mający nic wspólnego z oficjalnem tam-tam, — czy nie zobaczę jakichś twarzy, nieco mniej uśmiechniętych.
Nic podobnego. Więc w kilka dni po przyjeździe opuściłem mój pokój, aby wyjechać do Leningradu, z grupą innych gości. Kiedy wróciłem w tydzień później do Moskwy, przeniesiono mnie do hotelu „Passage“, w którym już odtąd stale mieszkałem przez cały czas mego pobytu w Rosji, ilekroć przyjeżdżałem do Moskwy.
W tem miejscu trzeba mi powiedzieć, jakie wrażenie wywarło na mnie postępowanie Sowietów w pierwszych dniach po mem przybyciu do Moskwy. Otóż muszę im oddać pełną sprawiedliwość: wobec przybyłych gości zachowywali się oni z całą serdeczną lojalnością. Znane mi są wypadki, kiedy jeden czy drugi z zaproszonych gości posuwał się w swoich wymaganiach tak daleko, iż najwłaściwszą odpowiedzią na to byłoby poprostu kopnięcie go nogą i wyrzucenie. Ale Rosjanie, cierpliwi dobroduszni, przymykali na wszystko oczy, spełniali wszelkie ich zachcianki, — niekiedy dlatego tylko poprostu, by uniknąć skandalu.
Przecież dochodziło do tego nawet, że kupowali dla gości walizki, ubrania, a nawet i maszyny do pisania! A owa historja w Charkowie, gdzie w hotelu „Krasnaja“ cała delegacja anglo-amerykańska, przybyła na Kongres, wystawiła późną nocą buciki do czyszczenia na kurytarz? Buciki wszystkie nazajutrz rano zniknęły, — musiano tedy postarać się na gwałt o nowe obuwie dla jakichś dwudziestu kretynów, których cały ten incydent tak ubawił, że z uciechy poczęli w skarpetkach tańczyć na kurytarzu charlestona.
Co prawda, podobna kradzież, popełniona w pierwszorzędnym hotelu stołecznego miasta Ukrainy, wydaje się czemś wręcz operetkowem a tem bardziej nie zrozumiałem, że złodzieja nigdy nie odkryto. Oczywiście wypadek ten przyprawił o wściekłość biednego przewodnika przydzielonego do tej delegacji, który musiał sprowadzić do hotelu cały magazyn obuwia, by każdy mógł sobie wybrać co mu odpowiada, — a potem dobrze sobie łamać głowę nad wydobyciem dość poważnej, a nieprzewidzianej w jego budżecie sumy na pokrycie tego wydatku.

*

Jak mówiłem, Sowiety miały szeroki giest. Nie posuwali się jednak nigdy aż do prób przekupywania przekonań i sumienia, jak twierdzili niektórzy. Zarzut to niesłuszny i krzywdzący. Ani podczas samych uroczystości ani później, przez cały czas mego pobytu w Rosji, nikt nie proponował mi nigdy podobnego targu, choćby w najdelikatniejszej formie. A jeżeli biorę siebie samego za przykład, to dlatego, iż — jak się przekonacie z dalszego ciągu — uważano mnie poprostu jakby za członka rodziny, iż ja sam deklarowałem wielokrotnie moją ścisłą łączność i przynależność partyjną, a na podtrzymaniu tej przynależności zależało Sowietom niesłychanie.
Prawda, pisarzom, których dzieła przełożone zostały na język rosyjski, wypłacano honorarjum autorskie za prawo przekładu. To przecież było rzeczą najzupełniej normalną i zrozumiałą. W zupełnie identyczny sposób postąpionoby nawet i z Dekobrą[13], gdyby tam się wówczas znalazł...
Co się tyczy artykułów, o które dopominano się dość natarczywie, to honorarjum za nie nie przekraczało zupełnie przyjętych norm, a wszystko odbywało się w sposób najzupełniej poprawny. Nie było w tem absolutnie nic wyjątkowego, lecz poprostu stosowanie normy obowiązującej w całym świecie, ilekroć zajdzie jakiś ważniejszy wypadek, a zagraniczni publicyści zostali zaproszeni. Mogę nawet dodać, że trzeba było dosyć długo wystawać przy kasach, zanim otrzymało się należne honorarjum.
Młodzi entuzjaści, — wczoraj jeszcze robotnicy fabryczni, a dziś promowani nagle na reporterów, nachodzili mnie nieustannie, dopominając się dość kategorycznie jakiegoś artykułu.
— I cóż ja wam mogę powiedzieć? Czego chcecie ode mnie? Przecież dopiero przyjechałem. Nic nie wiem jeszcze.
— Napisz pan poprostu co myślisz o naszej Rewolucji, opisz to wszystko zło, szerzące się w krajach o ustroju kapitalistycznym. A zresztą pan, — towarzyszu, — pan jesteś nasz człowiek, pan się tu musisz czuć jak u siebie w domu.
— Tak, to prawda. To mogę wam powiedzieć, ale w kilku słowach tylko.
— Właśnie, doskonale: króciutki autograf! Pańskie pozdrowienia dla Sowietów!
Macie-ż tedy owe autografy:

Nie znam was jeszcze, nic jeszcze nie widziałem. Wiem jednak, że jesteście wielcy, wspaniali, jeżeli nie w tem, coście dotychczas zrobili, to w tem, co zrobić zamierzacie, o ile się wam dopomoże. Niech żyje Związek Sowietów! Niechaj żyje Rewolucja Światowa!

Takich i tym podobnych, może niekiedy w bardziej nawet kategorycznym tonie zredagowanych, napisałem parę tuzinów. Napisałem też parę drobnych artykułów oraz kilka utworów literackich o obojętnej treści. Wszystko to w ciągu mego szesnastomiesięcznego pobytu w Rosji. Trudno bowiem było inaczej postąpić, — a zresztą wówczas wierzyłem mocno w to co pisałem.

Czerwony październik

W roku 1917 ze skrwawionych otchłani szlachetności ludzkiej powiał w górę jakby potężny huragan.
W owym okresie czasu bolszewik był herojem, Tytanem, bóstwem niemal. Pierwszy wśród nich był ostatnim, o ile szło o jedzenie i sen; nie wiedział co to znaczy odpoczynek. W piersi jego płonął potężny płomień, który miał zapłodnić i uszlachetnić życie ludzkie. Nic dla siebie, — wszystko dla ogółu, żadnych zbrodni więcej, żadnych nieprawości, żadnych szranków i zapór między ludźmi! A choćby trzy czwarte tych ludzi miało zginąć w tym katakliźmie, rozpętanym przez szlachetny zapał, — mieli oni święty obowiązek wyrwać z własnych trzewi to dziecię, które już nigdy nie miało się stać potworkiem.
Takim był ów Czerwony Październik.
Byłem na uroczystościach dziesięciolecia owej daty i płakałem z radości, — poprostu płakałem!
Zmieszany z tłumem, nie korzystając ze specjalnej karty i rezerwowanych miejsc, walczyłem jak tysiące innych o zdobycie miejsca na jakich schodach, skądbym mógł ogarnąć spojrzeniem cały Czerwony Plac, gdzie wszystko się skoncentrowało, gdzie starano się zaspokoić ciekawość i upodobania każdego, — nie zapominając nawet o nieśmiertelnej głupocie.
Wyrazem tej ostatniej była zorganizowana oficjalnie wystawa karykaturalnych masek Chamberlaina, Brianda[14] i Mussoliniego[15], — pod samym nosem korpusu dyplomatycznego. Na ten widok płakałem raczej z żalu i ze złości, — tak samo jak na widok defilady czerwonych wojsk, których faktyczna siła i potęga była czemś wręcz przeciwnem temu, co nam tam demonstrowano. Bolszewizm bowiem jeżeli zatriumfował w Rosji, to napewno nie dzięki dzikim kozakom zbrojnym w potężne lance. A z chwilą gdy do serc ludzkich nie zdoła on trafić niczem więcej, jak lancami, dni jego będą policzone.
Na szczęście jednak była w tem wszystkiem jakaś idea, był zapał, uczucie i wiara w przyszłość. Był w tem obraz całej ludzkości, jaką ona będzie w dzień zupełnego wyzwolenia, — przez Czerwony Plac bowiem przedefilowało półtora miljona ludzi, a wszystkie te tak rozmaite twarze wydawały się jakby zupełnie przeobrażone, ożywione ogniem wzniosłego, szlachetnego zapału. Wszyscy ci ludzie gotowiby byli zginąć aż do ostatniego, byleby płomień pożerający ich serca ogarnął całą ziemię. I cała ludzkość nie potrafiłaby się im oprzeć.
Gdyby tak wyruszyli w wielomilionowych zastępach, z pustemi rękami a płomiennem obliczem, — żadna armja na świecie powstrzymać by ich nie zdołała. Zniknęłyby wszystkie egoizmy, stopione w ogniu ich szlachetnego zapału, — jeżeli prawdą jest, że nikt i nic oprzeć się nie może temu, który życie swe niesie w ofierze.
Późną nocą spacerowałem po całej Moskwie, nastrojonej odświętnie. Zniknęło wojsko, zniknęły już osobistości oficjalne, a jednak na plac Czerwony płynęły nieprzerwanie tłumy ludzi. Natknąłem się na symboliczny wóz, przedstawiający kulę ziemską opasaną prawdziwemi łańcuchami, w które walił z całej siły młotem jakiś chłopaczek, starając się je rozkuć. W grupie ludzi idącej przed tym wozem spotkałem pewnego rumuńskiego robotnika, który przeszedł na Ukrainie całą wojnę domową.
— Jakżeż to? — zagadnąłem go. — Nie masz zamiaru spać wcale dzisiejszej nocy?
Rzucił mi się na szyję:
— Nie, bracie mój! Ani dzisiejszej nocy, ani nigdy! Bo takie to jest wspaniałe, owo dzieło dokonane przez nas w ów Czerwony październik!

Nazajutrz

Niema żadnego dzieła rąk ludzkich, któreby nie uległo zbrudzeniu i skażeniu. Ot, biedny jest ten nasz świat!..
Nie dalej, jak nazajutrz po ukończeniu tych wielkich uroczystości dziesięciolecia, — na oczach naszych niemal pękł jeden z wrzodów, nękających rewolucję: oto Joffe[16] palnął sobie w łeb na znak protestu przeciw szykanom, na jakie podczas tych uroczystości narażeni byli jego opozycyjni przyjaciele. Tragiczne to samobójstwo bolszewika, znanego nam jeszcze z czasów Brześcia Litewskiego, zmroziło lodem nasze serca. A więc nie wszystko szło gładko — i świąteczny nastrój musiał być zmącony podobnemi tragicznemi wypadkami?
Że tak było rzeczywiście, zauważyliśmy to już w sam dzień wielkiej parady, kiedy opozycjoniści zabrali głos i ledwie zdołali ujść cało. Ja osobiście znalazłem się prawie w samym środku tego całego tumultu, pod balkonem, z którego przywódcy opozycji usiłowali przemawiać do tłumów. Zdążyłem uciec w samą porę, kiedy konna milicja torowała sobie przemocą drogę wśród tłumu, tratując i przewracając z całą brutalną bezwzględnością manifestantów, równie jak oni czerwonych. Dowiedzieliśmy się później, że w Leningradzie poszło znacznie gorzej jeszcze: przez kilka godzin trwały tam porządne walki.
I wówczas w sercu mem poczęły się rodzić poważne wątpliwości: co to jest właściwie owa Opozycja, — czego ona chce, — i dlaczego nie pozwalają jej wypowiedzieć się ani z trybuny ani w dziennikach?
Zaszedł jednak jeszcze i drugi skandaliczny fakt, który napełnił oburzeniem wszystkich uczciwie myślących gości i delegatów. Oto rząd polecił dla nas specjalnie wydrukować okolicznościowy komunikat, zredagowany w językach francuskim, angielskim i niemieckim, a zawierający krótki przegląd wypadków na całym świecie. W komunikacie tym była obszerna wzmianka o Opozycji, o Trockim i trockiźmie, — ale zredagowana w tonie tak niesłychanie nienawistnym, że wszyscy byliśmy tem poprostu zdumieni. Po raz pierwszy spotkaliśmy się tam z określeniami takiemi, jak „zdrajcy“, „biali“, „kontr-rewolucjoniści“, „menszewicy“ i t. p. Opowiadano nam tam niestworzone historje o jakiejś „tajnej drukarni“ założonej przez Trockiego, a prowadzonej przez byłego oficera armji Wrangla[17].
To mnie już wyprowadziło z równowagi. Z owym komunikatem w ręku udałem się do „Komendanta“ tej partji gości, do której i ja należałem i mówię mu:
— To wstyd i hańba, abyście pozwalali sobie na podobne kłamstwa wobec obcych gości! Jeżeli naprawdę czujecie się niewinni, a cała ta historja z drukarnią i owym oficerem jest prawdziwą, powinniście natychmiast Trockiego rozstrzelać! A przecież nawet go nie aresztowaliście!
Bo też i nie było do tego żadnej podstawy: owa „drukarnia“ — to poprostu jeden aparat Ronec do powielania, a ów oficer z armji Wrangla, to ajent G. P. U.! Obrzydliwość doprawdy!
W danym momencie jednak zaledwie zaczynaliśmy wyczuwać podobne obrzydliwości w rozmaitych incydentach, związanych z zagadnieniami politycznemi i wewnętrznej gospodarki sowietów jak: rozbieżność zdań co do sprawy Kułaków, co do przemysłu drobnego i ciężkiego, co do wewnętrznej polityki i t. p. Garstka opozycjonistów z którymi się wówczas stykałem, była wobec mnie bardzo wstrzemięźliwą w słowach, widząc, że cieszę się zupełnem zaufaniem sfer oficjalnych. Kręcili się między nami, milczący, melancholijni, nasłuchując bacznie, licząc się z każdem słowem, unikając dawania jasnych i kategorycznych odpowiedzi, powstrzymując się od wszelkiej krytyki. Rzekłbyś — jacyś cudzoziemcy lub błąkające się cienie o zakneblowanych ustach.
Zawsze odczuwałem głęboki wstręt do wszelkiej parady, jakąkolwiek by ona była. A właśnie wszystkie te uroczystości nie były niczem więcej, jak jedną wielką paradą. Z początku może to i robiło na mnie pewne wrażenie, — ale już po tygodniu miałem tego dosyć. Jedna fabryka po drugiej, jedno muzeum po drugiem, jeden szpital po drugim, jeden bankiet po drugim. I wszędzie, wszędzie, te same obrzydliwe przemówienia. Na każdem zebraniu, konferencji, kongresie, ilekroć jaki mówca skończył mówić, słyszało się zawsze i wszędzie te same fanfary, których całe audytorjum musiało słuchać stojąco. Za pierwszym razem wydawało mi się to wzniosłem i wspaniałem, — poprostu wzruszenie mnie dławiło. Za drugim razem już nic nie odczuwałem. Za trzecim — nie mogłem już poprostu wytrzymać.
Człowiek o tyle stoi wyżej od bydlęcia, że potrafi szybko zbanalizować to wszystko, co w życiu jest wzniosłem i pięknem.
Był jeszcze jeden moment, który mi te parady obrzydził do reszty. Oto stwierdziłem, że w większości wypadków komitety, które miały nas przyjmować złożone były przeważnie z ludzi, działających mi nieznośnie na nerwy. Byli w tych komitetach ludzie ujmujący nas swą szczerością, prostotą i czystością, — ale nie brak było i niesympatycznych dorobkiewiczów, których fałszywość odrazu się wyczuwało.
Dlatego też zacząłem wkrótce uciekać od towarzystwa mej grupy i jej „Komendanta“. Zacząłem włóczyć się sam lub w sympatycznem mi towarzystwie. Ciągnęła mnie do siebie ulica z tym bezimiennym tłumem ludzi, bez maski na twarzy, o szczerem spojrzeniu, wracających do domu z bochenkiem chleba pod pachą i mówiących szczerze to co myślą. Potem zacząłem się zamykać w moim pokoju, dokąd zaglądali rozmaici ludzie by ze mną pogadać o tem i o owem. Pierwszy krok był zrobiony.
Zauważono to wkrótce i zrobiono mi uwagę:
— Nie potośmy cię tu zaprosili, byś się zamykał w swoim pokoju i uciekał od swojej grupy. Trzeba obejrzeć wszystko tak jak to inni robią.
— Nie spieszy mi się, — odpowiedziałem. — Ci „inni“ odjadą wkrótce, a ja zostanę. Traktujcie mnie jako najzwyczajniejszego obywatela Sowietów. A jeśli chcecie, mogę się natychmiast zrzec przywilejów „gościa“. Mam z czego żyć chwała Bogu.
Bo faktycznie Wydawnictwo Państwowe ofiarowało mi tysiąc rubli zaliczki, proponując mi nabycie prawa wyłącznego przekładu mych dzieł. Drugie tysiąc rubli miałem w kieszeni. Ośm moich książek rozchodziło się w setkach tysięcy po całej Rosji. Film z Kyra Kyralina, nakręcony przez Wufku[18] bez mojej wiedzy, zapewniał mi duże dochody; — mogłem się tedy obejść zupełnie bez przygodnego korytka rządowego.
Narazie jednak, przez jakieś trzy tygodnie, robiłem jeszcze to co i wszyscy. Organizowano wspaniałe wycieczki na Kaukaz: Moskwa-Ukraina, Georgia, morze Czarne i zpowrotem. Zaproszono mnie, bym brał w nich udział, razem z 19 innymi delegatami, wszyscy na koszt gospodarzy.
Na dworcu oczekiwał nas już wagon specjalny, — nasi przewodnicy gonili po całej Moskwie, aby zebrać na oznaczoną godzinę całą tę kanalję dziennikarską, jaką właściwie byliśmy.

Mój towarzysz podróży

Nie będę wam opowiadał o tej mojej pierwszej podróży na Kaukaz. W rok później odbyłem tę podróż po raz drugi, i to nie oficjalnie, — wolę się zatem podzielić z wami wrażeniami z tej drugiej podróży.
Ale tej pierwszej mojej podróży mam do zawdzięczenia jedno z najmilszych i najpiękniejszych spotkań w mojem życiu. A oto, jak się to stało:
Między tem mrowiskiem zaproszonych gości napróżno szukałem spojrzenia, z którego biłby żar potężnych namiętności. Aż oto razu pewnego wchodzi do mego pokoju człowiek. Wysoki, o wyglądzie ascetycznym. Ciało jego zdaje się wstrząsane ustawiczną walką z wszelkiemi żądzami, które zatapiają w nie swe szpony. Twarz umęczona, opromieniona dziwnym blaskiem. Oczy, aż za szeroko otwarte, w wiecznym ruchu. Spojrzenie ich w jednej minucie wszystko przenika nawskróś, przyciąga lub odpycha od siebie. Usta te gryzły już niejedno, wypluwały to co ugryzły — i dalej gryzą. Nozdrza rozdęte, wrażliwe na wszelkie wonie.
Mówi. Stara się być banalnym, jakby to nakazywały okoliczności w jakich się zetknęliśmy. Ale równocześnie przenika mnie grotem swego spojrzenia i natychmiast zmienia temat; chude kościste ręce wyciągają się w przestrzeń, by chwytać jakieś chimery.
Zrozumiałem odrazu, że człowiek ten przewyższa mnie pod niejednym względem; przedewszystkiem na punkcie wizji przeszłości i przewidywania przyszłości.
Od trzech dni leżałem w łóżku, poważnie chory. Wyciągam ku niemu rękę. Ujął ją w swoją dłoń — i odrazu czuję się już zdrowym.
— Zaczekaj, — mówię, — pójdę razem z tobą. Kim ty jesteś?
— Jestem Kreteńczykiem.
— A zatem znasz mnie?
— Tak, ty pochodzisz z Kefalonji; po Kreteńczykach kocham najwięcej Greków pochodzących z Kefalonji. Są bardziej rasowi niż wszyscy inni.
Kiedyśmy wyszli na ulicę, począł mi opisywać tych ludzi rasowych, a potem innych Greków, a potem ludzi z całego świata. Mówił to gładko, bez najmniejszego wysiłku.
— Szkoda, — zauważyłem, — że za dwa dni będziemy musieli się już rozłączyć.
Drgnął. Podobało mi się to:
— Dokąd się wybierasz?
— Na Kaukaz.
— Ależ i ja tam jadę!
Pojechaliśmy tedy razem. Leżymy na dwóch ławeczkach w tym samym przedziale wagonu. Ogarnęły nas niezmierzone stepy, których pustkę zaludniają nieprawdopodobne opowiadania. Długie godziny rozkosznej jazdy. Przystanki na stacjach, by nakarmić bydło ludzkie. Od czasu do czasu wysiadamy: trzeba przecież olśnić gości nieodzowną paradą.
Kreteńczyk jest niesłychanie systematyczny: czytanie, pisanie, marzenia, sen. Nie znosi gadaniny. Nie przemawia nigdy, nieczuły na wszelkie prośby. Niechętnie zwiedza fabryki lub szpitale. Co krok uciekamy od reszty towarzystwa, by zapoznać się z muzeami, ze staremi kościołami, z życiem ulicy. Ale z największym zapałem szuka dokumentów żywych, ludzkich, szuka bohaterów. Ach, z jakimż zapałem rzucał się na wszystkie iluzje, by wśród nich odkryć niekiedy jakąś promienną rzeczywistość! Nie znam człowieka, któryby więcej od niego łaknął czystości, prawdy i heroizmu.
Jako syn kreteńskiego wieśniaka o żelaznej pięści i o skrzyni wyładowanej funtami szterlingów, wchłonął w siebie całą mądrość antyczną, całą wiedzę współczesną, — by wreszcie odsunąć się zupełnie od ojca, od swojej klasy, od mądrości nawet, by przylgnąć całą duszą do bolszewizmu, wówczas jeszcze stawiającego pierwsze kroki.
— W nim leży przyszłość świata, — mówił. — Bolszewizm, to nie początek jakiejś nowej cywilizacji, lecz koniec tej cywilizacji, którą przeżywamy obecnie. I dlatego trzeba mi pomagać w strąceniu w przepaść tej starej kokoty wystrojonej pretensjonalnie.
Jednego tylko lękam się bardzo, czy bolszewizm odpowie swemu zadaniu, czy nie ulegnie przedwcześnie przerostowi i zwyrodnieniu. Bo przedwczesne zniknięcie bolszewizmu pogrążyłoby świat w najobrzydliwszą masturbację umysłową.
Trzeba nam więc wzmocnić rzemienie jego bicza, nie dopuścić do pofolgowania. Niechaj chłoszcze bezlitośnie wszystkich, od filozofa począwszy, na motłochu skończywszy.
A potem — zobaczymy.
Streściłem tu bardzo nieudolnie wielką, potężną myśl, która długo dojrzewała w głowie Kreteńczyka. Ale poczekajcie, niechaj on sam kiedyś przemówi! Bo on mieści w kieszonce swej kamizelki więcej, niż wy wszyscy zdołaliście napchać w wasze mózgi.
Dziwny to był człowiek. Pożywienie jego: zupa, funt jabłek lub śledź wędzony. Cały jego bagaż ważył dziesięć kilo; z tem gotów objechać cały świat. Mieszkanie jego — byle jaki tapczan. Ale pragnienia jego ogarniają cały świat, a nieodstępnym jego towarzyszem jest marzenie o szczęściu, wszystko pochłaniającem.
Jemu to mam do zawdzięczenia ów kult jaki i sam odczuwał dla biednego bagniska ludzkości, poddanego nieustannym ewolucjom i krwawym wstrząśnieniom. Bolszewizm uważał on za potężny dramat, godny naszego najwyższego uwielbienia, dramat, który odbił się echem nawet w zwierzęcych mózgach dzikich szczepów.
— Słuchaj, ty Kefalończyku, — mówił mi. — Przysięgnijmy sobie, że nie podniesiemy nigdy ręki przeciw bolszewizmowi, nawet gdyby nas miał kiedy zapędzić do więzienia. Jemu to bowiem będzie jutro ludzkość miała do zawdzięczenia ostateczne wyzwolenie. Nie wiele on potrafi zrealizować z tego co przyrzeka, — ale obiecuje nam wszystko, nawet to co jest niemożliwem. A nam dziś właśnie trzeba przedewszystkim odwagi. Przypomnij sobie ową historję z Czuwaszami.
Natychmiast po ukończeniu wojny domowej przed ludowym komisarzem oświaty stanęła oryginalna delegacja Czuwaszów.
— No i cóż? — pyta komisarz. — Utworzyliście już sowiety? Opowiedzcie mi, coście dotąd zrobili u siebie.
— Towarzyszu Lunaczarskij, — odparł naczelnik delegacji, — utworzyliśmy miejscowy sowiet, a potem napędziliśmy popów, narzuconych nam przez cara. Na ich miejsce sprowadziliśmy z powrotem naszych szamanów, którzy kryli się dotąd po lasach.
— Nie wielki to postęp, — odpowiedział komisarz, — sprowadzić czarowników na miejsce popów. Ale zrobiliście jednak to, coście sami chcieli. I to jest właśnie wolnością. Reszta przyjdzie już potem sama, choćby wbrew waszej woli.

W Atenach

Z owej podróży po Kaukazie wróciliśmy dziwnie pokrzepieni na duchu. Całe tłumy, całe narody, wszystko jakby oszalałe z radości, przyjmowały jedną delegację po drugiej. Czegoś podobnego świat jeszcze nigdy nie widział. Niepodobieństwem było ujrzeć jakieś masy malkontentów, te masy bowiem właśnie nas przyjmowały z taką paradą. Najnędzniejsi nawet, ci których inni odtrącali łokciami od żłóbka, i oni przychodzili, choć z pustym żołądkiem, by nas pozdrowić, by wołać, że radują się i wierzą w lepszą przyszłość.
Wówczas w porozumieniu z Kreteńczykiem, postanowiłem na pewien czas opuścić Rosję, by natychmiast gdzieindziej udokumentować nasze zupełnie bezinteresowne sympatje do bolszewizmu. Ale dokąd jechać? Naturalnie na nasze Bałkany. Na początek do Grecji.
Co się tyczy pieniędzy, to miałem ich więcej niż kiedykolwiek w życiu: trzy tysiące rubli. A wypłacono mi honorarjum autorskie zaledwie tylko za dwie książki, oraz tysiąc rubli zaliczki na mój film Kyra Kyralina. Więc na tym punkcie nie miałem żadnych kłopotów.
Przybyliśmy do Odesy 25 grudnia 1927, podczas prawdziwie syberyjskiego mrozu. Przed odpłynięciem zredagowaliśmy jeszcze wspólnie list do Stalina, którego kopji na nieszczęście nie posiadam. List brzmiał mniejwięcej następująco:

Oto masz pan dwóch ludzi, którzy palą za sobą wszystkie mosty. Chcemy poświęcić się sprawie proletarjatu. Nie powodujemy się żadnym osobistym interesem, — mamy z czego żyć i niczego od pana nie żądamy. Prosimy jednak o udzielenie nam pomocy na legalnej drodze, o tyle, abyśmy mogli wszystko widzieć, aby wszystkie bramy stały dla nas otworem. W razie potrzeby gotowi jesteśmy zgodzić się na to, by któryś z pańskich ludzi stale nam towarzyszył; nie będziemy się z niczem przed nim kryć, gdyż niczego się nie lękamy. Droga nasza jest jasno wytknięta. Dla udowodnienia, że postępujemy szczerze i otwarcie, jedziemy obecnie do Grecji, by tam z entuzjazmem opowiadać głośno o tem, co widzieliśmy w Z. S. S. R. Potem wrócimy do was, by wśród was żyć, uczyć się i walczyć.

Na list ten, wysłany jako polecony, oczekujemy dotychczas napróżno odpowiedzi. A jeśli uważacie mnie za głupca, odpowiem na to, że jednak Stalin[19] jest naprawdę Stalinem, to jest człowiekiem, któremu potrzeba coś zupełnie innego niż to, co myśmy mu zaofiarowali.
Ale niechaj wie jednak, że nigdy nie spotkał w życiu ludzi, którzyby gotowi byli ofiarować mu swe życie w sposób bardziej bezinteresowny, niż my dwaj.
Na razie dajmy jednak temu spokój. Jestem jeszcze w Odessie, pełen zapału, chciałbym wszystkich ściskać i całować. Zimny wicher chłosta mi twarz, nie mam ciepłego ubrania, tylko jesienną zarzutkę. Kreteńczyk musiał mi pożyczyć futra.
I jeździmy sankami po ulicach, zamienionych w ślizgawicę, uganiamy przez cały dzień od jednej instytucji do drugiej, przybyliśmy tu bowiem w przeddzień odpłynięcia naszego statku, a nie zarezerwowaliśmy sobie miejsc i nie wymieniliśmy jeszcze pieniędzy. Miejsca dostaliśmy bez trudności, — ale o wymianie pieniędzy ani marzyć! Próbujemy interwencji telegraficznej w Moskwie, — ale odpowiedź nie przychodzi na czas. Ostatecznie musimy tedy wyjechać, otrzymawszy zaledwie po 150 dolarów na osobę, to jest tyle, ile wedle ustawy bank może wymienić każdemu wyjeżdżającemu. Resztę gotówki zostawiamy w banku w Odessie. Mniejsza o to... Pieniędzy dostać można wszędzie, nawet tam, dokąd niosę moje bolszewickie poglądy i płomienne słowa. A faszystowska Grecja wypłaci mi 20 tysięcy drachm. Oczywiście tytułem honorarjum autorskiego, — nie przypuszczacie bowiem chyba, abym mógł być równocześnie bolszewikiem i faszystą, — skoro zaraz po przybyciu do Aten dałem wyraz memu oburzeniu, skoro odwiedziłem komunistów zamkniętych w więzieniach, skoro wygłosiłem odczyt, przez który naraziłem się na wygnanie z Grecji. Tego chyba nie przypuszczacie, wy wszyscy, którym się zdaje, że Sowiety już mnie zdążyły przekupić.

Grecja? Dzielny naród, jak każdy inny, może bardziej szlachetny i bardziej chciwy równocześnie, zależnie od tego, czego się od nich wymaga. Ja nie żądałem od nich niczego zgoła. Chciałem ich poprostu zobaczyć znowu, po latach piętnastu, chciałem zobaczyć, co ich boli, chciałem podzielić się z nimi mojemi myślami... Czyliż dzisiaj nie można już swobodnie wypowiedzieć swych myśli?
Nie! Nie można.
W pierwszej chwili prawie cała bez wyjątku prasa ateńska powitała mnie, bardziej może entuzjastycznie niż nawet prasa moskiewska. W odpowiedzi na to zasłałem pozdrowienia ojczyźnie mego ojca, jej wszystkim więźniom i wygnańcom. Z okazji greckiego Nowego Roku rozesłałem tego rodzaju słodkie słówka, na co dostałem cały stos telegramów i listów. Poproszono mnie, abym zabrał publicznie głos.
Zacząłem od Elefteron Wima[20], największego dziennika w całej Grecji. Lubię podobne wielkie głośniki, jednak pod warunkiem, żeby mi pozwolono wykrzyczeć się w nich do woli. Wima postarała się dla mego artykułu o odpowiedni, silny tłumik. Mimo to jednak w automobilu tego dziennika zwiedziłem okolice Aten, poczem odwieziono mnie z paradą do mego hotelu, który już nazajutrz stał się celem najdzikszych ataków.
Nigdy w życiu nie napastowano mnie w podobnie obelżywy sposób. Ani jeden prawie dziennik nie wziął mnie w obronę. Estia[21], organ urzędowy, potraktował mnie mianem pousti, co oznacza: pasywny pederasta! Nie będąc nigdy pasywnym ani aktywnym, nie chciałem wierzyć własnym oczom, choć co prawda znane mi były nieco obyczaje greckie, gdzie chłopcy z najlepszych rodzin, w obecności rodziców, używają często tego wyzwiska, taksamo jak i słowa fistikia.
Po prasie przyszła kolej na parlament. Wówczas to — dla udowodnienia mi, że nie cała Grecja tak myśli, — minister rolnictwa Papanastaziu[22], bronił mnie publicznie z trybuny, — a następnie zaprosił mnie do siebie, na skromne przyjęcie, dla mnie specjalnie urządzone.
Źle na tem wyszedł, gdyż z pomocą intryg politycznych pozbawiono go portfelu.
Nie ustawałem w mej działalności. A więc odczyt w teatrze Alhambra, w wyniku którego doszło do zamieszek ulicznych. A potem odwiedziny moje u bolszewików zamkniętych w więzieniu oraz w Soliria, domu umarłych, jakiego Dostojewski[23] nigdy nie widział, — dolały oliwy do ognia. Wdrożono dochodzenia sądowe przeciw mnie, Kreteńczykowi i organizatorowi tej konferencji. Dało mi to dobrą sposobność do wygłoszenia mego bolszewickiego credo, ale policja grecka nakazała mi w ciągu ośmiu dni opuścić Grecję.
Pozostawiłem tedy Grecję z jej cierpieniami, dla których opisu godne miejsce znaleźć się może chyba w jakiejś wielkiej epopei dzisiejszych czasów najstraszniejszego terroru. Co tu mówić o cywilizacji, skoro u stóp niemal Akropolu rzuca się na skaliste, niezamieszkane prawie wyspy owych wygnańców, owych komunistów, — skoro garstce mieszkających tam w nędzy pasterzy daje się do zrozumienia, że powinni owym wygnańcom dać zginąć z głodu?
Co tu mówić o wiedzy, o litości, o opiece lekarskiej, skoro w pobliżu Aten istnieje taka Soliria, rodzaj domów przedpogrzebowych, gdzie setki suchotników różnego stopnia walczą z deszczem i zimnem, żywieni są gorzej od świń, gryzieni przez robactwo, napróżno jęczą rozpaczliwie, wyczekując z rezygnacją ostatecznego wyzwolenia od tych katusz?
Czemuż więc, bracie-robotniku, nie zniszczyć ogniem tego świata, nie próbować stworzyć czegoś lepszego, — skoro to ty właśnie składasz najobfitszy haracz nędzy, więzienia i sromotnej śmierci?

Powrót do ojczyzny proletarjatu

Pod wrażeniem tego, co widziałem w Grecji, — tem silniej przylgnąłem do bolszewizmu. Od niego jednego oczekiwałem wybawienia świata pracującego i cierpiącego. Dlatego wracałem do Rosji ze silnem postanowieniem pozostania tam na stałe. A pragnąc mieć jeszcze bardziej czyste sumienie zabrałem ze sobą moją towarzyszkę życia, kobietę wykutą z jednej bryły. Choć młodsza odemnie, jednak bardziej zrównoważona i lepsza, będzie mi niezawodną pomocnicą w chwilach mej słabości, gniewu lub niezrozumienia.
Obecnie już we dwójkę obserwujemy i odczuwamy wszystko, — zanim jeszcze przybędzie Kreteńczyk ze swoją żoną i zanim uformujemy blok czterech dusz w służbie jednego wspólnego ideału.
Przybywamy do Odessy podczas trzaskającego mrozu, ubrani ciągle jeszcze w szmatki, absolutnie nie odpowiednie do tego klimatu. Skutkiem tego zmuszeni jesteśmy zabarykadować się w naszym pokoju hotelowym. Schodzą się u mnie ciągle jeszcze dziennikarze, fotografowie, operatorzy kinowi, zaalarmowani radjodepeszą „Cziczerina“[24], donoszącą o wygnaniu mnie z Grecji. Ale czuję, że okres uroczystości, na szczęście, już minął. Niema już dekoracyj na ulicach, wystawy sklepowe już nie tak okazałe, — ucichł już tam-tam urzędowy. Tym razem to już ta codzienna, zwyczajna ojczyzna sowietów, taka jakiej chcemy, jakiej nam potrzeba właśnie.
Ale po raz pierwszy wszędzie muszę za wszystko sam płacić. Dowiaduję się, że rubel ma wartość pół dolara. Pokój w hotelu, mało nadający się do mieszkania w nim razem z kobietą (niema ciepłej wody ani jakiejkolwiek miednicy) kosztuje pięć do siedmiu rubli dziennie. Obiad w hotelu na dwie osoby — cztery do pięciu rubli. W ciągu tygodnia skromnego życia wydałem 150 rubli, po wliczeniu wszystkich kosztów. Tak żyje nepman. Że zaś ja nim nie jestem, proszę o ulgi przyznawane politycznym emigrantom, do których zaliczać się mam prawo. Proszę o to dość łagodnie, bo czuję wstręt do wszelkich zniżek i uprzywilejowań. I dowiaduję się, że muszę dopełnić tysiączne formalności, poczynić szereg uciążliwych zabiegów, by w końcu spotkać się z odmową, lub w najlepszym razie otrzymać wszystkiego 6% zniżki. Nie. Rezygnuję ze wszystkiego. Skoro nie mogę żyć jak emigrant, będę żył jak nepman, — z wyjątkiem paru republik, które zechcą mnie traktować jako swego gościa.
Bo wszystkie te ludy są wyjątkowo gościnne i uprzejme. Przy najskromniejszym stole, w lepiance największego biedaka, znajdzie się zawsze miejsce dla jeszcze większego biedaka lub dla nieoczekiwanego gościa. Tą właśnie szlachetnością i gościnnością tłómaczy się ich niewyczerpana zdolność opierania się złu. Tutaj ludzie wspomagają się wzajemnie w takim stopniu, jak to nigdzie na zachodzie nie jest praktykowane. I trzeba było dopiero doktryny państwowej, wyzbytej wszelkiego sentymentu, która zmroziła serca i rozdmuchała egoizmy do tego stopnia, iż zdarzają się objawy symptomatyczne zbiorowych wybuchów nienawiści, pod wpływem której ci biedacy-bracia, posuwają się aż do masowego delatorstwa, a nawet do zbrodni.
W tem miejscu — na długo przedtem zanim poznałem całą prawdę, co nastąpiło znacznie później, a w całej swej okropności dopiero po wyjeździe z Rosji, — muszę uprzedzić czytelnika, że właśnie te wszystkie konflikty wewnętrzne, te dramaty społeczne z całą swą okrutnością, ta jedyna na całym świecie moralna degradacja szerokich warstw ludu — wszystko to było dla mnie najbardziej interesującem zagadnieniem, które zbadałem do gruntu podczas mej bytności w Z. S. S. R.
Pogląd mój opiera się na pewnem kryterjum, jakie na punkcie postępu społecznego sam sobie urobiłem. Moje spostrzeżenia i konkluzje — czy się to komu podoba czy nie, — będą mieczem Damoklesa, czy owem mane, tekel, fares dla prawodawcy, któremu w przyszłości przypadnie zaburzyć dzisiejszy porządek społeczny, — aby mu nadać mniej ohydny wygląd niż ma obecnie dzięki tysiącletnim walkom w imię dobrobytu jednostki, ze szkodą dobrobytu ogółu.
Otóż wygląd ten ulega tylko dalszemu zeszpeceniu, skoro wprowadza się taki system rządów, pod działaniem którego z najtajniejszych czeluści duszy ludzkiej wypływają na wierzch najohydniejsze instynkty. Wówczas kłamstwo, hypokryzja, donosicielstwo, morderstwo stają się najpewniejszemi i najłatwiejszemi środkami zapewnienia sobie egzystencji dla tych wszystkich, którzy zrozumieli, że pracą, uczciwością i szczerością nie można dojść do niczego.
Wszystkie te zbrodnie i występki w społeczeństwach demokratycznych o ustroju kapitalistycznym podpadają pod kodeks karny. Zapewne, nieraz wszystko to potrafi wykręcić się od rygorów prawa, pyszni się bezczelnie w pełnem świetle dziennem i przynosi korzyści ludziom popełniającym te zbrodnie, za milczącą aprobatą zdeprawowanego rządu. Ale czemże byśmy się stali, gdyby pewnego dnia jakiś dyktator z lewicy czy prawicy stosować zaczął te zbrodnie i występki oficjalnie, jako system rządzenia?
Wypuśćcie choćby na jeden dzień wszystkie te potwory na biedną ludzkość, a nie wystarczy dziesięć generacyj, by odrobić wyrządzone przez nie szkody. Powiedzcie tylko ludziom z wysokości dyktatorskiego fotelu, że mogą robić wszystko co im się zachce byleby byli posłuszni swemu władcy, — a napewno nie ograniczą się tylko na wypędzeniu niegodnego popa i zastąpienia go idjotycznym czarownikiem, jak to zrobili naiwni Czuwasze.
Bo człowiek uchodzący za cywilizowanego ma znacznie silniej rozwinięte w sobie ambicje, egoizm i chęć do rozpusty, niż człowiek pierwotny i dziki. I ów fabrykant perfum światowej sławy, zażarty wróg komunizmu, — nie powinien się dziwić, że w ojczyźnie proletarjatu jego wyroby, płacone na wagę złota, stały się jedynym celem życiowym wszystkich niewiast, począwszy od żony komisarza ludowego, a na histerycznej Komsomolce skończywszy.
Dalszym celem życiowym stały się ładne jedwabne pończochy, piękne futra, eleganckie mieszkanie, dobrze płatna posada, słowem to wszystko, co w społeczeństwach burżuazyjnych jest celem marzeń większości obywateli. Z jedną tylko różnicą! Z tą tragiczną różnicą, że w państwach burżuazyjnych (za wyjątkiem faszystowskich) denuncjacja o jakiejś herezji politycznej nie wystarcza, by człowieka skazać na śmierć, czy na więzienie, a denuncjant zajął jego posadę czy mieszkanie, lub co gorsza stał się jednym z filarów władzy, co niestety jest na porządku dziennym właśnie w tej dzisiejszej ojczyźnie proletarjatu.
Pisząc tę książkę mam zatem na celu wyłącznie przyłożenie rozpalonego żelaza do tych wrzodów, pokrywających dziś całe ciało Rewolucji, z których to wrzodów jeden (o czem później) oblał mnie swą cuchnącą ropą i zatruł całe moje życie.
Wobec tej przedwczesnej zgnilizny, stanowiącej fundamenty całego rządu, nie wytrzymuje krytyki wszystko to, co rząd ten dotąd zbudował lub przyrzeka zbudować. I choćby po upływie owego „pięcioletniego planu“ potrafił uszczęśliwić całą ludzkość, zawsze żądać będę od niego rachunków za te wszystkie ciała i kości zmiażdżone w jego maszynach fabrykujących szczęście, — bo zawsze dobrobyt ludzkości interesować mnie będzie nie pierwej jak od chwili, kiedy ludzkość przestanie być zbrodniczą a stanie się moralną.
Powiedz mi, jak daleko sięga zakres władzy, jaką życie dało ci w ręce. A stosownie do tego jaki zrobiłeś użytek z tej władzy w odniesieniu do twych bliźnich, — powiem ci, kim jesteś.
Oto, jakim ja jestem rewolucjonistą. Oto wszystko, czego ciężkie i twarde moje życie, ten mój piękny Uniwersytet, nauczyło mnie wymagać od siebie i od drugich!
Poza tem jedynem prawem nie uznaję niczego, nawet przyjaźni. A ja nie potrzebuję zdawać rachunków nikomu.



Poprzez wsie i miasta, stepy, morza, góry i rzeki

A teraz, na wstępie tego ostatniego rozdziału, czuję się w obowiązku zaznaczyć, że Sowiety spełniały zawsze wszystkie moje żądania, że szły mi jak najdalej na rękę, dając mi informacje i ułatwiając mą podróż wszelkiemi możliwemi sposobami. Na moje żądanie wystawiono mi czterokrotnie pozwolenia zupełnie wolnego przejazdu przez cały obszar Z. S. S. R., na lądzie i wodzie, od lipca 1928 aż do końca tegoż roku. W większości republik sowieckich mieliśmy do dyspozycji najpiękniejsze auta rządowe lub instytucyj oficjalnych, — łodzie motorowe a nawet statki żaglowe. Na Kaukazie robiliśmy wycieczki konne w asyście sześciu żołnierzy, celem zwiedzenia ruin zamku Królowej Tamary[25] i jaskiń troglodytów w Wardzia. W Birzola, w sowieckiej Mołdawji, starzy moi przyjaciele, obecnie komisarze ludowi, przyjmowali mnie na dworcu z muzyką i sztandarami, co mnie niemal do łez wzruszyło. Wreszcie, co najważniejsza, miljony ludzi przyjmowało mnie z honorami na przestrzeni od Murmania do Erywanu i od Dniestru do Wołgi. Wielu z tych ludzi pokochałem. A wszystkim przysiągłem, że służyć będę zawsze ich sprawie.
Jakżeż więc nie mam przeklinać chwili w której ujrzałem światło dzienne, skoro dzięki niecnym intrygom politycznym w połączeniu z niezrozumiałą doktryną pozbawiono mnie tego, co było zrębem mej wiary i rzucono na mnie cień apostasji, co prawda pozornej tylko, ale tem niemniej ciężkiej dla mnie?
Przeklęci więc bądźcie i wy politycy i te dogmaty, będące sprawcami podobnych zbrodni, — wy, którzy wnosicie rozłam między wyznawców jednej wiary, wy, którzy siejecie ziarna nienawiści w serca braci, — wy, co wypaczacie wielkie dzieła, jakich nigdy nikt inny stworzyć nie potrafi. Bądźcie przeklęci, wy, politycy — i wy, dogmaty!
Oto chronologiczny ępis tej naszej nieprawdopodobnej podróży:



Odessa

Przez cały niemal marzec zostajemy w Odessie, gdzie stykam się z Rumunami i zrusyfikowanymi Grekami. Wszyscy oni żywią pełną ufność w nowe rządy. Wśród nich zwraca moją uwagę jedna piękna postać. Człowiek to „dawny“, żyjący dziś poza nawiasem życia sowieckiego, prowadzący nędzny żywot, a jednak znajdujący w tem pewną radość. Suchotnik, o sparaliżowanych nogach, chodzi z trudnością o kulach. Z całego dużego majątku pozostało mu jedynie jasne mieszkanie parterowe piękne meble i wspaniała bibljoteka. Za to, że bolszewicy mu to wszystko pozostawili, żywi dla nich głęboką wdzięczność. Wybucha oburzeniem na samą myśl, że owi „gracze“ ze starego reżimu mogliby się odważyć kiedy na obalenie obecnego, nowego porządku rzeczy. On sam był kiedyś również jednym z tych „graczy“ i wyraża się o nich z głębokiem obrzydzeniem. Próżność, rozpusta, wyzysk, nieliczenie się zupełnie z postępem ludzkości, niezdolność odczuwania całej powagi życia. Dzisiaj zdaje on już sobie sprawę z całej imponującej powagi życia, z jego cierpień i walk, ale również z realnych i zasłużonych jego radości.
Oburzony jest, że poprzednio owo poważne oblicze życia znane było tylko ludziom biednym i nędznym:
— I ja sam, — woła z zapałem, — byłbym dokonał życia jako kompletny głupiec, gdyby nie przyszli bolszewicy!
Jest to wybitny intelektualista, zajmuje się z upodobaniem archeologją, malarstwem i rzadkiemi książkami. Zarabia na życie w sposób najmniej odpowiadający jego kalectwu: oprowadza delegacje robotnicze przybywające do Odessy po muzeach, fabrykach i instytucjach.
Jemu mam do zawdzięczenia najpochlebniejsze informacje o ruchu komunistycznym na Ukrainie.
Od pewnego rumuńskiego robociarza usłyszałem opowiadanie o zamordowaniu przez białogwardzistów w straszliwy sposób Janiny Labourbe, francuskiej nauczycielki.
W Odessie też po raz pierwszy znalazłem się w mieszkaniu komunisty, dyrektora wielkiego przedsiębiorstwa rządowego. Wyszedłem stamtąd z obrzydzeniem. Typowe mieszkanie dorobkiewicza, urządzone z odpowiednim komfortem, zapchane przeróżnemi sprzętami.
Wyjeżdżam z Odessy na polecenie lekarza, który każe mi udać się na Krym celem wypoczynku i kuracji.



Krym

Przybywamy tam statkiem, wśród śnieżnej zawieruchy. Na pokładzie spotykam trupę operatorów kinowych; poznają mnie odrazu, witają entuzjastycznie. Wszystko młodzi ludzie, którzy przeszli wojnę domową; opowiadają mi o niej rzeczy wprost nie do wiary. Wydają mi się utalentowanymi, pojętnymi i zupełnie naturalnymi. Ponieważ zaopatrzony jestem w listy polecające, więc natychmiast po przybyciu do Jałty, tonącej w śniegu, prowadzą mnie prosto do dawnej wytwórni kinowej Wufku, której mieszkańcy odstępują nam jeden pokój. Pokój przyozdobiony rozmaitemi cackami pochodzącemi z Liwadji, a będącemi produktem ręcznej pracy carowej Wszechrosji. Wystarczy to, by mi się wydawały wstrętne, mimo ich całej dystynkcji.
W Jałcie spotykamy pierwszego fanatyka bolszewickiego, który stał się wkrótce naszym serdecznym przyjacielem. To Misza Tugaczow, odpowiedzialny stróż tej opuszczonej dziś budowli. Misza to człowiek szczery, o czystem sercu. Początkowo zachowuje się z grzeczną rezerwą, wiedząc kogo u siebie gości, — wkrótce jednak zawiązała się między nami przyjaźń, której pamięć zachowam na całe życie. Stajemy się niemal jednem rodzeństwem, bo żona moja kocha go niemniej odemnie. Jest to człowiek młody, inteligentny, skromny, zrównoważony. Na nieszczęście nie zna żadnego obcego języka, a nasze znajomości języka rosyjskiego są mniej niż skromne.
Ale już po miesiącu porozumiewaliśmy się ze sobą doskonale. Ze słownikiem w ręku układamy jakieś niesłychanie zabawne zwroty, śmiejąc się przytem do rozpuku. Co do Miszy, to po francusku wymawia poprawnie tylko parę słów.
Oprowadza mnie wszędzie, pokazuje wszystko. Zamiast odpoczywać tłukę się oto po tym raju na ziemi, nie mającym równego sobie. Wszędzie pełno willi i feerycznych pałaców, należących niegdyś do wielkich książąt. Dziś cały ten raj dla oczu i zdrowia należy do ludzi.
Zapewne, najsprytniejsi zagarnęli lwią część dla siebie. Wszystkie te domy wypoczynkowe nie zawsze zamieszkane są przez tych właśnie, którzy wypoczynku najwięcej potrzebują. Funkcjonarjusze, którzy umieją wydzielać odpowiednio dni wypoczynku i przydzielać miejsca, czasem najlepsze rezerwują dla siebie. Ale przecież mówi się, że doskonałej sprawiedliwości nigdy niema i nie będzie na tym świecie.
Mniejsza o to; w każdym razie życzę francuskiej klasie robotniczej, by z riwiery francuskiej zdołała zrobić choć to samo, co robotnicy sowieccy zrobili z Krymu i Kaukazu. Choćby to nie było dziełem doskonałem, choćby się przy tem działy i pewne nadużycia, — zawsze byłoby to bez porównania lepszem od tego, co jest obecnie.

Mimo wszystko!

Ukraina

Z końcem kwietnia opuszczamy Krym i jedziemy na północ. Rozstanie z Miszą jest naprawdę bolesne: przez ten miesiąc zżyliśmy się z nim jak z bratem. Ale taki to już mój los: być wszędzie i nigdzie, obcować z całym światem lub żyć samotnie.
Przybywamy do Kijowa w przeddzień 1 maja. Kijów to jedno z najpiękniejszych miast w całych Sowietach. Mężczyźni i kobiety rasowi, wspaniali, pracowici, lubiący czystość, — może trochę zanadto zarozumiali i przesiąknięci nacjonalizmem. Dużo nepmanów i prostytutek, nieraz 14 do 15-letnich.
Kocham Ukrainę, ten kraj sąsiadujący z moją Rumunją i szkoda, że nie mogę bez zastrzeżeń mówić pochlebnie o jej duchu rewolucyjnym. Z pomiędzy wszystkich wad jakieby jej były do zarzucenia, najbardziej nie podobało mi się nadmierne rozpanoszenie się publicystyki, którą uprawia tu cała falanga kabotynów. Pokazywano mi z dumą dwadzieścia siedm czasopism w języku ukraińskim, wychodzących między Kijowem i Charkowem. Z tego trzy czwarte jest zupełnie niepotrzebne, a nawet szkodliwe.
Wytwórnia kinowa Wufku, która urządziła świeżo jedno z najlepszych „studio“ na całym świecie, zużytkowuje mojem zdaniem zbyt dużo energji proletarjackiej w stosunku do tego, co w zamian daje. Napisałem jeden scenarjusz sam, drugi do spółki z Nikosem Kazantzaki[26], każdy za 2.000 rubli. Dało mi to sposobność przyjrzeć się zbliska temu co się tam dzieje: talentu bardzo mało, dużo partactwa i nieudolności. Setki scenarjuszy zakupionych, a wcale nie nakręcanych. Masa biurokratów, artystów, techników.
I poco to się upierać? Poco wysilać się dla stworzenia sztuki i produkować jedynie pasożytów, — kiedy ludziom brak chleba, koszuli i spokoju? Poco naśladować cywilizację, sabotującą życie?



Moskwa

Stolica już się uspokoiła. Niema tam już wspaniałych, potwornych bankietów, niema zwarjowanych band, mobilizujących całe autobusy. Na wystawach kooperatyw spożywczych nie widać już czekoladowego popiersia Lenina wśród osełek masła.
Z mojego pokoju w hotelu Passage trudno mi złapać przez telefon kogoś ze znajomych, których poznałem w czasie uroczystości dziesięciolecia. Rakowski na wygnaniu w Astrachanie, Trocki w Alma-Ata.
W miłym lokalu „Petit Paris“ gdzie schodzą się wszyscy ci, co życzą dobrze rewolucji, ale nie mają przepaski na oczach, — Piotr Pascal[27] uśmiecha się do mnie serdecznie, rozmawia uprzejmie, ale nic mi właściwie nie mówi. Wreszcie dowiaduję się, że tutaj uważają mnie za osobę niemal półurzędową, — podczas gdy sfery rządzące uważają mnie znów za opozycjonistę na poły. Stoję zatem zupełnie odosobniony, co mi się nawet po części i podoba, bo lubię walkę. Zacznijmy tedy kroki wojenne.
Ale już pierwszy krok był dla mnie dotkliwym ciosem: oto dowiaduję się, że mój najlepszy przyjaciel w Rosji, publicysta francuski Wiktor Sergjusz Kibalczicz[28] siedzi od miesiąca w więzieniu w Leningradzie. O nie, — tego wam nie puszczę płazem!
Poznałem go w listopadzie 1927, podczas uroczystości, kiedy w jego towarzystwie oficjalnie zwiedzaliśmy Leningrad. Po przeczytaniu kilku jego pism odwiedziłem go w jego mieszkaniu prywatnem. Żył z liczną rodziną, ludzi porządnych i uczciwych: teściowie, szwagrowie, żona i dziecko, razem dziewięć osób. Wszyscy umieli po francusku.
Od pierwszej chwili poczułem, że znalazłem się wśród jednej z tych zacnych rodzin żydowskich, których tyle w życiu spotkałem i które tak kocham. Co więcej, cała ta rodzina, to rewolucjoniści, którzy oddali sprawie ogromne usługi i wiele wycierpieli dla tej idei. Mam wrażenie, że i obecnie muszą ciężko pracować w walce o byt, bo stół przy którym ich zastałem, nie był zastawiony żadnemi smakołykami.
Wiem, że Wiktor należy do opozycji. Tem lepiej. Tacy też mają prawo do życia. Nieszczęściem byłoby raczej, gdyby opozycjonistów zupełnie nie było, szczególnie tutaj, gdzie tyle rzeczy robi się źle i gdzie jest niejedno do skrytykowania. A mam wrażenie, że Wiktor z tą swoją inteligencją, szczerością, z tem swojem badawczem spojrzeniem, — to właśnie doskonały typ rewolucjonisty, z jakim później zapoznałem się lepiej i bliżej. Zawiązała się między nami spontaniczna przyjaźń serdeczna, która wytrzymała wszelkie próby, a której perypetje opiszę bliżej w tej nikczemnej, straszliwej sprawie Rusakowa (jego teścia). W sprawie tej występowałem bez zastrzeżeń w jego obronie, choć niestety niewiele zrobić mi się udało.
Na razie była to pierwsza przygrywka: aresztowanie Wiktora w kwietniu 1928, co odbiło się głośnem echem nawet w Paryżu. Obecnie mamy 5-go maja. Pragnąc wydobyć go z więzienia, noszę się z myślą napisania artykułu dla objaśnienia opinji publicznej. Zwierzam się z tą myślą przed mym przyjacielem, który odpowiada mi na to, że jestem głupcem. Jakto? Więc mnie, mnie nie wolno opublikować jakiegoś artykułu w tej Rosji, którą uważam za moją ojczyznę? Owszem, — o ile artykuł będzie przychylny dla rządu! A jeżeli pragnę ratować człowieka niewinnego? Nie!
Kręcę się niby zwierz zamknięty w klatce. Stoję przed takim dylematem: albo Wiktor popełnił zbrodnię, a wówczas zasługuje na karę, — albo jest niewinnym, a w tym wypadku należy mu się odpowiednia satysfakcja. Jak dowiedzieć się prawdy? Mówią mi, że nikt absolutnie nie może wiedzieć, czy on zawinił, czy nie, bo nikt nie wie, za co go aresztowano. Dobrze. Przekonany jestem, że to oszczerstwo. Ale mówię sobie, że gdyby to miało być prawdą, wówczas wyjeżdżam natychmiast z Rosji, wracam do Francji i tam narobię gwałtu i hałasu. Bo dotąd mam pełne zaufanie do Sowietów, przekonany jestem, że nie potrafiłyby one świadomie popełnić żadnej niegodziwości.
Na początek biegnę tedy do G. P. U. Mam tam znajomego, który trzyma wszystkie nici w swem ręku, który ceni mnie i którego ja również cenię wzajemnie. Oświadczam mu, że Wiktor jest mym najlepszym przyjacielem, że przekonany jestem święcie o jego szlachetności i czystości moralnej.
Wysłuchał mnie uprzejmie, a w parę dni później Wiktor jest wolny. Nie posiadam się z radości. Widzicie? a więc nie jest tak, jak się wam zdaje. Odpowiedzią są mi bolesne półuśmiechy, — a wyraźną odpowiedź dały mi dopiero późniejsze wypadki.
Na razie jednak przekonany jestem mocno, że mam możność zdziałać dużo dobrego. Bo czyliż nie liczono się z moim głosem w tej instytucji nawet, najstraszniejszej ze wszystkich, jakie istnieją w bolszewickiej Rosji? Czegóż mi więcej potrzeba, abym mógł ludziom robić dobrze? Zatrzymajmyż się tedy na tem i starajmy się o kultywowanie tych moich stosunków, mających dla mnie nieocenioną wartość.



Murmań

W połowie lipca zaczynam poważnie powątpiewać w moralność i etykę rządów rewolucyjnych. Ale na razie jest to tylko powątpiewanie, nie mam jeszcze pewności. Więc siedzę jeszcze cicho.
Karty wolnego przejazdu są już gotowe, — jedziemy w stronę Oceanu Lodowatego. Kreteńczyk przyjechał. Dostajemy za towarzysza podróży pewnego Rumuna, który jedzie na mój koszt, a ma pełnić funkcje przewodnika i tłómacza. Tak oto zebrała się nas czwórka, włóczęgów, którzy mogą dowoli jechać i zatrzymywać się gdzie sami zechcą w tej całej olbrzymiej szóstej części świata. Nie zapominam jednak o tem ani na chwilę, że jeżeli mam bezpłatny przejazd koleją, jeżeli czasem przyjmują nas owacyjnie i zapraszają w gościnę, to mam do zawdzięczenia przedewszystkiem temu, iż dzięki moim dziesięciu książkom i jednemu filmowi stałem się w Rosji sowieckiej niesłychanie popularnym, bardziej może niż we Francji i nawet w Rumunji.
Jedziemy w prostej linji na północ, zatrzymując się po drodze w Leningradzie. Potężne wrażenie wywarła na mnie Karelja ze swym tysiącem jezior i jednym nieprzerwanym łańcuchem lasów. W Murmaniu kończy się świat „cywilizowany“. Jesteśmy pod kołem podbiegunowem. Puste posępne wydmy. Miasto baraków. Wszędzie czuć zapach ryb solonych. Po szerokich pustkowiach, które trudno nazwać ulicami, snują się pomału, ze spuszczoną nisko głową, nieliczne postacie tubylców.
Drobny incydent: zaledwie wysiedliśmy z wagonu, nadchodzi agent G. P. U. Przygląda się nam przez chwilę, poczem skinieniem ręki przywołuje naszego przewodnika, wypytuje go o coś i zabiera ze sobą. Odchodzą do stojącego w pobliżu toru budynku pocztowego. Widzimy przez okno, jak go brutalnie rewiduje. Dziękuję za takie „przepustki“. Czyżby mieli nas wszystkich zamknąć?
Nie, na razie niema jeszcze o to obawy. Może i to przyjdzie z czasem. Nawet pragnę tego gorąco. Dobrze jest ze wszystkiem się zapoznać. Ale Sowiety oszczędziły mi tego eksperymentu: przekonałem się wprawdzie naocznie, jak wyglądają ich więzienia, ale zwiedzałem je jako człowiek wolny.
Nasz towarzysz-przewodnik wychodzi wściekły, oburzony tym afrontem nam wyrządzonym. Chce wnieść zażalenie do miejscowej Egzekutywy. Składamy tedy nasze bagaże w hotelu i wyruszamy na poszukiwanie owej Egzekutywy... o której nikt nic nie wie, której adresu nikt nawet nie zna! Jest-że tu jakie biuro partji komunistycznej? Nie wiedzą.
Ale otóż i redakcja pisma „Polarnaja Prawda“[29]. Brrr!... musi tam być piekielnie zimno!
Ale gdzież tam: właśnie pod biegunem spotyka się ludzi najgorętszych. Przekonujemy się o tem z chwilą kiedy wyjawiliśmy nasze nazwiska. Pożałsta. Dźwięczą telefony. Komitet daje znak życia... Jesteśmy jego gośćmi.
Zwiedzamy muzeum polarne. Bardzo ciekawe i pouczające. Potem wielkie fabryki konserw rybnych w Murmaniu, urządzone zupełnie nowocześnie. Robotnicy i robotnice pełni zapału, zadowoleni z losu. Administracja pracowita.
A potem jedziemy na jedną z najciekawszych wycieczek w mem życiu: cztery godziny jazdy łodzią motorową po zatoce Kola, aż do Aleksandrowska, położonego wśród dwóch pagórków nagich, przypominających jakieś pejzaże księżycowe.
Zwiedzamy Instytut biologiczny. Oglądamy cuda morskie, na widok których człowiek wstydzi się swojej zupełnej ignorancji. Dyrektor Instytutu, — człowiek poważny, zdolny, posiadający dużo wiedzy i zapału do nauki. Ta jego posada, tutaj, na krańcach ziemi, nie może być napewno uważaną za synekurę!

Wreszcie powrót przy świetle zorzy północnej. Kto tego nie widział, powinien starać się zobaczyć koniecznie chociaż raz w życiu!

Kem

Jedziemy nad Morze Białe. Chcemy zwiedzić owe straszliwe wyspy Sołowki, miejsce zesłania więźni politycznych. Trzeba tedy jechać do Kem i tam wsiąść na okręt. Nie mamy jednak wymaganej specjalnej przepustki. Depeszuję do Moskwy. Na razie idziemy na obiad. I oto nagle znajdujemy się w najpiękniejszej może i najlepszej restauracji w całej Rosji. Restauracja należy do G. P. U. i prowadzoną jest po wojskowemu, jak wszystko zresztą, co podlega władzy G. P. U.
Niema tam żadnych płac. Od dyrektora począwszy, na orkiestrze i pomywaczkach skończywszy, — wszyscy są tam równocześnie więźniami i korzystają z pewnej swobody... to znaczy wolno im swobodnie chodzić w obrębie Kem. Zawsze to lepsze od pobytu na Sołowkach. Toteż każdy się z tem liczy i wszystko tu idzie sprawnie jak w zegarku.
Usługa nienaganna, kuchnia ponad wszelką krytykę. Usługują ładne „kobiety z przeszłością“, o nieco melancholijnem spojrzeniu. Próbujemy pociągnąć je trochę za język, — ale napróżno: żadna ani piśnie.
Do restauracji przychodzą bogaci wieśniacy z rodzinami, płacąc bardzo poważne sumy.
O ile w Kem je się dobrze, o tyle nie można tam spać wogóle, ani dobrze ani źle, bo niema gdzie. Protestujemy. Ostatecznie wpakowano nas do dwóch pokoi, których całe umeblowanie stanowią dwa łóżka. Dobre i to. Cóż z tego, kiedy roi się tam od pluskiew. Uciekamy czemprędzej, — przenosimy się do szpitala, gdzie ulokowano nas wszystkich czworo w jednym pokoju posługacza. Dwoje nas śpi na łóżku, dwoje na ziemi.
Nazajutrz rano wyjeżdżamy z Kem, — rezygnując z wizyty w Sołowkach. Nie czekamy na odpowiedź z Moskwy, która zapewne nadejdzie w jakie trzy dni po naszym wyjeździe.



S. S. A. R. M.

A teraz czeka nas trzy tysiące kilometrów drogi na południe, drogi która doprowadzi nas aż do bram Odessy, do Tyraspola. Jedziemy do S. S. A. R. M., co oznacza poprostu Sowiecką Socjalistyczną autonomiczną Republikę Mołdawską. Troszkę to przydługie, jak wszystko w Sowietach, ale warto odbyć tę podróż, zwłaszcza gdy się jest z pochodzenia Rumunem. Warto zobaczyć tych mołdawskich komunistów przy robocie.
Komunistów we właściwem tego słowa znaczeniu niema tam zupełnie, — wszystko kończy się tylko na pięknej nazwie. Faktycznie też i o komuniźmie niema tam wcale mowy: niema tam żadnej wspólnoty dóbr, począwszy od chleba, który tutaj więcej jeszcze może niż gdzieindziej ludzie wyrywają sobie z ust. Ale jeśli nie znajdziesz tam komunistów ani nawet socjalistów, — znajdziesz za to coś nierównie lepszego: znajdziesz ludzi wyższych, ożywionych chęcią stworzenia dla niewolników lepszego życia. Prawda, nie zawsze potrafią oni zdziałać to coby chcieli, ale nie można im tego brać za złe, jeżeli prawdą jest, że nigdy nie powinno się potępiać człowieka za to czego nie mógł zrobić, lecz tylko za to, czego zrobić nie chciał.
Otóż ta S. S. A. R. M. jest może jedynym krajem na całym świecie, gdzie człowiek faktycznie chce zrobić dużo, gdzie ożywiony jest naprawdę rewolucyjnemi intencjami. I dlatego nie możemy odwrócić oczu naszych od tego najważniejszego punktu na całym Wschodzie, skąd przyjdzie świt lepszej przyszłości.
Republika Mołdawska, ów rumuński motylek na cielsku sowieckiego słonia, była dla mnie klasycznym przykładem dysproporcji między tem, coby się chciało zrobić, a czego zrobić nie można. Co więcej, tam dopiero widziałem, że niejedno dałoby się zrobić, gdyby się tylko chciało, bo w takim mikrokosmosie najlepiej odzwierciadla się cały olbrzymi Z. S. S. R. Wszędzie ta sama akuszerka obmacuje gorączkowo łono życia, by wydobyć zeń ów płód przyszłości. Ale w tem sęk, że akuszerce tej brak cierpliwości i zręczności potrzebnej, że grozi ustawiczne zakażenie zarówno matce jak i dziecku. A akuszerka nie da sobie niczego wytłómaczyć: zależy jej więcej na rozwiązaniu za wszelką cenę niż na zdrowiu noworodka i na tem, w jakich warunkach on przyjdzie na świat.
Nigdzie, na całym obszarze Z. S. S. R. nie spotkacie ludzi bardziej bezinteresownych a prostych, bardziej oddanych sprawie, niż w Mołdawji i w Armenji. Czuje się, że wszystkie wysiłki tego minjaturowego państwa zmierzają wyłącznie do jednego celu: ożywić tchnieniem nowego życia te niezliczone szare masy. Szkoły, szpitale, sanatorja, nowocześnie urządzone fabryki, elektrownie, żłóbki i ogródki dziecięce, kolkozy, sowkozy, — wszystko to wyrasta jak grzyby po deszczu, tak, że po roku nie poznałbyś tych stron, w których rok temu bawiłeś. Jedynie w tych dwóch sierocych republikach komisarze ludowi chodzą niemal w łachmanach, ledwo mogąc związać koniec z końcem. Znam jednego, który mając mi towarzyszyć w objazdach, musiał pożyczyć sobie dwadzieścia rubli, aby je zostawić żonie na życie. Doktorka Ekaterina Arbore, komisarz zdrowia publicznego w Mołdawji, kiedy z dnia na dzień stała się zwykłą obywatelką, — nie mogła znaleźć w Moskwie przytułku!
Czy widział ktoś kiedy co podobnego?
A jednak — wszystko zabija fałsz i doktryna, wszystko grozi zawaleniem, jak w owej pięknej baśni rumuńskiej o monasterze w Argésh, którego mury, stawiane za dnia, waliły się w nocy. Jakiejż trzeba ofiary, by zapobiec tej katastrofie? W rumuńskiej baśni wystarczyło jedno życie ludzkie: budowniczy, mistrz Manole nie zawahał się przed zamurowaniem żywcem swej żony, byleby dzieło doprowadzić do końca.
Cóż jednak musieliby zamurować ci komunistyczni budowniczowie celem doprowadzenia do trjumfu swej sprawy? Czyliż i oni nie mają swej małżonki, noszącej miano Doktryny, a stokroć więcej winnej, niż niewinna małżonka mistrza Manole? czyż nie jej właśnie cała sprawa socjalistyczna ma wszystko swe zło do zawdzięczenia?

Niestety — dziś ludzie więcej kochają swoje małżonki, niż swoje dzieła! Niema już dzisiaj mistrza Manole!

Wołga

Czy też na Zachodzie wie kto o tem, że po Wołdze można podróżować w warunkach wprost wymarzonych? Myśmy nie mieli o tem pojęcia, wręcz przeciwnie, przygotowani byliśmy na najgorsze: brud, robactwo, ohydne jedzenie, nędzne przestarzałe statki, zaopatrzone w prymitywne maszyny.
Toteż to co ujrzeliśmy było dla nas najmilszą rewelacją. Radiczew, Prawda, Lermontow, Spartakus, III Międzynarodówka, — to statki najnowszej konstrukcji, nie ustępujące w niczem ich rywalom w zachodniej Europie na punkcie komfortu, doskonałej kuchni i usługi oraz regularności kursów. Co więcej, na żadnym statku w całej Europie nie dostaniecie takiego łososia, świeżego kawioru i przepysznych przekąsek, jak te, któremi opychaliśmy się poprostu na przestrzeni między Niżnym a Astrachanem.
Zapewne, trochę to za drogo na kieszeń przeciętnego proletarjusza, — ale zawsze bez porównania taniej, niż w średniej jadłodajni paryskiej z napuszoną usługą. Za cenę czterech rubli w pierwszej klasie jadło się doskonale wszystko to, co tylko Wołga dać może, popijając znakomite wina kaukaskie.
Postanowiliśmy wpaść do Niżnego Nowogrodu zupełnie niespodzianie, powłóczyć się trochę po mieście, słuchać i patrzeć. Nie mamy już ani przewodnika, ani przepustek, jesteśmy zupełnie wolni. Dwie pary ludzi, którzy wybrali się na poszukiwanie prawdy. I zaraz pierwszego dnia tej naszej włóczęgi usłyszeliśmy dźwięk dzwonów, co nas napełniło smutkiem. Bo odtąd ten dźwięk powtarzać się będzie stale, zawsze jednaki: los robotnika, który jest tylko robotnikiem i niczem więcej, — los chłopa, który jest i pozostał tylko chłopem, — to obrazki zgoła nie pocieszające pod rządami bolszewickich dyktatorów. Z jednej strony mało pracy, niskie zarobki, bezrobocie, prześladowania; a z drugiej strony protekcyjki, rozpusta, synekury, sprzeniewierzenia, szpiegostwo, donosicielstwo, politykierstwo. Ludzie z którymi rozmawiamy nie znają nas; widzą, że jesteśmy obcy, bez przewodników, więc otwierają przed nami serca, smutni co prawda, ale zawsze jednako oddani temu rządowi, który zbudowali własnemi rękami. Ludzie ci jednak cierpią, żalą się i pragną, aby stosunki się zmieniły.
Potrzebujemy — mówili — trochę spokoju, trochę dobrobytu, chcemy mieć zapewnioną pracę i zarobki. Dość już gadania i tej trującej polityki. Nie wytrzymamy tego dłużej. — Ale to nasza wyłącznie sprawa. A wy cudzoziemcy, wiedzcie o tem, że walczyć będziemy jak lwy za naszą sprawę, lepiej nawet niż przed dziesięciu laty, bo dziś wiemy, że to co może przyjść do nas z zewnątrz, gorszem jeszcze będzie od tego, na co się dziś użalamy.
Tak, ci ludzie mówią prawdę. Smutno to może słuchać, ale słowa te jednak działają pokrzepiająco. Nie dowiemy się też niczego więcej i wówczas, gdy czynniki oficjalne prezentują nam potem szereg radośnie uśmiechniętych twarzy i starają się mydlić nam oczy pięknemi obrazami, nie pozbawionemi co prawda po części realności, ale pozostającemi mimo wszystko tylko dekoracją.
Tak było w Niżnym Nowogrodzie i tak będzie wszędzie indziej. Pragnęlibyśmy zobaczyć towarzysza Barbusse, bawiącego tu właśnie w tym czasie: z pewnością miałby w Nowogrodzie taki sam wyraz twarzy, jak później w Sukhum, gdzie również się z nim zetknęliśmy. Ale tutaj, w Niżnym Nowogrodzie towarzysz Barbusse leży chory w szpitalu: odbywa bowiem podróż samolotem, a tam są silne przeciągi. W Sukhum zaś nie będzie miał czasu, bo wybiera się w głąb gór, aby ujrzeć „najstarszego człowieka świata“.
Ograniczamy się tedy na wizytach, które nam kazano zrobić. I wszystko idzie ślicznie, nawet zanadto ślicznie. Zwłaszcza w tej olbrzymiej fabryce papieru w Bałakna, jednej z największych w całej Europie, która jednak idzie źle i nie może iść lepiej, bo trudno z kołodzieja zrobić przez jeden dzień aptekarza. Ale te dekoracje! Owe luksusowe „domy robotnicze“, owe wspaniałe wille naokoło fabryki, tonące w zieleni. Pozieleniałby na ich widok z zazdrości robotnik amerykański, posiadający podobno własnego Forda. Bo i cóż znaczy takie pudło wobec podobnych willi w Bałaknie, w jakich mieszkają sowieccy robotnicy?
Robotnicy! Jacy robotnicy?
Lepiej o tem nie mówić.



Kazań

Oto jestem w królestwie tych Tatarów, których samo imię było przez długie wieki postrachem. Ale dziś zostało po nich tylko wspomnienie. Niema już Dżingis-Chana, niema Tatarów. A Kazań zostanie w naszej pamięci jako jedno z najmilszych miast, zwiedzanych przez nas w Z. S. S. R.
Tutaj każdy człowiek — czy to oficjalny czy nie, — czuje się bardziej samym sobą, tu występują wszystkie właściwości jego poczciwej natury odwiecznego niewolnika. Biedny on jest i brudny. Nękają go różne epidemje, przedewszystkiem trachoma, sprowadzająca ślepotę. Dlatego najpiękniej szem dziełem komunizmu, jakie Tatarzy zrealizują, będzie wspaniały Instytut przeznaczony do walki z tą straszną chorobą oczu. A potem powiedziono nas paręset wiorst, by nam pokazać tego naszego brata, kompletnego ignoranta: zwykłego chłopa, fanatycznego, zabobonnego, brudnego i upartego. Oni nie będą „paradować“ ani pysznić się, jak tylu innych. Powiedzą poprostu rozkładając szeroko ramiona:
— Oto, cośmy dostali w spadku po carach! Musimy podnieść tego człowieka, — a my sami biedni jesteśmy. Niema między nimi pijaków ani obżartusów: przyjęli nas bankietem raczej skromnym.
Przy każdym przyjeździe czy odjeździe statku w przystani czeka zbity tłum ludzi. A przy odjeździe wręczają każdemu z nas na pamiątkę jakąś czapeczkę czy parę pantofli.

Poczciwy Kutui! Zacny Mohamed Nurdin Sułtanow! Kiedyż was znowu zobaczę? A ty, Tagirew, którego uważałem za najdzielniejszego, czemuż to palnąłeś sobie w łeb? Czyliż byłeś człowiekiem silnej wiary, czy zwykłą kanalją?

Samara

W Samarze zdarzył mi się pewien wypadek, który odbił się głośnem echem we Francji, — a przedstawiony został z taką złośliwą perfidją, że zmuszony jestem stwierdzić, jak właściwie cała sprawa się miała. A więc najpierw owa notatka, która ukazała się w „Le Temps“ z dnia 16 października 1928:

Rosja. Komisarjat wychowania publicznego zwalnia w dalszym ciągu szereg wysokich urzędników zajmujących rozmaite stanowiska w instytucjach naukowych i w muzeach.
I tak zwolnieni zostali dotychczas: Grawe, były członek Trybunału apelacyjnego, Szydłowski[30], były gubernator, Minkowicz, były dyrektor departamentu spraw wewnętrznych.
Co się tyczy funkcjonarjuszy w muzeach, to zwalnia się tych wszystkich, którzy niegdyś w przeszłości odnosili się wrogo do bolszewizmu.
Co najciekawsze, to fakt, że wszystkie te zwolnienia miał inspirować komunistom pisarz Panait Istrati, który po zwiedzeniu muzeum w Samarze zwrócił władzom sowieckim uwagę, że w muzeum tem znajduje się co prawda piękna kolekcja motyli afrykańskich, że natomiast niema w niem nic zgoła, coby przypominało srożącą się tam niegdyś klęskę głodową i wojny domowe.

Otóż stwierdzam, że niczego nie „inspirowałem“ komunistom i nigdy nie „zwracałem władzom sowieckim uwagi“ na coś podobnego.
Samara — centrum najstraszniejszej klęski głodowej jaka kiedykolwiek szalała na ziemi, — nie ma w sobie nic absolutnie coby mogło zainteresować historyka czy pisarza, — z wyjątkiem muzeum, w którem powinnyby być zebrane wszelkie dokumenty dotyczące tej okropnej plagi ludzkości, która w r. 1920-21 pochłonęła sześć miljonów ofiar. Oczywiście też zaraz po przybyciu zażądałem pokazania mi tego muzeum, przekonany zgóry o jego egzystencji w tym kraju, gdzie tworzenie muzeów przeszło w głupią manję.
Zaprowadzono nas tam; przechodzimy z jednej sali do drugiej. Wszędzie pełno lichoty wszelkiego rodzaju, jaką widuje się w każdem muzeum prowincjonalnem.
— A gdzież macie owo muzeum głodowe? — pytam.
— Jeszcze nie otwarte, towarzyszu. Nie mamy odpowiedniego lokalu.
— Jakto? macie miejsce na całą tę tandetę, a niema lokalu na to, co jest unikatem na całym świecie? Pokażcie mi przynajmniej odnośne dokumenty.
— Zamknięte pod kluczem. Klucz ma dyrektor.
— Poślijcież tedy natychmiast po dyrektora albo po klucze. Specjalnie potośmy tutaj przyszli.
Przychodzi wreszcie dyrektor, otwiera. Oczom naszym przedstawia się materjał taki okropny, że zgroza nas ogarnia. Fotografje przypominają jakieś koszmarne wizje. Próbki tego co podczas owej klęski głodowej określano mianem „chleba“ wyglądają wręcz nieprawdopodobnie. Raporty milicji o ludożerstwie przekraczają najbujniejszą fantazję pisarską. Dokumenty te posiadają taką straszliwą wymowę, że czytając je człowiek wstydzi się poprostu, że jest człowiekiem.
Ale wszystkie te dokumenty zwalone na kupę w małej ciemnej komórce, są już porządnie uszkodzone i zniszczone. Proszę o parę odbitek fotograficznych, — ale pokazuje się, że muzeum nie posiada odnośnych klisz.
— Zdjęcia te robił fotograf specjalnie wysłany. Ale umarł już dawno, — zaraził się tyfusem głodowym od tych ludzi których fotografował.
Naturalnie — każdy bohater musi umierać.
Toteż patrzę z pogardą na tych jegomościów, co zbierają skrzętnie pokazywane nam przedmioty, aby je znowu schować na długie lata, aż się w proch rozpadną.
Podają nam Księgę pamiątkową prosząc o wpisanie tam swoich wrażeń... Piszę tedy:
Konserwatorzy zajęci w tem muzeum, to nie towarzysze, lecz kontrrewolucjoniści“.
I wyliczam szczegółowo motywy, które skłoniły mnie do wydania takiego sądu.
Oczywiście słowa moje podchwytują otaczający nas dziennikarze. Puszczają je w świat. Co potem z tego wynikło, o tem dowiedziałem się dopiero z dziennika „Temps“, który wie wszystko. — W organie tym, dla którego dotąd wogóle nie istniałem, wspomniano moje nazwisko dopiero w związku z wiadomością o wygnaniu mnie z Grecji i o tem, jakim to czekistą stałem się w Rosji.

Ot, poczciwcy!

Saratów — Pokrowsk

Co tam jest najciekawszem do widzenia, to republika nadwołżańskich Niemców, ze swą stolicą, Pokrowskiem. Niestety mogliśmy zwiedzić ją tylko przelotnie. Wystarczy jednak zobaczyć tych ludzi, aby odrazu zauważyć olbrzymią różnicę rasy i obyczajów. Podobnie jak w Mołdawji i na Kaukazie tak samo i tutaj, kolonista niemiecki jest człowiekiem inteligentnym, trzeźwym, spokojnym, lubiącym czystość i porządek, dążącym uporczywie do zdobycia możliwie największego dobrobytu wszędzie gdziekolwiek się znajdzie. W Rosji zdaleka już wpadają w oczy te gospodarstwa niemieckie, prosperujące doskonale, — niby wyspy cywilizacji wśród barbarzyństwa i nędzy ogólnej.
Co zrobią komuniści z temi kwitnącemi sadybami? W oczach ludzi kierujących w Pokrowsku i z ich słów, można było wyczytać zupełnie zdecydowane postanowienie sprzeciwienia się wszelkim próbom, zmierzającym do zredukowania codziennej porcji sznycla, jakiej każdy dobry Niemiec ma prawo domagać się dla siebie od życia.
Jedyny to kraj, gdzie wszystko skończyło się tylko na wizytach, bez biesiad, pijatyki, bez jakichkolwiek przemówień. Pozostało mi po nim miłe wspomnienie.



Astrachan

Ujście Wołgi. Smród — pełno komarów. Malarja, cholera, dżuma...
— Izwoszczyk! zawieź nas do najlepszego hotelu! Hotel „Komunalnaja Gostynica“.
Zamawiam dwa pokoje.
— Niema robactwa?
— Niema.
Łóżka wydają mi się coś podejrzane. Obracam je, podnoszę pościel; — pełno ogromnych pluskiew. Nie! już ich mam dosyć!
Wychodzę na ciemny kurytarz i zaczynam hałasować niemożliwie, wychodząc z założenia, że nie można wymagać od człowieka, aby się pozwolił pożerać przez to obrzydliwe robactwo, (które nie trudno wytępić). Jestem wściekły, — krzyczę na cały głos, dopominając się o inne łóżka, bez pluskiew. Wreszcie otwierają się w ciemności jakieś drzwi. Podchodzi do mnie człowiek krępy, niski i mówi:
— To ty tak się awanturujesz i przeklinasz?
— Rakowski? Co ja widzę? I ty mieszkasz w tym hotelu, gdzie roi się od pluskiew?
— Ej nie... prawie ich tu niema. Tylko obecnie odbywa się tu jakiś kongres, więc pozbierano łóżka skąd się tylko dało.
Idziemy wszyscy do niego. Ma tylko jeden niewielki pokój, gdzie pięć osób ledwo się może pomieścić. Za parawanem łóżko i miednica. Walizki napchane książkami. Na stole kupa papierów. Rakowski opracowuje właśnie Życie św. Szymona. Dlatego wydaje mi się jakiś nadęty, wymuszony, — bo to człowiek stworzony do walki, a nie do pisania Żywotów. Przytem ma malarję i jeszcze inną jakąś chorobę, z której tutaj leczyć się nie może.
Ale mimo wszystko ma dobrą minę. Zawsze gotów do walki i zawsze mocno przekonany o... O czem właściwie? Nie umiałbym na to odpowiedzieć! Mówi przekonywująco, ale trudno sprecyzować jego przekonania. Nawet na wygnaniu pozostał dyplomatą.
Woli nam tedy opowiadać raczej z entuzjazmem o kwiecie lotosu, który upiera się żyć tutaj jakby to było w Egipcie; opisuje nam tragiczną egzystencję tego kwiatu, cierpiącego tu dużo od mrozów. A potem mówi z równym zachwytem o projekcie użyźnienia miljonów hektarów okolicznych piasków zapomocą specjalnych odmian roślin.
— Musicie koniecznie zobaczyć te cuda, — mówi na zakończenie.
Zatrzymaliśmy się w Astrachaniu ośm dni, — mieliśmy więc czas obejrzeć i te prace. Pojechaliśmy na te dalekie piaski w towarzystwie Rakowskiego. Duszą i promotorem tego olbrzymiego dzieła, którego celem jest unieruchomienie lotnych piasków grożących zamuleniem ujścia Wołgi i stworzenie z nich terenów zdatnych pod kulturę. — jest towarzysz Orłów, człowiek który pewnego dnia spuścił się do szybu i stracił tam obie nogi. Możnaby o tem dziele napisać całe epos. Nie wdając się w techniczne wyjaśnienia, muszę wyrazić pełny mój podziw dla tego bohaterskiego kaleki i jego pomocnika, grającego przygodną rolę tłumacza. Obaj wreszcie zostawiają nas samych i zapuszczają się w głąb stepu. Niepodobna nam iść za nimi, ze względu na gęste krzaki, raniące dotkliwie ręce i twarze.
Zapominają o nas. Nadchodzi wieczór, okolicę zalega cisza cmentarna, przerywana tylko nawoływaniem naszej czwórki, która mozolnie toruje sobie drogę poprzez gęstwinę krzaków w stronę oczekującego nas na Wołdze holownika.
W kilka dni później jedziemy, tym razem bez Rakowskiego celem obejrzenia lotosów w labiryncie delty Wołgi, olbrzymiej przestrzeni, królestwie rzadkich roślin, zwierząt i dzikiego ptactwa, gdzie nikomu nie wolno polować ani łowić ryb.
Płyniemy na holowniku Tow. Stalin, otoczeni grupą osobistości oficjalnych. Kierownik tej wyprawy, człowiek o niezbyt inteligentnym wyglądzie, wdaje się ze mną w rozmowę. Wyrzuca mi moje sympatje do opozycji, której przywódców określa mianem „zdrajców“. A dla poparcia swego twierdzenia przytacza argument zaprawdę rozkoszny i osobliwy:
— Wie pan, co powiedzieli mieszkańcy Alma-Ata, kiedy przyjechał tam Trocki?
— No?
— Otóż powiedzieli: powraca dawny system rządu!
— ?!



Z Kaukazu
Tyflis

Wyjeżdżam z Astrachania u wożąc ze sobą malarję. Przez ostatnie czterdzieści ośm godzin naszego pobytu w tem mieście leżę w łóżku, wstrząsany febrą. Ale dźwigam się z łóżka i wyjeżdżamy okrętem aż do Makacz-Kala, gdzie wsiadamy na pociąg do Tyflisu.
Po raz drugi już jestem w stolicy Georgji. Tyflis, to miasto najpiękniejsze w całem Z. S. S. R. Tutaj też najdłużej wystawało się w ogonkach, by dostać chleba. Ogonki te formują się już o trzeciej rano. Ale o tem i o wielu jeszcze innych rzeczach nie wspominają nigdy ani słówkiem nasi francuscy „oficjalni“ komuniści.
Toteż mógłbym napisać całą książkę poświęconą wyłącznie Georgji, celem zapełnienia beznadziejnej pustki tych głupich, z gruntu fałszywych i niezrozumiałych książek, wyszłych z pod pióra tego czy innego pisarza, który raz w życiu był naprawdę człowiekiem, lecz niestety nie potrafił nim pozostać.
Biedny ten nasz świat... Biedna ta nasza sztuka... Biedne te sumienia ludzkie... Jakże mi was żal! Jakiś ochłap dla waszych zębów, jakiś drobiazg dla zadowolenia waszej próżności wystarczą wam zupełnie, napełniają was szczęściem i błogością, robią was głuchymi i ślepymi, każąc zapominać o całym tym ogromie cierpienia zadawanego ludzkości przez tyranów, w których służbę się zaprzedaliście.
Tyflis, Georgja, Kaukaz, cały Z. S. S. R.... nie tu miejsce i pora mówić, czem właściwie jesteście. Ale przynajmniej odmaluję teraz symbol tego, co z was zrobiono. Niech nikt nie powie, że darmo jadłem wasz chleb.



Borżom

Nasz plan podróży rozłożyliśmy w ten sposób, aby obecnie, z końcem września, dać sobie miesiąc wypoczynku, celem uporządkowania wrażeń i — jeśli możliwe — napisania pierwszego tomu. Co do mnie czuję już, że wszystko stracone: nic wesołego napisać nie potrafię. Ale Kreteńczyk, który jest poetą, umie wszystko ubrać w tak zręczną formę, że jednak będzie możliwem opublikowanie naszej książki w Moskwie. Doskonale. Moskwa niczego więcej nie żąda: chętnie publikować będą nasze artykuły, naturalnie o ile będą szły „po ich linji“.
Dobrze to zrobi i naszej suchotniczej wspólnej kasie, — ale nie trzeba tego znów robić za wszelką cenę.
Prosimy władze georgijskie o ułatwienie nam jednomiesięcznego pobytu, nie żądając niczego więcej, jak umożliwienia nam życia w takich samych warunkach, w jakich pędzi je przeciętny obywatel sowietów, nie będąc nepmanem czy komisarzem ludowym. Nie stać nas bowiem na to, by płacić dziennie pięć do siedmiu rubli za sam pokój na dwie osoby.
Spotykamy się z niesłychaną uprzejmością: rząd ofiarowuje nam bezpłatną gościnę we własnym domu wypoczynkowym Likanskyj-Dworzec, koło Borżom. Urządzenie zbytkowne. Mieszkamy w dawnym pałacyku letnim wielkiego Księcia Mikołaja Mikołajewicza[31]. Czuć tu trochę krew i to nowe z krwi zrodzone szczęście.
Nie zapomnimy nigdy tego pobytu. Okolica prześliczna: dzikie góry, rzeki. Z Tyflisu jedziemy autem ową sławną drogą wojskową do Władykaukazu, — następnie skręcamy w stronę Czikiswari i Abastuman. Nie chce mi się wierzyć, aby tyle szczęścia mogło istnieć na ziemi i taka garsteczka ludzi tylko mogła się niem rozkoszować.
A Kreteńczyk pisze i pisze, podczas gdy ja trzęsę się z zimna i pożeram chininę cztery razy dziennie.



Baku

W Baku jesteśmy również już po raz drugi. Pamiętają nas tu jeszcze. Spotykamy twarze znajome, o uprzejmym wyrazie, człowiek bowiem robi miłą minę skoro się do niego uśmiecha. A trudno nie uśmiechać się do tych ludzi, którzy przyjmują nas z otwartemi ramionami.
Zwiedzamy naturalnie kopalnie i szyby, rozsiane gęsto niby drzewa w lesie. Co się tyczy doli robotnika, cóż mogę o tem powiedzieć? Cóż mogę mówić jedynie na podstawie porównywania cyfr? Dolę robotnika znam tylko wówczas, gdy pracuję z nim razem, ramię przy ramieniu. Ale teraz, kiedy przyjeżdżam jako osoba niemal oficjalna, kiedy biorę udział w oficjalnych przyjęciach, nawet nie myślę rozmawiać z robotnikiem, który albo by kłamał, albo by kpił z tego „pana“, jakim się stałem w jego oczach.
Oczywiście zwiedzamy „trzynaście miast robotniczych, w których mieści się dwadzieścia pięć tysięcy dusz“; — wszystko to wygląda bardzo elegancko, nawet zbytkownie, jakby prosto z igły. Oglądamy parę mieszkań: ładne, wygodne. Witają nas oklaskami, — odpowiadamy zdawkowym uśmiechem.
I wyjeżdżamy z tej krainy czarnego złota, nie wiedząc nic o nurtujących w nim wstrząsach. A w pałacu, gdzie mieszkaliśmy, pewien nepman i pewien komunista dzielą się po bratersku obfitą wyżerką...



Telaw

Kraj, słynący ze swego doskonałego wina Tsinandali; mnie osobiście jednak interesuje tu coś innego: Telaw był centrem biurokratycznego terroru, jako nieubłaganej konsekwencji bezlitosnych czerwonych represyj w r. 1923, kiedy to wybuchło powstanie i kraj cały został dosłownie zdziesiątkowany.
Pragnąłem przyjechać tu z przewodnikiem, jakiego sobie sam wybiorę, ale okazało się to niemożliwem. Byliśmy w Tyflisie, gdzie wpakowano nam jakiegoś „pisarza proletarjackiego“, zaopatrzywszy go w grube pieniądze, których zresztą zupełnie nie potrzebowaliśmy. Ale w sam dzień wyjazdu owa kanalja upiła się porządnie, skutkiem czego przybył ze spóźnieniem, tak że spóźniliśmy się na pociąg odchodzący o północy.
Poskarżyłem się na niego przed prezydentem Makaradze[32] i komisarzem Todria[33], starymi poważnymi bolszewikami, którzy nie posiadali się z oburzenia. I wyjechaliśmy z Telaw w towarzystwie samego sekretarza prezydjum, towarzysza Metrewelli. Nie trudno zrozumieć, że w tych warunkach nic zrobić nie mogłem. Mimo to jednak od tuziemców Greków, których spotkałem w Telaw, dowiedziałem się niejednego. I od tej chwili straciłem zupełnie serce do tego nowego rządu, który miejscowego chłopa wyrzuca przemocą z jego domu, każąc mu iść gdzie mu się podoba, — przydzielając jego nędzną chatkę i kawałek ziemi „swoim ludziom“.
Udało mi się wyjść kiedyś samemu i zetknąć się z jedną z takich nieszczęśliwych rodzin, które tułają się po całym kraju, zdychają z głodu a nocują na stacjach: poprostu serce się kraje z bólu na ten widok.
Oto, co zrobiono z Georgji!...



Butum — Nowy Afon

Odtąd zaczynam stopniowo tracić coraz bardziej wiarę. Kraj Zakaukazki, gdzie sroży się despotyzm, i Kaukaz, gdzie panuje wszelka rozpusta komunistyczna, to typowe przykłady tego, co się dzieje w całym Z. S. S. R. Ucisk z góry, — u dołu zaś ani śladu jakiejkolwiek samodzielności. Wszystko słucha ślepo Moskwy, której obecny parol brzmi: zdławić wszelkie próby niezależności umysłowej i rzeczowej krytyki, posługując się każdym, kto gotów jest iść po linji rządu i głosować jak mu każą.
Zwłaszcza wszystkie Syndykaty i Kooperatywy mieszkaniowe postępują z takiem wyrafinowanem okrucieństwem, na jakie nawet carska ochrana nigdy zdobyć się nie śmiała. Ochrana bowiem była poprostu tylko dobrze zorganizowaną policją, której funkcjonarjusze nie tworzyli nigdy jakiejś odrębnej sekty. A komunizm oficjalny, — to prawdziwa sekta. Co więcej, ochrana nigdy nie sięgała brudną łapą aż do trzewi człowieka, odbierając mu tylko swobodę myślenia. Człowiek, który śmiał myśleć inaczej niż car, ryzykował wolność lub życie, czasem jedno i drugie. Na tem koniec — i każdy o tem wiedział. Narazie jednak mógł każdy zarobić sobie na kawałek chleba. Przed uwięzieniem go, a nawet i po wyjściu z więzienia robotnik pozostawał mimo wszystko robotnikiem, mającym prawo do pracy i mieszkania.
Dziś to się zmieniło: kto myśli inaczej, niż Politbiuro, temu żelazna dłoń partji wyrywa wszystko, kawałek chleba i dach nad głową. Wystarczy jedno podejrzenie, a już zawisła nad tobą groźba utraty miejsca. Jeszcze jeden krok dalej, a już znajdziesz się na bruku: wyrzucą cię z Syndykatu i z fabryki i nigdzie nie znajdziesz więcej miejsca, skazany jesteś na najstraszniejszą nędzę, głód i samobójstwo. A jeżeli odważysz się krzyczeć i protestować, — znikniesz pewnego dnia bez śladu i nikt z twych towarzyszy nie dowie się nigdy, co się z tobą stało.
Oto, co zrobiono!
Ale zrobiono jeszcze więcej. A rezultaty?
Pod wpływem tego rodzaju terroru, wymierzonego w dach nad głową i w jedzenie, — a więc najgorszego, — ludzie stopniowo stają się tchórzliwi i spodleni, — a tyrani mogą używać sobie wówczas do woli.
Tak też i robią, zupełnie jawnie i bez żenady. Opierając się najpierw na rządzącej mniejszości, a następnie na szarej masie znoszącej cierpliwie wszystko dla zabezpieczenia sobie kawałka chleba, — kanalja biurokratyczna fałszuje dokumenty, roztrwania publiczne fundusze, gwałci kobiety, ściąga od robotników, aby się im opłacali, upija się i łamie karki. Na Kaukazie, w tym raju na ziemi, widywano niejednokrotnie, jak wspaniałe auta waliły się do przepaści, razem ze sławnymi szefami, pięknemi kobietkami i towarzyszem-szoferem, wszyscy kompletnie pijani.
Jeden z takich towarzyszy — szoferów w Astrachaniu (auto i szofer samego Ispołkom), uważając nas widocznie za eleganckich „komunistów“ we właściwym stylu, prowadził nasz wóz jak szalony, nie zwracając uwagi na nasze protesty, aż ostatecznie przejechał jakieś dziecko, na szczęście nie zabijając go. Wstałem i dałem mu porządnych parę szturchańców, nie licząc się nawet z obecnością Rakowskiego w aucie.
Oto co tam zrobiono!
Czwartego grudnia 1928 wysłałem pierwszy mój list do pewnej wysokiej instytucji w Moskwie. Napisałem wszystko, to co widziałem, o czem się dowiedziałem i co myślę. List zredagowany był w formie możliwie uprzejmej, ale bardzo wyraźnie i stanowczo.
Przepędziliśmy jeszcze dwa tygodnie w tym przepięknym kraju, roześmianym do słońca i morza Czarnego, — poczem wsiedliśmy do pociągu idącego do Moskwy.



Moskwa, ostatni apel!

Niezmierzone stepy leżą pod całunem śniegu. Wygodny pociąg toruje sobie wśród nich drogę, sapiąc i dysząc. Znam już to wszystko: druga to zima, którą przepędzam w Rosji. Ale nie mogę już rozkoszować się jej czarem: Serce moje umarło.
Nasz przedział, rozbrzmiewający ongi śmiechem i gwarem burzliwej dyskusji, dziś zmienił się w cichą, smutną sypialnię. Nie rozmawiamy prawie ze sobą. Na stacjach wysiadamy by kupić sobie coś do jedzenia, — poczem każdy wraca do swych marzeń i smutków.
Kreteńczyk spokojniejszy jest odemnie. On wszystko potrafi zrozumieć i wytłumaczyć. Dlatego wkradł się między nas cień nieporozumienia. Martwi się jednem zwłaszcza: oto umówiliśmy się, że pojedziemy razem przez Syberję, Turkiestan, Władywostok, aż do Chin i Japonji, jeżeli się nam to uda. Co do mnie, uważam sprawę której chciałem bronić, za straconą; więc nie chcę już wolnych biletów jazdy, nie chcę wystawnych przyjęć, podczas których trzeba uśmiechać się, — i milczeć. A Kreteńczyk wie, że bezemnie ta proponowana podróż się nie uda.
W Moskwie zastaję duże zmiany: wiedzą już o mojej zmianie frontu, mówią mi o tem, zanim zdążę usta otworzyć.
Zresztą w Moskwie mówi się o tysiącach innych rzeczy i o rozmaitych skandalach i brudach. Echa jednego z nich doleciały do mnie aż na Kaukaz: ogólnie się mówi, że obchód sześćdziesięciolecia Maksyma Gorkiego i zbiorowe wydanie jego dzieł, fantastycznie pozmienianych, kosztowało państwo miljon rubli.
Zasięgam informacji u źródła. Odpowiadają mi, że to prawda:
— Człowiek, któremu Gorkij powierzył prowadzenie swych interesów w Sowietach, nie mówi nam nigdy o jakich 30 czy 40 tysiącach rubli, lecz zaczyna od stu tysięcy, i to dolarów.
Przypomniała mi się wówczas pewna refleksja Uptona Sinclaira[34] na temat Jacka Londona[35]: Żaden człowiek nie zdoła zawrzeć z Hearst Magazines“ kontraktu na trzydzieścisześć tysięcy dolarów rocznie, o ile nie chce zatracić swej duszy.
I to prawda: Jack London zapłacił za to drogo, trując się laudanum w czterdziestym roku życia.
Więc i nam trzeba się nauczyć zażywać laudanum, lub raczej ratować swą duszę przed zatraceniem.

*

Przykład idzie zgóry, od tych szczytów inteligencji, zarażając wszystko dookoła. Nie mówię o tych setkach pomniejszych skandali wybuchających co miesiąc na całym obszarze Związku. Ale trudno nie wspomnieć o owej skandalicznej aferze w Smoleńsku, gdzie komitet sowiecki, Syndykat, milicja, G. P. U., urząd miejski i redakcja dziennika utworzyli jeden trust i przez rok cały hulali, terroryzując całe miasto. Nie ostała się przed nimi ani jedna kobieta, o ile była przystojna. I wrzód ten ohydny pękł dopiero z chwilą, gdy posunęli się aż do zamordowania jednej z tych kobiet. Wówczas jednych rozstrzelano, innych wtrącono do więzienia, — a jednego z nich mianowano zastępcą prokuratora gdzieś na Syberji.
Również i w Moskwie jestem świadkiem całego szeregu skandalów:
Kilku pisarzy i poetów „proletarjatu“ zabierają ze sobą żonę jednego z „towarzyszy“, a będącą kochanką jednego z nich. Wspólna pijatyka, narkotyk, nieszczęśliwa przechodzi z rąk do rąk. Rano, odzyskawszy przytomność, odbiera sobie życie. W rezultacie skazano winnych na parę lat więzienia.
Wkrótce potem Komitet Syndykatu urzędniczego w Moskwie buduje dla siebie Dom... ludowy, instaluje w nim radjo za cenę 6 tysięcy rubli, — poczem poczciwi ci towarzysze sprzedają swe dotychczasowe mieszkania i przeprowadzają się do tego nowego domu, wybudowanego za wspólne pieniądze Syndykatu.
Obie afery zatuszował Stalin, który miał pewne porachunki z Tomskim[36], prezesem Syndykatu i wykorzystał tę sposobność, by pozbyć się wroga, głosami tej kanalji biurokratycznej, którą się zaopiekował.
Na prowincji:
Pewien Komitet lokalny spędza całą ludność miasteczka, każe im się kłaść na ziemi i ćwiczy ich nahajkami, tak po sowiecku.
W pewnem mieście nad morzem Kaspijskiem dwaj wpływowi komuniści uprowadzają własnem autem jakąś kobietę, wiozą ją do siebie i tam gwałcą. Na nieszczęście mąż tej nieszczęśliwej jest członkiem partji. Narobił krzyku — i w rezultacie jego właśnie wykluczono z partji.
W Leningradzie trzy skandale niesłychane, z których jeden nie dostał się do wiadomości publicznej:
1) Cały Komitet Młodzieży Komunistycznej oskarżony o kradzież, zgwałcenia i pospolite zbrodnie,
2) Administracja pewnego więzienia, składająca się z samych komunistów, pobierała „haracz w naturze“ od każdej kobiety, chcącej zobaczyć się z uwięzionym jej mężem. Proces ten obfitował w okropne wręcz szczegóły.
3) Drobny, ale charakterystyczny epizod z uwagi na bohaterów tej historji, wybitnych komunistów. Trzej prezesi: Komisji Kontroli, G. P. U. i Sowietu Leningradzkiego, zamykają się na noc w miejscowym pałacu w towarzystwie ładnych kobiet i w ciągu jednej nocy przepijają okrągłą sumkę siedmiuset rubli. G. P. U. wysyła dwóch swoich ludzi, celem szpiegowania własnego prezesa i jego towarzyszy. Ci wywiązują się ze swego zadania, raportują o wszystkiem czego się dowiedzieli. Moskwa przeprowadza szczegółowe dochodzenia i w rezultacie trzej panowie prezesi wychodzą zupełnie cało, a biedne pionki, owi dwaj szpiedzy, tracą posadę!

*

Równolegle z tą sarabandą rozpusty idzie masowe aresztowanie i deportacja opozycjonistów, wybitniejszych i tych małych. Zabierają ludzi gdzie się zdarzy: na ulicy, z biura, od pracy, z domu, na oczach płaczącej dziatwy. Nie trzeba się tłumaczyć przed nikim. Jeszcze dziękować Bogu, jeżeli zakomunikują ci wyrok i miejsce zesłania. Jeżeli skazany próbuje głodówki na znak protestu, przeszukuje mu się kieszenie, czy nie schował sobie trochę cukru, poczem oświadcza mu się, że może nie jeść skoro nie chce, — i zamyka się go w celi. Jeśli nieszczęśliwy popełni samobójstwo, — któż się o tem dowie? Jeśli ten czy ów próbuje stawiać czynny opór, porywa go się przemocą, rozbija mu się łeb, poczem wzywa się jego żonę, daje jej sto rubli i oświadcza, że mąż jej popełnił samobójstwo i nikt nie wie, gdzie się podziały jego zwłoki.
Jesteśmy w Moskwie, dnia 19 grudnia 1928. Piszę drugi list do tej samej wysokiej instytucji, gdzie mam wielu przyjaciół. Podaję szereg faktów, proszę o pozwolenie napiętnowania wszystkiego zła, nie dyskredytując rządu. W przeciwnym razie musiałbym opuścić Rosję. A skoro raz wyjadę, będę musiał mówić, lub chyba zażyć laudanum.
Pokój mój w hotelu Passage roi się od gości. Próbuje się dyskretnie wpłynąć na mnie. Kilku serdecznym przyjaciołom odczytuję kopje mych obu listów. Jeden mówi mi na to: „Kwalifikujesz się doskonale na Syberję! Proszę cię, nie mów nikomu, że czytałeś mi tekst tych listów“. Drugi protestuje: „Tak... dużo w tem prawdy... ale jesteśmy na najlepszej drodze... Krzywdzisz nas, postępując w podobny sposób“.
Próbuję wciągnąć go w dyskusję: dokądże właściwie wolno mi się posunąć, by nie narazić się na zarzut „zdrady“?
— W twoich ustach, gdybyś nawet w dziewięciu dziesiątych nas chwalił, a w jednej dziesiątej tylko krytykował, musi nam to ogromnie zaszkodzić.
— A więc mam pisać poprostu: To i to zrobiono... i nic ponadto?
— No... nie... Tych książek i tak nikt nie czyta... mógłbyś sobie dać wogóle spokój z pisaniem.
— Więc co?...

..............

I tak aż do czwartej rano walczymy, szczerze, po przyjacielsku, po bratersku, aż wszyscy upadamy poprostu z wyczerpania, aż jestem już gotów na wszystko, na wszystko, byleby tylko wolno było wyjaśnić prawdę publicznie, we własnym interesie klasy robotniczej całego świata.
Nie! Niemożliwe! Mija jeden wieczór po drugim, mija miesiąc. Nic się zrobić nie da. Serdeczny uścisk rąk i rozstajemy się, ze smutkiem w oczach, zachowując każdy swą własną mentalność.
W ciemną noc jadę powozem do mego hotelu. Spoglądam na uśpione okna wszystkich tych pięknych domów dookoła i mówię sobie:
— A jednak — mimo wszystko! Dziś wszystkie te apartamenty zajmują przecież robotnicy!



Sprawa Rusakowa czyli dzisiejsza Rosja

Tak jest, powtarzam to wyraźnie: sprawa Rusakowa czyli dzisiejsza Rosja sowiecka. Bo jest ona znamiennym symptomem, bo w perypetjach tej skandalicznej sprawy odzwierciadla się najlepiej polityczne, ekonomiczne, a przedewszystkiem — niestety — moralne oblicze dzisiejszej Rosji.
Sprawa Rusakowa wybuchła w sercu drugiej stolicy Rosji. A tysiące podobnych afer wybucha na całym olbrzymim obszarze Unji sowieckiej... Tylko nie każda ofiara, tak jak Rusakow, znajdzie obrońcę, który poruszyłby niebo i ziemię, któryby gonił od najniższego urzędnika aż do głowy całego Związku, żebrząc tylko o jedno: o sprawiedliwość!
Jak już wspomniałem, poznałem starego Rusakowa w listopadzie 1927, podczas mej oficjalnej wizyty w Leningradzie. Rusakow ze swą rodziną liczącą sześć osób oraz ze swym zięciem, jego żoną i synkiem, zajmowali wspólne mieszkanie przy ulicy Żeliabow nr. 19.
„Sprawa“ cała wybuchła na tle zazdrości o to mieszkanie, faktycznie ładne i duże, bo składające się z jedenastu ubikacyj. Rusakow temu jednak nic nie winien, bo zdobył je zupełnie legalnie, a zajmuje tylko cztery pokoje i mały gabinet; w pozostałych ubikacjach mieści się kooperatywa mieszkaniowa (Żakt).
Stary Rusaków był rewolucjonistą całe życie. Pochodził z Rostowa, gdzie w r. 1905 — jeszcze jako zwyczajny sobie żydek Joselewicz, broni żydowskiej dzielnicy tego miasta razem ze swymi współwyznawcami przed atakami czarnosecińców. Ucieka potem w świat na tułaczkę, razem ze swą liczną rodziną, pozostając zawsze zdecydowanym rewolucjonistą. Otwiera sobie warsztat krawiecki w Marsylji, gdzie nie zaniedbuje propagandy. Internowany w roku 1919 przez władze francuskie, dostaje się wreszcie z powrotem do Rosji razem z innymi, drogą wymiany za zakładników francuskich aresztowanych przez bolszewików.
Przybywa do Piotrogrodu z całą swą rodziną; płacze z radości, całuje ziemię rodzinną, ziemię Rewolucji. Zabiera się ochoczo do pracy: zakłada wielką pralnię, potem dwa „przytułki dla dzieci“, potem...
Na tem koniec. Bo tacy ludzie w Rosji są niepotrzebni. Przecież Rusakow, jako dyrektor owej pralni, pracował na równi z towarzyszami-robotnikami! A tego robić nie wolno, — to zły przykład! Cóżby się stało z Z. S. S. R., gdyby wszyscy dyrektorowie, prezydenci i urzędnicy pracowali jak prości robotnicy?
Więc zrzucono go z owej „dyrektury“, Rusaków nie zmartwił się tem zupełnie:
— Dla mnie nie stanowi to żadnej różnicy, czy pracuję jako dyrektor, czy jako prosty robotnik. Taksamo przedtem jak i teraz dzieci moje nie mają porządnych butów. A na kawałek chleba zawsze jeszcze zarobić potrafię. Niech mi tylko pozwolą pracować i dadzą mi święty spokój!
Tu dopiero zaczyna się dramat.
Co to jest Partja Komunistyczna, to wiedzą wszyscy. Jest to armja bojowa, walcząca o zdobycie władzy dla proletarjatu, dyrygowana przez Moskwę. Ale czy wy, robotnicy całego świata, wiecie, co to są Czerwone Syndykaty?
Przed wojną, gdy nie było ani czerwonych, ani białych czy czarnych, istniały poprostu Syndykaty robotnicze, walczące o dobro robotnika z fabrykantem. Ale pytam się: z kim walczą Syndykaty Czerwone w Z. S. S. R.? Czem wytłomaczyć sobie ich istnienie i ich olbrzymią potęgę w kraju, gdzie fabrykant należy już do przeszłości?
Zaraz wam to powiem: Syndykaty pozwalają Partji skupić w swem ręku wszystkie sposoby za pomocą których robotnik zdoła zarobić na życie, pozwalają jej przydzielać pracę tym tylko, których sposób myślenia jest prawomyślny. Z pomocą tych właśnie Czerwonych Syndykatów Partja decyduje o wszystkiem zarówno we fabryce, magazynie, jak w biurach, mieszkaniach, jednem słowem wszędzie. Pracę można dostać tylko za pośrednictwem Syndykatu, a człowiek wyrzucony ze Syndykatu nie ma innego wyjścia, jak w łeb sobie palnąć, mając uniemożliwione jakiekolwiek zarobkowanie.
Wyobraźmy sobie, jakąż to olbrzymią władzę złożono w ten sposób w ręce ludzi, którzy w szkołach rządowych nasłuchali się do syta, że moralność i uczciwość, to przesądy burżuazji“!
A teraz przejdźmy do faktów:

Pierwszego lutego, złamany i rozczarowany zupełnie siedziałem w mym hotelu w Moskwie, przygotowując się do wyjazdu z Rosji.
Nagle wchodzi Wiktor Sergjusz Kibalczicz, (zięć Rusakowa), spokojny, ale blady jak trup.
— Widzisz, — mówi, opadając ciężko na krzesło — teraz i na nas przyszła kolej. Musimy zginąć.
I odczytuje mi depeszę nadesłaną mu przez rodzinę z Leningradu. W depeszy tej jest mowa o jakimś ohydnym artykule, który pojawił się wczoraj w największym regjonalnym organie partji: „Leningradskaja Prawda“. Starego Rusakowa przedstawiono tam jako wroga proletarjatu, zasługującego na natychmiastowe aresztowanie i przykładną karę. A jaka to ma być kara, — na to wskazywał aż nadto wyraźnie sam tytuł tego artykułu: Kałganowskaja poroda (nasienie Kałganowa). A ów Kałganow, syn byłego właściciela dóbr został rozstrzelany przed paru tygodniami za zamordowanie prezesa jakiejś kooperatywy!
Wiktor siedzi przybity zupełnie, z bezradnie opuszczonemi rękami.
— Słuchaj, — mówię mu, — to chyba jakaś niesmaczna farsa. Czyżby ktokolwiek śmiał zestawiać poczciwego starego Rusakowa z takim Kałganowem?
— Mój drogi, — znasz już dziś dobrze Rosję, ale nikt ci jeszcze nie miał odwagi powiedzieć, jak daleko sięgać tu może potęga zła. Chcieliśmy ci tego oszczędzić. Ale dziś ci się to samo rzuca w oczy...
— O cóż to właściwie idzie?
— Widzisz: w Z. S. S. R. można sobie dać radę z jednym przeciwnikiem: wtedy siły są mniej więcej równe. Ale skoro, tak jak w danym wypadku, człowiek zostanie zaatakowany przez jakąś organizację, lub grupę osób, — wówczas jest nieodwołalnie stracony.
Postaraliśmy się o ów artykuł. Brzmiał on tak:


Plemię Kałganowa“.

„Przed paru tygodniami rozstrzelany został w Moskwie niejaki Aleksander Kałganow, syn byłego obszarnika, który zamordował przewodniczącego kooperatywy mieszkaniowej w Karawajewie. Egzekucja ta powinna być wymownem ostrzeżeniem dla wszystkich kułaków i nepmanów; pokazuje się jednak, że tak nie jest.
26 b. m. członek Zarządu domu pod nr. 19 przy ul. Żeliabow, Marja Swirtsiewa, weszła do mieszkania obywatela Rusakowa celem obejrzenia, jakie naprawki byłyby tam potrzebne. Rusakow, główny lokator tego mieszkania podszedł do niej pytając gburowato, po co przyszła. Gdy mu zaś odpowiedziała, iż przychodzi w charakterze członka Zarządu, — wówczas obrzucił ją obelgami krzycząc: „Wasz Zarząd, to sami bandyci, a ty jesteś też taka sama!“
„Na pomoc Rusakowowi wyszły z przyległych pokoi trzy kobiety i jakiś elegancko ubrany mężczyzna; wszyscy poczęli taksamo lżyć Swirtsiewa. A kiedy ta ostatnia zagadnęła nieznajomego, jakiem prawem ją obraża, — ten odpowiedział, że jest „pisarzem“ i że jego żadne prawo nic nie obchodzi. A dotykając palcem orderu Czerwonego Sztandaru, który Swirtsiewa miała przypięty, krzyczał: „Ludzi, którzy noszą takie ordery, myśmy rozstrzeliwali tuzinami“.
„Od słów przeszli do czynów: jedna z kobiet, córka Rusakowa, uchwyciła Swirtsiewą za ramię, a sam Rusakow uderzył ją w twarz, poczem wywlekli ją przemocą do przedpokoju, bijąc ją wszystkiem co się znalazło pod ręką. Rusakow bił ją pięścią, jego córka jakimś ciężkim przedmiotem, a ów „pisarz“ starał się koniecznie zedrzeć jej order Czerwonego

Sztandaru. Swirtsiewa straciła przytomność, — którą odzyskała dopiero po chwili na schodach.
W towarzystwie znajomych udała się bezzwłocznie do szpitala Perowskaja, gdzie lekarz stwierdził na jej ciele liczne kontuzje, sińce i podrapania. Suknię miała podartą i order Czerwonego Sztandaru był zmięty.
„Kto to jest ów Rusakow? Z jedenastu ubikacyj swego mieszkania podnajmuje dziewięć na spekulację. W czasie zebrań domowych występuje zawsze zdecydowanie przeciw Sowietom, robi skandale, starając się rozbić zebranie. Przybył do nas z Francji, gdzie miał fabrykę kapeluszy.
„A kto to jest Swirtsiewa? Oto parę charakterystycznych dat. Pracuje od 20-stu lat jako robotnica, była jedną z organizatorek pierwszego kongresu kobiet w roku 1918. W czasie wojny domowej pełni czynną służbę w armji czerwonej; za zasługi położone na tem polu odznaczona orderem Czerwonego Sztandaru. Jest członkiem Sowietu Leningradzkiego i członkiem Partji.
„Oto biografja napastnika i jego ofiary. Jest rzeczą zupełnie jasną, że w mrocznym kurytarzu burżuazyjnych apartamentów rozegrała się charakterystyczna walka dwóch klas.
„Rusakow z tej samej ulepiony jest gliny, co rozstrzelany Kałganow. Zawzięty wróg proletarjatu, próbuje wyładować swą nienawiść na bojowniczce socjalistycznej, Swirtsiewej.
„Opinja całego proletarjatu domaga się

natychmiastowego aresztowania Rusakowa, domaga się procesu i przykładnego ukarania tych wrogów proletarjatu, operujących na froncie mieszkaniowym, a atakujących naszych bojowników pięścią czy nożem.
„Sprawa Rusakowa musi być wyciągniętą z mrocznego kurytarza burżuazyjnych apartamentów, musi stać się przedmiotem procesu, aby surowy wyrok odstraszył innych“...

(podp. Tur.)
Leningradskaja Prawda, 31. styczeń 1928.
„Znając od lat dwudziestu rewolucjonistę robotnika Rusakowa, z którym razem przebywałem na emigracji, protestuję z oburzeniem przeciw oszczerczemu artykułowi „Tura“ i domagam się bezstronnego śledztwa“.

Podobnej treści depesze wysłali też Piotr Pascal i Wiktor. Ja depeszuję wprost do Kalinina[37]:

W Leningradzkiej Prawdzie“ ukazał się oszczerczy artykuł przeciw staremu rewolucjoniście Rusakowowi, którego znam doskonale i którego zupełną niewinność łatwo udowodnić. Mając opuścić Z. S. S. R. za 48 godzin apeluję do pańskiego poczucia sprawiedliwości i domagam się publicznego zadośćuczynienia dla tej robotniczej rodziny“.

Do „Prawdy“ w Leningradzie:

„Odnośnie do artykułu „Kałganowskaja Poroda“ proszę o przyjęcie do wiadomości co następuje:
Znam rodzinę Rusakowa, żyłem bowiem wśród niej w Leningradzie. Jestem absolutnie przekonany nietylko o jego zupełnej niewinności lecz i o prześladowaniach, których jest ofiarą. Wiedzcie o tem, że gotów jestem z całą energją zwalczać podobne niegodziwości zarówno tu, jak i za granicą.“

Telegramy wysłaliśmy popołudniu 1 lutego 1929.
Nazajutrz o dziesiątej rano telefonuje do mnie moskiewska redakcja „Leningradzkiej Prawdy“, aby się upewnić, czy to ja rzeczywiście wysłałem podobnej treści telegram do redakcji w Leningradzie; — bo tam nie chcą w to wierzyć.
Nie wytrzymałem dłużej. Zapominając, że telefonuję z korytarza hotelu, gdzie kręci się pełno ludzi, krzyczę do telefonu:
— Więc sądzicie, że to mistyfikacja? Nie przywykliście do tego, aby ktoś śmiał podnieść odważnie głowę, prawda?
— No... nie... Ale bądź co bądź... niegodziwości... zwalczać z całą energją tu i za granicą... To nam się wydaje trochę za śmiałe.
— Trochę za śmiałe? Ach, wy bandyci, opryszki, mordercy robotników! Tak jest, to są niegodziwości! To niegodziwe, co wy robicie i będę to zwalczał i tutaj i zagranicą!
Krzyczę tak i wymyślam przez dobre dziesięć minut. Uchylają się jedne, drugie drzwi... Czuję raczej niż widzę rozwarte szeroko, wpatrzone we mnie oczy...
Wreszcie przerywa mi głos redaktora:
— Dobrze towarzyszu Istrati, powtórzę wszystko coście mi powiedzieli. Ja w tej sprawie nie gram żadnej roli.
Wracam do mego pokoju, żona moja jest rozpromieniona, szczęśliwa, — Wiktor natomiast wprost przerażony:
— Nikt jeszcze nie odważył się, — mówi mi, — rzucić w twarz niemal Sowietom podobne słowa. Gdyby ktoś z nas zrobił coś podobnego, poszedłby conajmniej na Sybir!...

Przez cały dzień 2 lutego telefonuję na wszystkie strony: do władz, do sądów, do prasy, kreśląc prawdziwą sylwetkę Rusakowa, starego rewolucjonisty, opisując dokładnie ów bandycki napad histeryczki Swirtsiewy na jego dom. Na zakończenie dodaję:
„Jeżeli kłamię, jeśli udowodnicie mi, że Rusakow jest faktycznie „kontr-rewolucjonistą“ jak go opisuje ów „Tur“, — wówczas godzę się, abyście nas obu razem rozstrzelali“.
Więcej chyba zrobić nie mogę!

3 lutego przyjeżdża niespodzianie Rusakow z Leningradu, gdzie w międzyczasie wydano już rozkaz aresztowania go. Jest spokojny, w dobrym humorze.
— Czego oni chcą od nas ci bandyci? Powarjowali chyba zupełnie?
Opowiada nam prosto, naiwnie, całe zajście. Sprowokowała je pierwotnie niejaka Rojtmann, młoda komunistka, żydówka, rodem z Besarabji, współlokatorka Rusakowa. Chciała wygryźć Rusakowa i zająć jego mieszkanie. Zmówiła się ze Swirtsiewą, wybitnym członkiem „Żaktu“ i postanowiły wspólne przypuścić atak. Któż potrafi oprzeć się wyrokowi Komitetu mieszkańców domu? Komitet ten deleguje Swirtsiewa celem przeprowadzenia „inspekcji“ mieszkania.
Wchodzi do mieszkania. Rusakow żąda okazania upoważnienia pisemnego do podobnej inspekcji.
— Nie mam obowiązku pokazywać upoważnienia takim „spekulantom“ i „kontr-rewolucjonistom“ — krzyczy Swirtsiewa.
Na te słowa odzywa się Liuba, córka Rusakowa, a żona Wiktora:
— Ależ towarzyszko, jakże można obrażać tak mego ojca? Wiecie przecież dobrze, że to stary rewolucjonista, że jest robotnikiem w fabryce Samojłowa...
W odpowiedzi na to Swirtsiewa uderzyła ją pięścią w twarz: Liuba pada na ziemię oszołomiona, zalana krwią.
— Wówczas we trzech schwyciliśmy ją i zaprowadzili przemocą na milicję. Chciała uciekać.
Szkoda, że ten stary Rusakow nie wypoliczkował jej chociaż porządnie!

5 lutego posłuchanie u Kalinina. Godzina pierwsza. Do gabinetu wchodzę ja, Wiktor i Rusakow.
Kalinin wygląda na mużyka nerwowego. Ale umie słuchać, umie stawiać pytania. Chce wszystko dokładnie zrozumieć. — Przerzuca gorączkowo wszystkie odnośne akty, jakie mu przedkładamy, porównuje daty, zestawia fakty i słucha, co mu Rusakow długo i szeroko opowiada.
Sam dziwi się trochę, że na skutek tej jednej notatki „Tura“, która pojawiła się 31 stycznia, już nazajutrz wykluczono Rusakowa z jego Syndykatu robotniczego i zwolniono z pracy we fabryce, gdzie pracował bez przerwy od dziesięciu lat.
Nie wie, czy Rusakow winien czy nie, ale wie to jedno, że w 24 godzin po ukazaniu się niesprawdzonej notatki, bez śledztwa, bez procesu, bez wyroku, robotnik skazany zostaje na śmierć głodową. To mu wystarcza!
Dzwoni, bierze pióro i na podaniu Rusakowa robi własnoręcznie dopisek:
Do tow. Komarowa[38], przewodn. Sowietu w Leningradzie i do tow. Czudowa[39], sekretarza Partji, tamże:

Proszę was usilnie o zbadanie i wyjaśnienie tej sprawy, która wydaje mi się mocno niejasną. Proszę mi natychmiast zdać z tego sprawę.
podp. M. I. Kalinin.

Wchodzi sekretarz, zabiera wszystko i wraca po chwili z dużą zapieczętowaną kopertą.
— Schowaj to dobrze do kieszeni, — mówi Kalinin do Rusakowa, — i goń natychmiast do Leningradu!
Byliśmy mocno wzruszeni, Rusakow omal nie płakał.

5 lutego. Rusakow wyjechał. Postanawiamy poczekać jeszcze parę dni, aby przekonać się, jaki skutek odniósł ów własnoręczny dopisek Kalinina. Ani nam to na myśl nie przychodziło wówczas, żeby to mogło być zwyczaj nem mydleniem oczu, blagą jeszcze okrutniejszą niż wszelkie podobne postępki batiuszki-cara.

Ale nazajutrz 6 lutego dostaję list od Rafaiła, naczelnego redaktora Leningradzkiej Prawdy, jako odpowiedź na mój list wysłany w ślad za mym telegramem z 1-go.
List treści następującej:

Kochany towarzyszu! Dziś otrzymałem wasz list z 4-go lutego. Redakcja „Prawdy“ w Leningradzie, nazajutrz po oświadczeniu Rusakowa wdrożyła natychmiast ścisłe i szczegółowe dochodzenia w tej sprawie. Możecie być zupełnie spokojni: o ile stwierdzimy, że w omawianym artykule wkradły się pewne nieścisłości, że Kooperatywa mieszkaniowa świadomie oczerniła Rusakowa, lub że ktokolwiek zawinił, — Rusakow uzyska bezwłocznie pełną rehabilitację.
W tej chwili jednak nie posiadam żadnych jeszcze dokumentów, na podstawie których mógłbym wam zakomunikować jakąkolwiek decyzję.
Nasza „Prawda“ bada zawsze uważnie każdy fakt przed jego opublikowaniem. Nie wątpię też, że gdybyście teraz byli w Leningradzie i mieli w ręku te dokumenty, które posiada nasza redakcja, — sami zażądalibyście publicznego bezstronnego sądu. Sami domagalibyście się nawet ogłoszenia tych dokumentów. Bo oto co uchwaliło ogólne zebranie robotników zajętych we fabryce Samojłowa: „Zasłaniając się szyldem robotnika, strojąc się w maskę proletarjusza, Rusakow jest w rzeczywistości kontr-rewolucjonistą, nędznym czarnosecińcem, burżujem i zaciekłym antysemitą“.
„Agitując we fabryce przeciw Z. S. S. R. i zachęcając do pogromów, Rusakow nie śmie przejść jeszcze od słów do czynów; ale w domu jako „gospodarz“ już się zupełnie nie krępuje: tam już nie agituje za pogromami, ale je poprostu urządza“.
Przyjmijcie zapewnienie, że sprawa Rusakowa zostanie dokładnie zbadaną w najkrótszym możliwie czasie przez towarzyszy bezpartyjnych, na opinji których można zupełnie polegać.

Z komunistycznem pozdrowieniem:
Rafaił.

A teraz, „proletarjusze wszystkich krajów, łączcie się“ — i słuchajcie. Nie trudno będzie wam zrozumieć. Opieram się na autentycznych urzędowych dokumentach. A więc:
1) Kochany towarzysz Rafaił publikuje artykuł, w którym podnosi ciężkie zarzuty przeciw obwinionemu, porównując go z rozstrzelanym niedawno mordercą. Natychmiastową konsekwencją tegoż jest: wykluczenie Rusakowa ze Syndykatu; wyrzucenie go z fabryki; nakaz aresztowania. To chyba zupełnie jasne?
2) Teraz pytam się: na podstawie jakich to dokumentów Rafaił pozbawił człowieka chleba i wolności, z perspektywą rozstrzelania? I odpowiadam na to: Nie miał żadnych po temu danych! Wykazało się to niezbicie w ciągu żmudnego sześciomiesięcznego śledztwa i dwóch procesów. Na pierwszej rozprawie zapadł wyrok uwalniający, przy burzliwych oklaskach tłumu robotników obecnych na sali. Drugi proces zakończył się skazaniem trzech niewinnych ludzi na śmiesznie niskie kary (1, 2 i 3 miesiące robót przymusowych), co pozostanie niezmytą nigdy hańbą dla sprawiedliwości sowieckiej. Bo czyż tak się karze „kontrrewolucjonistę“, „czarnosecińca“, „szpiega“, „burżuja“, „zaciekłego antysemitę“?...
3) Poczciwy Rafaił, kiedy domagam się od niego rehabilitacji niewinnie pokrzywdzonego, odpowiada mi, że „w tej chwili nie posiada jeszcze żadnych dokumentów“, umożliwiających mu powzięcie jakiejkolwiek decyzji...
Słyszycie to robotnicy? Nie posiada dokumentów, by go rehabilitować, ale „posiada“ dokumenty, by zniszczyć człowieka niewinnego!
4) Ale może on naprawdę posiada tego rodzaju dokumenty, na podstawie których wina Rusakowa została definitywnie stwierdzoną? Przecież Ogólne Zebranie robotników we fabryce Samojłowa powzięło znamienną uchwałę, zacytowaną mi w całości przez Rafaiła?
Otóż, robotnicy całego świata, słuchajcie i zapamiętajcie to sobie dobrze na zawsze:
{{roz*|Owo ogólne zebranie robotników odbyło się i powzięło tę uchwałę dnia 1. lutego, — podczas gdy ten zabójczy artykuł, oparty rzekomo na uchwale tego zebrania, ukazał się... 31 stycznia! Więc ci wszyscy nikczemni fałszerze i Rafaił i redakcja „Prawdy“ i kanalja biurokratyczna, chcąc zamordować dwie niewinne rodziny powołują się na uchwałę powziętą przez zebranie robotników już po opublikowaniu odnośnego artykułu, powziętą właśnie na podstawie tegoż artykułu, a podyktowaną im przez organ partyjny, by wyrzucić na bruk robotnika, który przez czterdzieści lat swego życia „zasłaniał się szyldem robotnika i stroił się w maskę proletarjusza!“}}
Czyliż nie jest to jakieś potworne błędne koło zbrodni?: „Żakt“ prowokuje zajście; „Prawda“ rozdyma je do olbrzymich rozmiarów, odpowiednio przekręcając i domaga się wprost śmierci Rusakowa; Syndykat czyta „Prawdę“ i wyklucza Rusakowa; fabryka Samojłowa wyrzuca człowieka, którego Syndykat wykluczył; „Prawda“ powołuje się na uchwały zebrania robotników, a Żakt czyta „Prawdę“ zwołuje zgromadzenie i domaga się natychmiastowej egzekucji Rusakowa!
I powiedzcie coby się stało z tym światem, gdyby ten komunizm, panoszący się dziś w Rosji potrafił narzucić całemu światu swój system i swoje pojmowanie sprawiedliwości? Nie! Po stokroć nie! Świat nasz zanadto jest biedny, byśmy mogli pozwalać sobie na takie zwiększenie ogromu trapiących go nieszczęść i zła. A jeżeli klasie robotniczej przypadnie misja przeobrażenia świata i uczynienia go lepszym, to nigdy misja zamordowania go!
Zdaję sobie w całej pełni sprawę z ważkości mych słów. Ale nikt nie zarzuci mi lekkomyślności czy nieuczciwości: Czekałem rok cały, zanim napisałem tę książkę, a napisałem ją dopiero po zejściu na samo dno otchłani moralnej Sowietów, gdzie najwyższy dostojnik państwowy żyje w najzupełniejszej harmonji z takiemi indywiduami jak Swirtsiewa!
Więc w imię mojej czterdziestoletniej męki i całego mego życia, którego przed żadnym człowiekiem uczciwym wstydzić się nie mam powodu, — domagam się sprawiedliwości dla wszystkich tych Rusakowów i Kałganowów, którzy żyją i umierają w dzisiejszych Sowietach!




  1. Przypis własny Wikiźródeł Feliks Edmundowicz Dzierżyński (1877-1926) – radziecki rewolucjonista i polityk polskiego pochodzenia, organizator służb bezpieczeństwa; skala i ciężar politycznych represji przez niego nadzorowanych podczas czerwonego terroru przyniosła mu miano Żelaznego (bądź Krwawego) Feliksa.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Christian Gieorgijewicz Rakowski (1873-1941) – radziecki trockista bułgarskiego pochodzenia.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Lew Dawidowicz Trocki (1879-1940) – rosyjski marksisowski rewolucjonista, teoretyk polityczny żydowskiego pochodzenia; twórca trockizmu.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Ecaterina Arbore (1873-1937) – rumuńska, mołdawska i radziecka lekarka, komunistka.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Maksim Litwinow (1876-1951) – radziecki polityk i dyplomata pochodzenia żydowskiego.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Neville Chamberlain (1869-1940) – brytyjski polityk konserwatywny.
  7. Przypis własny Wikiźródeł Francis Jourdain (1876-1958) — francuski malarz, rysownik i projektant.
  8. Przypis własny Wikiźródeł Léon Moussinac (1890-1964) — francuski pisarz, historyk i krytyk kina francuskiego; członek Francuskiej Partii Komunistycznej.
  9. Przypis własny Wikiźródeł Artur Holitscher (1869-1941) — węgierski publicysta i pisarz żydowskiego pochodzenia tworzący w języku niemieckim.
  10. Przypis własny Wikiźródeł Pierre Naville (1904-1993) — francuski pisarz surrealistyczny, intelektualista i socjolog, członek Francuskiej Partii Komunistycznej.
  11. Przypis własny Wikiźródeł Nadieżda Konstantinowna Krupska (1869-1939) – rosyjska działaczka komunistyczna, pedagożka, żona Włodzimierza Lenina.
  12. Przypis własny Wikiźródeł Olga Dawidowna Kamieniewa (1883-1941) — rosyjska rewolucjonistka bolszewicka i polityczka; siostra Lwa Trockiego, pierwsza żona Lwa Kamieniewa.
  13. Przypis własny Wikiźródeł Maurice Dekobra (1885-1973) – francuski pisarz i dziennikarz.
  14. Przypis własny Wikiźródeł Aristide Briand (1862-1932) – socjalistyczny polityk francuski, wielokrotny premier Francji; działacz pokojowy, współtwórca antywojennych traktatów w Locarno i Brianda-Kellogga; laureat pokojowej Nagrody Nobla.
  15. Przypis własny Wikiźródeł Benito Mussolini (1883-1945) – włoski polityk i dziennikarz, premier (duce) faszystowskich Włoch.
  16. Przypis własny Wikiźródeł Adolf Abramowicz Joffe (1883-1924) – sowiecki polityk i dyplomata karaimskiego (żydowskiego) pochodzenia; stronnik Trockiego przy walce o władzę w KPZR.
  17. Przypis własny Wikiźródeł Piotr Wrangel (1878-1928) – rosyjski wojskowy i polityk niemieckiego pochodzenia, generał lejtnant carskiej Rosji, dowódca „Białej Gwardii“ podczas wojny domowej w 1920, później działacz antykomunistycznej emigracji.
  18. Przypis własny Wikiźródeł Wszechukraiński Zarząd Filmowo-Fotograficzny (WUFKU) — ukraińska państwowa wytwórnia filmowa działająca w latach 1922-1930.
  19. Przypis własny Wikiźródeł Józef Stalin (1878-1953) – radziecki polityk i rewolucjonista, dyktator ZSRR.
  20. Przypis własny Wikiźródeł Eleufteron Wima (od 1945 roku wydawane jako To Wima) — grecki dziennik wydawany od 1922.
  21. Przypis własny Wikiźródeł Estia — grecki dziennik wydawany od 1876 roku.
  22. Przypis własny Wikiźródeł Aleksandros Papanastasiu (1876-1936) – grecki polityk, dwukrotny premier kraju.
  23. Przypis własny Wikiźródeł Fiodor Michajłowicz Dostojewski (1821-1881) — pisarz rosyjski.
  24. Przypis własny Wikiźródeł Gieorgij Wasiliewicz Cziczerin – rosyjski i radziecki polityk, rewolucjonista i dyplomata, minister spraw zagranicznych ZSRR w latach 1918-1930.
  25. Przypis własny Wikiźródeł Tamara I Wielka (1160-1213) – królowa Gruzji; mowa tutaj zapewne o jednym z zamków w Czażaszi.
  26. Przypis własny Wikiźródeł Nikos Kazandzakis (1885-1957) – grecki powieściopisarz, poeta, dramaturg, tłumacz i myśliciel.
  27. Przypis własny Wikiźródeł Pierre Pascal (1890-1983) – francuski historyk, eseista i slawista.
  28. Przypis własny Wikiźródeł Wiktor Lwowicz Kibalczicz (1890-1947) – rewolucjonista rosyjski, pisarz, poeta, historyk, tłumacz i publicysta, działacz Kominternu.
  29. Przypis własny Wikiźródeł Polarnaja Prawda (ros. Полярная правда) – gazeta regionalna wydawana w obwodzie murmańskim.
  30. Przypis własny Wikiźródeł Aleksandr Fiodorowicz Szydłowskij (1863-1942) – rosyjski naukowiec, gubernator ołoniecki.
  31. Przypis własny Wikiźródeł Błąd redakcji bądź autora. Mowa tutaj w rzeczywistości o Mikołaju Michajłowiczu, nie Mikołajewiczu. Mikołaj Michajłowicz Romanow (1859-1919) – wielki książę rosyjski, wojskowy, historyk.
  32. Przypis własny Wikiźródeł Filipe Macharadze (1868-1941) – gruziński działacz komunistyczny.
  33. Przypis własny Wikiźródeł Silwestr Todria (1880-1936) – gruziński polityk, działacz komunistyczny i publicysta.
  34. Przypis własny Wikiźródeł Upton Sinclair (1878-1968) – amerykański pisarz.
  35. Przypis własny Wikiźródeł Jack London (1876-1916) – amerykański pisarz.
  36. Przypis własny Wikiźródeł Michaił Pawłowicz Tomski (1880-1936) – rosyjski rewolucjonista, poligraf, działacz związków zawodowych.
  37. Przypis własny Wikiźródeł Michaił Iwanowicz Kalinin (1875-1946) – rosyjski rewolucjonista i radziecki polityk.
  38. Przypis własny Wikiźródeł Nikołaj Pawłowicz Komarow (1886-1937) – radziecki polityk.
  39. Przypis własny Wikiźródeł Michaił Siemionowicz Czudow (1893-1937) – radziecki polityk.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Panait Istrati i tłumacza: Kazimierz Rychłowski.