<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Tarnowski
Tytuł Żelazna Ręka
Pochodzenie Poezye Studenta Tom I
Wydawca F. A. Brockhaus
Data wyd. 1863
Miejsce wyd. Lipsk
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ŻELAZNA RĘKA.
BALLADA.


Na górze hałas i wrzawa wesoła,
Bo lud pobożny w świątecznej odzieży
Tłumnie się garnie pod mury kościoła,
Albo z powrotem do swych domów bieży —
Jak białe owce do owczarń pasterza
Tłumnie lud bieży — Pańskiego przymierza —

Ale w ciemnicach dolnego więzienia
Ponura cisza zapadła do koła:
U spleśniałego na górze sklepienia
Drży smolnym blaskiem lampa zawieszona,
Drgając oświeca smutne więźniów czoła —
Na sercach zbrodni ponura zasłona!
Cisza w podziemiu — i ciemność jak w grobie. —
Tylko się ciężkie gdzie wydrze westchnienie,
Lub brzęknie łańcuch, a jego brzęknienie
Podrzeźnia tysiąc odgłosów pieczary,
Jak szydząc z szczątków ich nadziei, wiary —
W okół zbrodniarze siedzą nieruchomie —
Na twarzach trwoga mieszka już odwieczna,
Żaden nie drzymnie — sen gościem w źrenicy
A gdy zagości sny jawą podwoi! —
Na górze dzień już — ale tam! noc wieczna —
Próżno ku górze tęskne oko goni —
Czarne więzienia — czarniej w dusz świetlicy!
Zimni i martwi jak posągi głuche,
Ale myśl jakaś dziś ich niepokoi,
Ku górze oczy poglądają suche:
Któż wznieca trwogę — i kto ją ukoi?
Na górze szelest i ruch się powiększa
I w sercach więźniów trwoga coraz większa —
Lecz jeden tylko — jeden między niemi
Niespokojności z innymi nie dzieli,
I z twarzy widać że już na tej ziemi
Nic go nie wabi i nic nie weseli —
Bo w dół ponuro oczy ma spuszczone,
Ręce okute na piersiach złożone —
W tem smętnie zabrzmiał głośny odgłos dzwonu
I mnóstwo dzwonów mu odpowiedziało,
A dźwięk się odbił w sklepieniach ponury —
Milcząc, zbrodniarzy koło go słuchało —
Pierwszy się ozwał, po trzech dniach żałoby,
Chrystus zmartwychwstał — pękną nasze groby!
Tam lud radośnie wita się nawzajem
I alleluja z ust do ust przechodzi,

Dzielić baranka przyjętym zwyczajem
Śpieszą do domów —
W tem więźniów dochodzi
Ze schodów w górze głośne kołatanie,
I coraz bliższe a bliższe stąpanie
Już u drzwi wielkich chrzęst i głosy słychać
Słuch wytężony — pierś nie śmie oddychać —
Czy to dozorcy niosą pożywienie
Czyli się straże miejskie przybliżają?
Nie! to ktoś inny — głębokie milczenie
Owładło wszystkich i trwożnie słuchają.
Wreszcie chrzęst dal się słyszeć coraz bliżej
I klucz się w zamku po dwakroć obrócił
Każdy się więzień bał, weselił, smucił
Tylko jednego serce ani drgnęło!
Pękły podwoje i światło trysnęło:
«Przyjmijcie bracia lube pozdrowienie —
Chrystus zmartwychwstał!» głos im we drzwiach woła,
«Przyjmijcie bracia w Panu pocieszenie —
Boć alleluja nowina wesoła!»
Tak jako ziemia do wiosny stęskniona,
Stroi się w czary gdy słońce zaświta,
Źrenica ludzka w ciemność potrącona
Ślepnąc — ze łzą go uniesienia wita!
Otoczon ludem, wchodzi kapłan siwy
I tak podnosi głos drżący sędziwy:
«Był święty zwyczaj, raz w rok wśród wesela
Że gdy Noc wielka, prześwięta nadchodzi,
Jednego z więźniów naród Izraela
Z ciemnic więzienia na świat wyswobodzi
Szanując obchód świętego zwyczaju,
Jeszcze w pobożnym zachowano kraju,
Że na pamiątkę ofiar Zbawiciela
Jednemu z więźniów naród Izraela
Z ciemnic więzienia na świat wyswobodzi.
Szanując obchód świętego zwyczaju,
Jeszcze w pobożnym zachowano kraju,
Że na pamiątkę ofiar Zbawiciela
Jednemu z więźniów lud wolność udziela.
Kogo opatrzność przeznaczyła święta,
Kogo wyroki wolnym ogłosiły,
Błogo mu będzie, bo wolność odjęta
Wróconą będzie mu aż do mogiły.

Przebaczą ludzie — i Pan go odwoła
Na macierzyńskie znów łono kościoła! —
Przyjmą, go bliźni znowu w grono swoje,
Z niemi używać będzie dnia światłości —
I jego oczom, niebo, gwiazdy, zdroje
I wonne kwiaty w dawnej swej piękności
Wrócone będą — i zliczy dni swoje
Cicho; a lud ten co się dziś weseli
W świętej z nim uczcie baranka podzieli.»
Umilkł, lecz nikt mu nie dal odpowiedzi
Wśród grobowego w około milczenia —
Starzec po bladych twarzach więźniów śledzi;
Lecz wyraz każdej, smutny, pomięszany —
Tylko na jednej już nie widać drżenia:
Jej wyraz niemy i przygotowany —
Tu kapłan zaczął modlitwy pobożne.
Gdy skończył wszystkich trzy kroć krzyżem żegna,
Ukląkł — i znowu śpiewa pieśni różne —
Widomym znakiem czyż trwogę rozegna?
O nie! drżą wszyscy — w srogiej niepewności
Śmierć pójdzie z życiem na szalę równości —
W tem powstał kapłan, a jeden z djakonów
Rzucił mu we twarz płócienną zasłonę
«Panie! zawołał, spojrzyj z górnych tronów
Na plemię co się garnie w twą obronę! — »
I drżącą stopą, wyciągnąwszy dłonie,
Kroczy, lecz nie wie sam ku której stronie — —
A wszyscy wzrok weń wlepili strwożeni
Jak skamienieli w posągi zmienieni —
Każdy błagając wzrok mu topi w łonie:
Ja mam rodzinę — ja siostrę — ja brata,
A po mnie matka w łzach rozpaczy [t]onie —
I błędnych oczu modlitwą błagają —
(Nie zawsze zbrodniów za kraty wtrącają!)
Czyż kapłan nie zna co westchnienia znaczą?
Nie słyszał jak go błagano z rozpaczą;
Z wyciągniętemi szedł w lewo rękoma
I tylko dusza była mu widoma,

Ku której miał go zasłać pan nie biosów,
A lud tymczasem śpiewał chórem głosów:


CHÓR.

O Panie coś sądy świata
Zwyciężył męki poddaniem
Zdrady Judasza Piłata —
Nad słońca wstał urąganiem
O! przebacz mu, jakoś zwycięzcą
Wstał z grobów nad tym ciemiężcą
Alleluja!


CHÓR MYŚLI WIĘŹNIÓW.

O! ty co nad gwiazdami
Światłości lejesz zdrój,
Coś zbójcy przebaczył z łzami,
Zlituj się ojcze mój!
O przebacz! z twych niebios
Patrz na nasz los! —

Kapłan śle w niebo modlitwy gorące,
Kieruje w lewo kroki swoje drżące,
Omija wszystkich — dąży tam, gdzie siedział
Ponury więzień, o którym nie wiedział
Lecz ten ujrzawszy przy sobie kapłana,
Dziko się rozśmiał i szarpnął łańcuchem;
Z ponurą twarzą, obojętnym duchem
Wrzasnął straszliwie z boleścią szatana:
«Ha! miej ze litość! — nie zwiększaj mej męki,
O stój! stój nic chodź do Żelaznej ręki! —
Ach oszczędź starcze sobie tego kroku
Nie wyprowadzisz mnie z tego więzienia,
Dla mnie na ziemi wiosna bez uroku,
W niebie dla duszy nie maż przebaczenia!»
I twarz odwrócił zgrzytnąwszy zębami —
I targał łańcuch ściętemi pięściami —
«Stój synu!» starzec odrzecze mu miły,
Głosem łagodnym i pełnym znaczenia

«Kościół, jakkolwiek wielkie zbrodni siły,
Silniejszy nie odmawia przebaczenia —
Jakkolwiek szatan światłu kładzie tamy
I serce brata sprzysięga na brata —
Kościół silniejszy nad piekielne bramy
Będzie zwycięzcą aż do końca świata!
Wyznaj twe winy, i byleś żałował
Pan ci odpuści, byleś pokutował. »
„Oh nie! nie starcze! żywot mój zatruty
Sam osądź czyli mogę mieć nadzieję,
Oto w pokorze dla szczerej pokuty
Na twoje łono me zbrodnie wyleję —
I wy obecni wszyscy posłuchajcie,
Lecz rąk nic wznoście, Boga nie wzywajcie. —
Nie wiem z jakiego idę pokolenia,
Ni kto mnie zrodził, ni kto mnie odchował
Nie wiem jakiego ja ludu plemienia,
Kędy kraj w którym z dzieciństwam się chował.
Nie znałem matki — i nie znałem ojca —
I cóż dziwnego że ja byłem zbójca?
Wiem tylko tyle, że w pierwszych dni kwiecie
Byłem w pasterskich towarzyszy gronie,
W odległym kraju i w lesistej stronie;
Jeszczem nie wiedział nic o ludzkim świecie —
I nie myślałem młodemi myślami,
Czy jest świat jaki za niemi górami —
Dla mojej siły, hartu i śmiałości
Za dni mej pierwszej — mej czystej młodości.
Bracia pasterze co mnie pokochali —
Żelazną ręką odtąd mnie nazwali — — »
Stanął — spojrzeniem straszliwem przestrasza.
Drżący słuchacze tłumnie się ścisnęli,
Jak wieszcz co zdania słuchaczy podzieli
Kiedy myśl wielką z swej piersi wygłasza,
On toczył, milcząc, okiem Barabasza:
Nigdy innego nazwiska nie znałem,
Ni brata ni siostry na świecie nie miałem,

Nie miałem gwiazdki co by mi świeciła
I swą światłością o Bogu mówiła —
I to powlekało czoło moje chmurą!
Lecz miałem — » umilkł patrząc w dół ponuro —
I nikt — nie śmiał w pośród zadumienia
Przerwać tej świętej chwili zamilknienia:
«Miałem anioła! ha! nie! nie! bluźnierstwo,
Bo to za mało nazwać ją aniołem,
Bom przeto szatan z pokrwawionem czołem,
Żem się szatanił chcąc tępić oszczerstwo —
Miałem kochankę — ha! będziecie wiedzieć —
O! bo i czemu raz nie wypowiedzieć? —
O ty, co czuwasz tam! tam — nad gwiazdami
Ty co z niczego stworzyłeś te światy,
Jeźli istniejesz jak niegdyś — przed laty
Wierzyłem jeszcze w młodości koronie —
Za co mnie tylu kalając zbrodniami,
Takiem uczuciem uwieńczyłeś skronie?
Bo miłość moja była tym pacierzem,
Co śpiewa pasterz na łące z pasterzem;
Była tym hymnem rannego skowronka!
Pieśnią anielską wieczornego dzwonka,
Była piorunem co spada na wiosnę
I bije w smukłą a najwyższą sosnę — —
Czem dla mnie była i jak ją kochałem,
Tem was w mych słowach zatrudniać nie myślę;
Dość że jak wszystkich ludzi nie cierpiałem
Ją wśród zawistnych czciłem — ubóstwiałem! —
Dość że wam stan mej istoty określę,
Gdy tę jedyną w świecie postradałem —
Wstając, zachodząc, słońce zostawało
Mnie płaczącego, a gdy łez nie stało,
Młode pacholę lazłem na drzew szczyty
I ztamtąd wyłem mą boleść w błękity —
Skońcem się porwał jak pies rozwścieklony
I zaprzysięgłem odtąd nękać ludzi.
Dziś się myśl moja z wstrętem jeszcze budzi,
Dziś się sam siebie zląkłem przerażony —

Nic żal mi winnych — o gdyby powstali
Znów bym potrzaskał o ten mur ich głowy!
O! bo przebaczyć im co rozerwali
Najdroższych ogniw skrwawione okowy —
Ha! może, może — to czucie szanuję —
Lecz ogień zemsty — o pali mnie — czuję!
Lecz żal mi krwawo czystych, co zgładziłem,
Których krwią dłonie — te dłonie splamiłem,
Ha! i po wiekach, jeźli wzniosę skronie,
Ona mi palić będzie drżące dłonie!
A więc poszedłem w głuche, czarne bory
I zabijałem ludzi — te potwory!!
Jak ją straciłem — tego wam nie trzeba.
Dość że przez ludzi wszystko postradałem,
A więc przysiągłem sercem, zemsty słałem;
Żywię się z krwi ich i z goryczy chleba!
Lecz nienawidząc wszystkich, zapomniałem
Że są i lepsi — tych nie oszczędzałem! —
Tak między liczne zbrodni mych ofiary
Padła niewiasta słaba i niewinna,
Powiem — słuchajcie ha! z goryczy czary,
Ze wspomnień mogił pij duszo zbyt czynna!
W dole pod lasem stał dworek kapłana,
Co mieszkał z matką — nie znałem plebana,
Alem ja sądził w mej wściekłości szale,
Że i on podły tak jak wszyscy ludzie —
Pienią się myśli moich wrące fale,
Napadam domek po niewielkim trudzie —
I kapłan patrzył przykuty do łoża,
Gdy w piersiach matki — gręzło ostrze noża!
Zgładziłem ją, co chciała żyć przy synie,
A żyć kazałem jemu, co jedynie
Ją miał i kochał — on błogosławiony —
On — — » W tem go starzec zbladły, przerażony
Schwycił za ramię z wyrazem boleści “
I cóż ci winna była? — rozżalony
Zawołał — nie kończ, nie kończ twej powieści —
Przebóg! toć rzekłeś żebyś nie był zbójcą!

Gdybyś miał matkę — o ty Święta Trójco!
Odpuść ci Boże! Ciężka Twoja wina
Zabiłeś matkę — czy poznajesz syna? — »
Osłupiał zbójca i załamał ręce,
Upadłszy u nóg dawnego plebana,
W srogich wyrzutów i sumienia męce
Żebrał litości — łzy w oku kapłana —
I wielka cisza stała się do koła,
Że było słychać kropli upadanie
Z głazów na głazy — i zbójców szlochanie,
I gdzieś daleko — płacz stróża anioła! —
Z dobrocią podniósł upadłego z ziemi
Objął i ścisnął ramiony drżącemi: —
« Pokutuj szczerze, sam Bóg mnie tu zsyła
Z zasłoną oczu przyszedłem do ciebie.
Wolnyś! niech duszę twą jutrzenka miła
Zbudzi — pokutuj — pozdrowim się w niebie.
O! nam królestwa twego dopuść zdrajcom,
Jak odpuszczamy naszym winowajcom! —
Do ziemi świętej pielgrzymkę naznaczam,
A Bóg przebaczy tak jak ja przebaczam.
A ty zaś bracie przebacz twoim wrogom,
Powstań z łańcuchów, chodź za mną w świat Boży
Niech się twa dusza w łzach skruchy ukorzy,
Spojrzawszy w gwiazdy ku niebios rozłogom.
Wiele Bóg temu przebaczy w starości,
Kto się do niego modlił w dniach młodości! — »
Jeszcze chciał ścisnąć na znak przebaczenia
Rękę zbrodniarza z dobrocią anioła,
Lecz gdy ją ujął pośród przerażenia,
Już była zimną — a zimny pot z czoła
Zamiast spłakanych łez błyszczał wśród cienia —
Z piersi nie słychać już przekleństw ni jęku:
Stargany łańcuch tylko ściskał w ręku. —






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Tarnowski.