Życie Chopina (Kaden-Bandrowski, 1938)/Wiek męski, wiek klęski

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Wiek męski, wiek klęski
Pochodzenie Życie Chopina
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1938
Druk Zakłady Drukarskie F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
WIEK MĘSKI, WIEK KLĘSKI

Od rana comtessy, principessy, baronessy na lekcjach fortepianu. Nauka w pięknym apartamencie, apartament bardzo wytworny, istne gniazdko modnisia, gdyby rajskie ptaki w ludzkich mieszkaniach przebywać chciały, takie by chyba pokoje, sprzęty i bibeloty wybierały.
Rano nauka: na kościanym biało-czarnym pasemku klawiatury Pleyela różowa rączka comtessy, principessy czy baronessy; pięcioramienna gwiazdeczka. Jak ma grać, palce stawiać, łączyć tony, przerywać, harmonie pedałami posuwać, rozjaśniać, ściszać, akordami malować stany duszy. Niby to od niechcenia, ale z czujnością odkrywczą, między uśmiechem a uśmiechem, ukłonem a ukłonem młody Fryderyk udzielając tych lekcyj czy tu u siebie, czy w mieście na błyszczących salonach tworzy nową metodę gry.
Zwał ją kiedyś sam żartobliwie metodą metod: tworzy szkołę władania instrumentem, która się okazała nie prześcignioną dotąd. Ta nowa szkoła gry nie z palców, nie z muskułów pochodzi, ale ze słuchu, z serca. Nie kołatać, nie stukać, nie szczękać akordami, nie wyczyniać terkotki z palców, lecz radzić się tęsknoty słuchu. Tylko to! Tęsknota, upragnienie, serce na końcach palców.
Comtessy, principessy, baronessy; po południu wizyty, po drodze sklep z nutami, zobaczyć mimochodem co tam inni wydają. Jeszcze dalej po drodze jakieś stare Polaki dobre, nieoceniona Klementyna z Tańskich, albo jaki generał, albo Niemcewicz sam, poeta wiecznotrwały, albo jaki bądź żołnierz, wiarus — do czterdziestu takich wiarusów miewał Chopin na swym garnuszku. Wieczorem zaś salony.
Tych salonów do odrobienia dwadzieścia czy trzydzieści, czterdzieści czy pięćdziesiąt. Comtessy, principessy, baronessy, ambasadory, książęta i ministry, generały, bankiery, króle! Że co?
Że nic.
Jak wszyscy ludzie poprawnie wychowani, mili, swobodni bawić się, tańczyć, śpiewać albo wesoło udawać jakichś innych. Gdy nagle... Oto on: już jest przy fortepianie. Ta sama przecie twarz, lecz nie ta sama. Twarz anielskich przeznaczeń. Nikt nie rozumie jakich, każdy wie, że to są przeznaczenia anielskie. Chopin improwizuje.
Całą drugą muzykę, oprócz pisanej, gra tu, całą drugą muzykę rozsnuwa przez niepowrotność przemijania. Jakby się ściany salonu rozwiewały, sufit opływał niebem a ludzkie sprawy, rzeczy? Wszystko w jednym natchnieniu.
Jedna tylko na świecie za to wdzięczność: w objęciach jej ochłonąć, w jej objęciach stawać się niczym, dla płochego uśmiechu. Posąg ze śnieżnego marmuru, pulsujący upojeniem owocu... Oczy tej żywej rzeźby płoną ciemnym płomieniem, a czoło nie zmącone, gdy z ust, które są hasłem różowym pocałunku, jawi się śpiew. W otoce warg czarownych głos jak promień słoneczny!
Pani Delfina Potocka. Z tych polskich pań, z tych obłędnych piękności, które pośród ruiny kraju i nieszczęścia powabem swym gotowe były obłaskawiać najeźdźców. Rozkoszna Wenus, śpiewająca wśród fal szopenowskiego oceanu, pławi się, nurza żywcem w bujnych, dźwięczących zorzach.
Tupot, śmiech, światło, ruch, rozmowa i dzień, i noc, i wszystko temu sprzyja. Gładkie schody radości. Przez schody te pofrunął płynny taniec, to walc, sypany brylantami, szeptany lekko stopą rozbieganą a nagle, jakgdyby pchnięciem ciosu, przeszyty głosem bolesnego wspomnienia.
Ten ból tak piękny jest, że staje się ozdobą. Całe życie ozdobą! Natchnienie za igraszkę, czarowna myśl za krew, polotny ton za ten marmur pachnący, wszystko idzie za wszystko, radość odpowie ciosem, wymiana zawsze równa, spotkanie na spotkanie, wiek męski, zenit przecie!
Taką pełnią przeciwieństw tchnęły te lata Chopina. Comtessy, baronessy i principessy, estrada, wielki świat? Na bok, na bok z tym wszystkim! Zostawił, nie powiedział nikomu nic i oto jedzie znienacka do rodziców do Karlsbadu.
Każdego dnia był z nimi za całe swoje życie. Ile radości, śmiechu, ileż uroków kochanej wyspy polskiej przywieźli mu ze sobą! Ileż cudów, honorów, dziwów przywoził im z Paryża. Istna groteska czasu: tam w Polsce wszystko bliskie, zwyczajne, osiada szerzej, rośnie głębiej, a on, najbliższy, buja najdalej w bezdomnym, obcym, wielkim świecie światowym grający rajski ptak.
Być rajskim ptakiem, a tu móc jak bezbronne dziecko ułożyć się u stóp i westchnąć, i powiedzieć: — sami wiecie, jak wielkim jestem dzieckiem.
Odetchnąć tak, to ukryć się przed przeznaczeniem pod sercem matki.
Ale kiedy się spotkał z Mendelssohnem, z Schumannem, jak gdyby sam zapalał nad czołem gwiazdę swojego przeznaczenia. Przemijał przez tych wielkich artystów, przez ich muzykę i środowiska, pełne najwyższej miłości ideału, jak ktoś z innego, jeszcze wyższego świata. Z nadziemskiego!
Eol, Ariel, marzenie, powiew nieziemskiej cudowności, sama istota muzyki, błogosławiąca dawnej, rodząca nową w szczęściu boskiej łatwości.
Akwizgran czy też Lipsk: dzieci miały przykazane patrzyć na niego i zapamiętać, że to on, że tak wygląda, że widziały w swym życiu Chopina. Pannom, jak się zwierzały wtedy, jak się zwierzały później, gdy już nie żył, pannom pozostał widok jego i słowa, gesty i spojrzenia, i uśmiech, jako najpoetyczniejsze wspomnienie młodości.
Stary mistrz Schadow na czele zacnych swoich malarzy, stary dzielny muzykus Wieck, ojciec żony Schumanna Klary, świetnej pianistki, Mendelssohn, Schumann! Mendelssohn, który muzyką swą uskrzydlał Szekspira, który jak świeże źródło wiosenne bił w ciężkim, groźnym szumie niemieckiego romantyzmu. A Schumann! Schumann rysujący tonami, Schumann myślący pieśniami, Schumann jak tęcza rozpięty między słowem a tonem, Schumann wszystkimi nurtami swej muzyki nie mogący dotrzeć do istoty własnego przeznaczenia, męczennik nigdy do dna nie wysłowionej prawdy!
Nie tak to było, jak dziś. Nie na sali koncertowej i nie ogromną czcionką cyrkowego afisza zwołani. Schodzili się w domowym towarzystwie i tu jeden w obliczu innych, niby nad studnią pochylonych nad fortepianem, grał swe nowiny.
W takim to najlepszym towarzystwie czekali uroczyście na Chopina u państwa Wiecków. Ale cóż? Czaruś poprzekręcał terminy, zasiedział się u Mendelssohna, nie przyszedł na czas, ci więc obrazili się, wyszli, że niby wielki afront. Został tylko Schumann, ten Schumann, który o Chopinie pisał: — wiesz, co się dziś stało? Wyobraź sobie, drzwi się nagle otwierają i wchodzi On!
Był tu Chopin — drukuje później o tym spotkaniu Schumann — Florestan[1] rzucił mu się w objęcia. Widziałem ich idących pod rękę, a zdawali się raczej unosić w powietrzu, niż iść.
Grał tu Chopin — pisze do swej żony Mendelssohn — nie słyszałem nigdy niczego podobnego.
Mendelssohn, Schumann, artyści, więcej — geniusze. Dzieło ich trwa sto lat i nowym wiekom oprzeć się zdoła pięknością czarowną. Lecz on muzyką swoją zapowiadał, że sam te dalsze wieki tworzyć będzie, że to z jego zasady wyjdzie wszystko, co żywe, nowe i zdobywcze.
Prawdziwi twórcy: gdy ten jeden pośród nich trzech najwyżej wzlata, dwaj inni zachwytem swoim jeszcze mu sił dodają. Jakie narodowości, jakiej wiary, jakich przekonań, jakiejże szczytnej postawy są ci ludzie, którzy w zgodzie cudownej żłobią drogi najpoufniejszym wzruszeniom ludzkości?! Niechże wielcy mężowie, którzy krajami rządzą, morza na własność ludów przelewać zamierzają, narody przeciw narodom wiodą w myśl spornych zasad czy też wierzeń odmiennych, raczą zapamiętać tę chwilę i niechże raczą poszukać w niej wzoru tworzenia wzniosłości.
Możni mężowie i władcy tamtych czasów rozumieli, iż pięknie to, gdy w ich koronach błyszczą najcenniejsze kamienie rozległych ziem i bogactw po społu z blaskiem geniuszów owych ziem. Hrabia Pozzo di Borgo, ambasador cesarza wszystkich Rosyj w Paryżu, zwrócił się do Chopina, by ofiarować twórcy Polonezów i Ballad owo piękne błyskanie w koronie władztwa cesarskiego.
Prémier pianiste de S. M. l‘Empereur de Russie; honorowy profesor klasy mistrzów cesarskiego konserwatorium w Petersburgu. Góry złota! Po tytule, udzielonym przez największego podówczas cesarza, sypnęłoby się tytułów od innych królów i cesarzy na pewno już bez miary. Złoto, zaszczyty, triumfalny przejazd przez kraj ojczysty, przywrócenie do wszystkich praw obywatelskich Chopina-emigranta, znowu wszystko otworem od cesarskiego dworu aż do kochanych progów domowych w Warszawie.
Skrupuły? Iluż Polaków powracało pod berło największego cesarza wszystkich „ludów słowiańskich“? A tu nie powrót nawet, lecz istne przeprosiny ze strony możnowładcy. Za jeden koncert w Petersburgu złota, sławy, orderów i honorów bez miary.
Ale Chopin nosił w swym sercu inną miarę tej światowej potęgi, swą własną miarę polską, która na dwóch granicach imperium rosyjskiego, nad Wisłą i w kopalniach, katorgach syberyjskich broczyła krwią rodaków.
Czemuż z gołymi rękami... Gdyby nie oycu ciężar natychmiast bym wrócił... Boleię na fortepianie... Owo bolenie dosięgło już chwały światowej. Już nie był z gołymi rękami. Już Polonezy jego, niby polskie Legiony, wędrowały przez wszystkie kraje Europy. Już Ballady, tajemne zaklęcia polskiego obyczaju, wnikały między wierzenia wszystkich narodów świata.
Przemoc — a pieśń! Miliony i miliony ludzi, miliony i miliony mil, miliony i miliony złota, setki, tysiące rzek, wyspy, morza, żywioły, obszar, ciężar i rozmiar! Naprzeciwko nic prawie: nowa harmonia tonów.
Chopin odmówił wysłannikowi cesarza rosyjskiego, stracił wszystkie korzyści ziemskie, prawo powrotu, prawo obywatelstwa, a że nie chciał przypisać się do innej żadnej ziemi, aniżeli rodzinna, pozostał już do końca jakby wydziedziczony z ziemskiej ojczyzny, obywatelem własnej swojej muzyki.
Wiek męski: spotkanie na spotkanie, zenit przecie! Lecz nawet taki obywatel bezpański, gdy w ramie praw dziejowych zewrze się z wielką mocą, gdy straciwszy na ziemi — w dziejowym przeznaczeniu zwycięży ową przemoc... Lecz nawet taki obywatel w przebiegu dni powszednich szukać zacznie cichej przystani, tęsknić zacznie za spokojną zagrodą... O, ukochana, najmilsza powszedniości, niewolo utęskniona: pozwólże się zakrzątnąć, jakby to było istotą wszelkich wzlotów, najskromniejszą zasadą wszystkich szczytnych poczynań.
Prorok, Samson, bohater, rajski ptak zatrzyma się przed najzwyklejszym progiem i tutaj żebrać pocznie. Z bogacza nędzarz proszący o kruszynę: za opłotkami swojskiego obyczaju panna Maria Wodzińska, wyćwiczona w pomiernym posłuszeństwie.
„Szara godzina“, „kącik Frycka przy fortepianie“ i jeszcze jakaś oględna pora dozwolonych westchnień. Tyle można, a więcej już nie można, o więcej spytać mamę... Potem zaś listy z czułostkowym krętactwem, a obliczone jakby trochę na zdrajcę, że gdyby zdradził, na żadnej stronie żadnej kompromitacji nikt z listu nie wyczyta.
Szaleje za tą panną i Słowacki, i Chopin. Znać się przestali z powodu niej i oni, duchy cudne, wędrujące na zawsze w głąb polskiego marzenia, o taką to panienkę rozeszli się na zawsze w swej ziemskiej znajomości.
„Coś niewypowiedzianie uprzejmego“ — mówi o tej panience szanowny pamiętnikarz — oraz tyle talentów. Grała na fortepianie, haftowała pantofle, malowała portrety, marzyła aby się Chopin nazywał „Chopiński“, to by w współzawodnictwie narzeczeńskim potomkowi starego rodu, Chodkiewiczowi, sprostał.
Te uprzejme talenty wszystkie, uwieńczone talentem powszedniości.
Któż by, jak nie poeta! Taki bogacz położy wszystkie skarby u stóp takowej powszedniej pantareczki i śpiewać będzie pieśni najszczytniejsze, i wierzyć będzie, że w takiej dziewczyninie samą istotę upragnionego życia powszedniego weźmie w swoje ramiona.
Klęczy tu, śpiewa pięknie, a oni, tamci wszyscy, mama, tato, rodzice, krewni ciągną jak na grubego zwierza; jak na ogromną rybę zarzucają sieć wielką. Konwenanse, terminy, obietnice, rozkazy: w zdrowie jego wkraczają, pantofle ciepłe dają, wełniane pończochy zalecają, każą pić eau de gomme na częsty kaszel, o jedenastej w nocy leżeć w łóżku zdrowotnie, a salonów zaniechać. Ze Służewa, tu spod Warszawy, śledzą aż tam, w Paryżu, czy zalecenia spełnia, opukać by go chcieli, płuca do ręki wziąć i jak robótkę lub kaszmirski dywanik przejrzeć, czy nie ma dziur?...
Więc gdy się okazało, że „na długowiecznego nie wygląda“, ach, że nie tylko szafy, może krzesełka ich pięknego salonu nie da rady przetrzymać, gdy zachorował nagle i sam sobie wypisał Marsz Żałobny — wzięli, odcięli się milczeniem i roztropnie zerwali.
Aż spadła na Chopina sama miłość. Jak miłość: nie marzenie, upodobanie, pożądanie, szaleństwo, rozkosz, anielstwo czy diabelstwo (tak wówczas wielce modne), ale miłość! Upragniona i nieoczekiwana, najbliższa a zarazem wbrew wszystkiemu. Zarazem dla wszystkiego. Wspólnota, wrogość, zgoda i przeciwieństwo, wszystko w jednym tylko złączone pożądaniu, by razem trwać.
Ludzie pytają: dlaczego ta, nie inna? Poprzez zmysły, poprzez ich żar, poprzez ich chłód, poprzez zbieżność, rozbieżność, poprzez wierność, niewierność, w cierpieniu, w oburzeniu, w śmierci samej: by razem trwać.
Ludzie mówili, że to dlatego, że Wodzińska ot, taka sobie pantareczka, a pani Sand — sam żywioł. Że on był słaby, marzyciel, w życiu potocznym niedołęga, a ona? Ogień, sam ruch, energia! Po nocach powieść pisała, jedną, drugą, dziesiątą, dziesiątki kilometrów powieści, jakby kto chodnik tkał, stąd, tu z czasów obecnych, aż do progów świetlanej przyszłości.
W nocy powieści takie pisze, całej ludzkości drogi swoim chodniczkiem mości, a we dnie konfitury smaży, w ogrodzie piele, tygodniki bojowe wydaje, gotuje kuchnię wyborną, dzieci uczy, konno jeździ, biedaków od nędzy ratuje, przybłędów adoptuje, wszelakie gospodarstwa sprawia, wszelakie akcje społeczne, publicystyczne, a jeszcze wieczorami na salony wystąpi urocza, czarnooka, w turbanie, w szarawarach, z cygarem w ustach.
Jedni mówią, że urodziwa, Heine woła, że istna piękność, Balzac że nazbyt przysadzista i że owal za pełny, i że już dwa podbródki. A znów inni o urodę nie stoją, nie zauważą nawet, gdyż ich pochłonął ten jakiś ogień szczególniejszy owej damy, bojowej przewodniczki, o której najrozumniej chyba rzecze stary Nestor, Niemcewicz, powiadając: — osobliwsze stworzenie.
Chopin, który grać nie chce nigdy dla pospólstwa, sala na trzysta osób co najwyżej i niechże jeszcze będzie kwiatami przybrana, Chopin, który nad jednym mazurkiem siedzi po sześć tygodni, Chopin, który mocuje swoją Polskę w samej nieśmiertelności, który choć mu pękają płuca, nigdy o sobie nikomu nic nie mówi, Chopin wcielenie miary, szyku i ta pani w tureckich szarawarach, powiadająca o sobie wszystko całemu światu, nie skreślająca nigdy nic w kilometrach powieści swojej (że aż się Musset za głowę łapał, gdy te skrypty oglądał) ta pani Jerzy Sand, socjalistka a zarazem hrabini, utaprana ziemią rodzinną po łokcie!
To tylko miłość sprawi: trwali razem zadając sobie rany, boleści świadcząc lecz służąc sobie ukojeniem wzajemnym, którego nikt nie zdoła na składniki rozłożyć, które właśnie sprawiało, że kwiatem, głogiem, cierpieniami, lecz kwitli wedle siebie najbujniej.
Ta miłość porwała go, uniosła spośród prac, urojeń, z oplotów, kręgów, wysp zawsze tymczasowego życia, na najprawdziwszą wyspę szczęścia. To Majorka.
Zabierasz wszystko, dzieci, powieści, służbę! Nie raziło Chopina, cieszyło, że będzie z nią i z wszystkim co jest jej, z całym taborem jej prac i obowiązków. Kronikarz mówi, że pojechali gwoli zmiany klimatu. Tak. Zapragnęli zmienić klimat stałego lądu na klimat swej miłości: poza krajem, poza krajami, poza wszystkimi ojczyznami, poza sławą, zaszczytem, za całym światem.
Wyspa i słońce, palmy, skały i ptaki. Wolność, lot, upojenie, przeszłość w murach odwiecznych zastygła, przyszłość w wiecznym kwitnieniu drzew. My sami, jedni, jedyni na świecie, my sami — samo szczęście.
Nie śpieszże się, człowieku, dosięgać szczęścia swego. Tu bowiem czeka na ciebie czas przełomu, w którym choćbyś osiągnął wszystko i przymusił, by przeciwieństwa wieczyste układały się zgodnie, zaprawdę przed oczyma twymi pójdą zgodnie, ale na drogach przeznaczenia rozminą się, rozejdą i wrogo przeciw sobie powstaną. To jest ten czas, że im bliżej podszedłeś, tym dalej cofnąć się będziesz musiał. Że gdy się szczęściem wypełnisz aż po brzegi, dostrzeżesz, żeś jest pusty. Albowiem szczęście twoje nie zdoła nigdy sprostać harmonii, którejś pragnął od siebie. Dążysz, gonisz, krok twój rozbrzmiewać będzie na świecie tryumfami, ale tryumfy te klęską dźwięczą w życiu.
Ta upragniona wyspa istnym piekłem! Wśród balsamów południa rajski ptak spływa krwią. Gorączka i krwotoki. Żywiony pieprzem, czosnkiem, wedle mniemania mieszkańców wyspy człowiek zapowietrzony, tchnący dokoła śmiercią. Stronią od niego, palą po nim posłanie, pościel i sprzęty, bielą ściany. Tonie w deszczu i grzęźnie w błocie, przerażony wśród starych murów woła, że mieszka w trumnie, poetessa w ciężkich posługach walczy o jego życie.
Rajski ptak zamieniający się w puchacza pośród cudownych murów odwiecznego klasztoru, z którego okien cudowny świat ucieka znowu dalej, wyżej, znowu nieosiągalny, niedościgły na zawsze.
Przybił do wyspy idealnej i oto nigdy już dalej nie wyruszy, powracać tylko będzie raz po raz z każdej drogi i już nie masz w tym życiu nowych, prócz wielkich dróg powrotnych...
Powracał stąd pomiędzy swoich dawnych ludzi nie jak człowiek, jak cień. Powracał na przygodnym okręcie, pełnym nierogacizny, pośród nieustannego kwiku świń, nieporównany żeglarz tylu nowych harmonii, ułożony na dnie okrętu jak zhańbione marzenie.
A tu na lądzie zaraz mu śmierć zabiegła drogę. Zwłoki przyjaciela Chopina, samobójcy Nourriego, największego śpiewaka tych czasów, który cudnym swym głosem pieśniom Schuberta światowe drogi wyśpiewywał a z Chopinem tak chętnie wychodził na estradę. Więc temu śpiewakowi wspólnych tryumfów młodzieńczych grał Chopin w Marsylii na organach jakieś ważne, przepiękne rozważania o gwiazdach. Ci, którzy mieli szczęście słuchać owego grania, mówili, że w tej muzyce już słyszeli jakby się dusza Chopina odrywała od ziemi i harmonią nieziemską podążała w zaświaty.
Czy pani Sand wiedziała, że swym żarem, fantazją, pasją życia broni go jeszcze przed tymi zaświatami? Czyli też przeczuwała, że żyjąc bujnie, czynnie, pracowicie, a zarazem szalenie, staje się tylko wymownym przeciwieństwem owych tonów dalekich, wysokich, szczytnych, za którymi szedł teraz Chopin coraz śpieszniej?
Stracili pierwszą swoją miłość na Majorce. Gdy wrócili do Francji i w Nohant na wsi u pani Sand, i w Paryżu już inną rozpoczęli i inną prowadzili, przedziwną miłość zaboru i ofiary, wyzysku i opieki, rozpaczy i czułości.
Jak gdyby Chopin wiedział i pamiętał, że szczęście jego nigdy nie sprosta harmonii, której czekał od siebie. Łamał to szczęście, doświadczał go okrutnie, marnował każdej chwili. To on w tej grze bolesnej stał się zaborem, wyzyskiem i rozpaczą. To on przeniknął biernym urokiem życie swej ukochanej zagrażając jej spokojowi każdej chwili, żądając ciągłych ofiar, chorym wdziękiem przymuszając do nieustannej opieki i czułości.
Jak gdyby chłonął z tej kobiety nieopisaną bujność, jak gdyby gwoli wzniesienia własnej doskonałości, ciszy i nieśmiertelnej powagi potrzebował był takiego zgiełku, szamotania, jarmarcznego nieomal zamętu.
Przy pani Sand stworzył przecież całą drugą połowę swego dzieła. W tym rozgardiaszu powieściowej sławy, przyjaciół, dzieci, ogrodu, kuchni, stajni wzbijał się sztuką swoją jak najwyżej. Przy tej kobiecie stał się jakby pozorem, urojeniem małżonka, urojeniem ojczyma, urojeniem jakowejś gospodarskiej trzeźwości, urojeniem, czy też może ironią powszedniego człowieka, pozorem wcale drobnej a zgiełkliwej szarzyzny i może nawet wygodą pospolitej ucieczki, którą mógł był odbijać chlubnie w głębinie swoich natchnień. Widać, że potrzebował był, że musiał swoim mierzchnącym trwaniem nasuwać się, zachodzić na taką bujność, na taki wrzątek ruchu, pośpiechu, światła i niby wzniosły, czarujący pasożyt chłonąć tę bujność i ruch, i zgiełk, i światło.
Dzieci pani Sand temu kres położyły. To nowe życie, które wzrastając z niczym się nie liczy i umie ciosy zadawać doskonałe! Ostatnie lato w Nohant spędzał prawie samotnie. Córka pani Georges Sand, pięknooka Solange, przemyka konno za oknami dworu ze swoim kawalerem. Syn z matką wyjeżdżają powozem w okolicę. Chopin został na górze w pokoju z swym papierem nutowym i z pieskiem zwanym Marquis.
Już do nikogo otworzyć ust. Chyba rozmawiać z pieskiem. Dzieci to wymusiły, że tu w Nohant odprawił Chopin swojego służącego Polaka. Zawsze tak było przecież, że miał przy sobie jakiegoś tam wiarusa i zawsze ot, tak sobie, na marginesie światowego życia, prowadził się był Chopin z jakimś takim polskim żołnierzem dawnym. Niby że wielki świat i taki mistrz wytworny...
Lecz kto wie, czy to prawda o tym mistrzu i świecie? Może tylko muzykant wędrujący, wsparty na ramieniu powstańca? Muzykant wędrujący i dawny żołnierz, kochane, wierne, polskie człowieczysko, z którym mistrz gada zawsze po nocy, gdy z salonów powróci, bo przecie mają we dwóch swoje ojczyste sprawy, których nikt inny nie potrafi zrozumieć.
Nie ma już tu wojaka, chyba rozmawiać z pieskiem. Dopatrywał się Chopin teraz w onym piesku osobliwej mądrości. Jakaż to była mądrość? Mądrość stworzeń idących swoją zwyczajną drogą, gdy duchy swoją tajemną odchodzą w inny świat. Po stronie życia piesek Markiz, a po drugiej, tajemnej, już nic prócz oceanu, co to zaszumiał nagle, gdy malutki chłopaczek palce kładł na klawiszach... Co to wtedy, tam jeszcze, w Żelazowej Woli, Wojtek z Bartkiem na wozie po worki przyjechali, czy też gdy mama pianę w kuchni biła, drzewa znów przeszumiały, kura przebiegła ścieżką...
Cóżeś wysłowił z tych wszystkich cudnych szumów, co by zdołało ukoić twą samotność? To jest ten czas, że im bliżej podszedłeś, tym dalej cofnąć się będziesz musiał. Że gdy się szczęściem wypełnisz aż po brzegi, dostrzeżesz, żeś jest pusty. Albowiem szczęście twoje nie zdoła nigdy sprostać harmonii, którejś pragnął od siebie...
Uciekać stąd, powracać! Paryż, Paryż i Paryż: comtessy, principessy, baronessy, ambasadory, książęta i ministry, generały, bankiery, króle! Tupot, śmiech, światło, ruch, strome schody radości... Nie, już nie pobiegł przez te schody. Schodził po nich powoli, znosili go niemal.
Ten ból tak piękny jest, nic już nie ma prócz niego...
Zagrał to raz ostatni na estradzie paryskiej Pleyela: wszędzie kwiaty, piękne kobiety, wspaniały blask brylantów. Przy klawiaturze cień, jak gdyby cień we fraku. Ale oto z poruchu dłoni już niemal przezroczystych wybucha jeszcze raz samo szczęście muzyki!
Cień tchnie resztkami światła.
Gdzie szukać nowej prawdy i gdzie jakiej stałości? W Paryżu rewolucja. Wiosna Ludów. Chopin spoziera na nią oczyma obojętnej mądrości. Cóż mu tam rewolucje? Gdyby Ojczyznę jego mogły zbawić? Nie wierzy, by zbawiły. W tym patetycznym zgiełku świata już tylko wciąż powraca. Powraca przez salony, powraca poprzez ludzi, powraca przez uczucia.
Tu gdzieś w pysznym przedsionku spotkał ją raz ostatni, tę swoją miłość wielką, zadając cios ostatni sobie i jej: potworny i wzajemny. Gdy się spotkali niespodzianie i mijali w przymusie zimnej obojętności a on, wsparty na ramieniu obcego człowieka, oznajmił o czym pani Sand poróżniwszy się z córką wciąż jeszcze nie wiedziała — właśnie wczoraj zostałaś pani babką.
Ostatni cios w ich młodość, miłość, okrutny, ironiczny. Za ciosem litość: — Córka pani, która powiła jej wnuczkę, jest zdrowa, ma się dobrze.
Urojony małżonek i urojony ojczym, urojony gospodarz, urojona powszedniość... Może takim bolesnym ciosem rozbije tę powszedniość?! Gdy jednak ukochana Georges Sand podbiegła i mówić, pytać chciała nie o córkę, o jego biedne zdrowie, choć prawie chodzić nie mógł, nie zawołał lektyki, odszedł. Warto mu było wytrzymać ból oddechu dla tego bólu serca, który zadał ich wspólnej a dozgonnej miłości.
Dlaczegoż ją tak ranił, ową miłość? Ranił, wiedziony chyba ostatnim instynktem: że z tych ran, że z tych cierpień powstanie jakaś nowa wzajemność i jakieś nowe życie. Że tego życia wystarczy dla piękna dni ostatnich. Nadzieja, czy też to było ostatnie już zwątpienie?!
Takie powroty w miłości, takie powroty w sztuce: wrócił teraz do pierwszej swojej myśli, którą miał wyjeżdżając z Warszawy, kiedy wyruszył, by zwiedzać obce kraje. Sądził wówczas, że przez Paryż zawędruje do Anglii. Jako młody chłopaczek marzył zapewne o tryumfach bajecznych.
Nadpływają teraz tryumfy owe niby chmury złociste. Gdzie się schować przed nimi? Tryumfy i dostatki. W Londynie apartament wspaniały, w apartamencie owym trzy fortepiany piękne czekają ręki mistrza. Łóżka mu wyścielili puchem edredońskim. Salony i pałace, powóz do dyspozycji, koncerty na salonach, stuki-djabłów wstępowych i sam Wellington, stary pies monarchiczny; książąt, lordów, bez końca, a pań? Panie angielskie ścielą mistrzowi drogę miłością i opieką.
Sława moszczona złotem, sława moszczona zaszczytem, uwielbieniem. Już nie warto! Już tylko powrót ironiczny wzdłuż dawnej, pierwszej myśli naiwnej o sławie. Trzy fortepiany, lecz kiedyż na nich grać? I cóż komu z edredońskiego puchu, kiedy w nim spać nie może. I cóż z powozu, gdy tylko niemoc wożą w nim dookoła! I cóż komu z opieki, i cóż komu z miłości tutaj, gdy inna pozostała daleko, przerwana tak boleśnie!
Sława! Sława... I cóż komu ze sławy, gdy po złotych jej stopniach wstępować już nie może. Przemija już, przemija. Kiedy napotka daleko w obcym mieście swą własną nieśmiertelność — ślepego muzykanta, grającego pod starym kościołem mazurki szopenowskie, z pobłażaniem uśmiecha się do swej nieśmiertelności.
Przemija już, przemija. Gdy go złożą nareszcie w olbrzymim starym zamku, otoczą ciszą, usłużnie zładzą wszystko do pisania, cień płacze w owej ciszy: — Moja sztuka gdzie się podziała, a serce gdziem zmarnował!
Uciekł stąd i powrócił ostatni raz na swą paryską wyspę. Principessy, hrabiny, księżne i baronessy otoczyły go szumem wytwornym. Lecz cóż mu po tym szumie, kiedy nie ma przy sobie ukochanej kobiety. Już nie opuszcza łoża, ale wciąż jeszcze czeka, wciąż jeszcze nasłuchuje... Czeka, by sobie, jej, raz jeszcze zadać cios; że nie, że nie, że się nie zejdą nigdy, choć przecież wierzy, wierzy, że nie umrze, jak tylko w jej ramionach, jak byli ułożyli, kiedy tę miłość wielką zaczynali.
Cóż ta paryska wyspa? Powrócić jeszcze głębiej, powrócić jeszcze bliżej. Cóż tam te wszystkie wyspy! Ty jedna wróć, malutka, pierwsza, ukochana, rodzinna, gdzie byłem prawie niczym, zwykłym malutkim chłopcem, a dokoła przędło się ciche, zwykłe, najukochańsze nic.
I cyprysy mają swoje kaprysy — pisze z łóżka do kraju do ukochanej siostry prosząc ją o przybycie.
Przyjechali i już siedzą przy łóżku. Naparstek, haftowanie, profil siostry jak matki, najukochańsze nic błyska na końcu igły, podczas kiedy już coraz bliżej, zewsząd nadciąga śmierć.
Ten krzyk nie wyjawiony, nie zdradzony nikomu, że jakże śmierć, kiedy miłość mówiła, że tylko ona, miłość, wyda mnie z ramion swoich, że nie opuści do tej chwili ostatniej?!
Jakaż śmierć, kiedy ocean szumi wielką, dumną harmonią?! Ale w harmonii owej słychać znowu te ciche, smutne, pokutne słowa: gdyby nie oycu ciężar, natychmiast bym wrócił. I słychać żal, i duma z łoża się podnosi zraniona boleśnie, a usta wymawiają: gdybyż na polu bitwy...
Ocean szumi jeszcze, słychać porywy, tony, gdy oto w tony owe wpadają własne słowa, własne a niespodziane: — Matka! Moja biedna matka!
Ocean szumi jeszcze, gdy oto wiara ojców nachyla się nad łożem i zapytuje — wierzysz, jak cię matka uczyła?
Jak mnie matka uczyła.
I oto nagle nadchodzi siła inna, moc ogromna, straszliwa, moc czarna i bezmierna. Ocean szumy swoje cudowne zatrzymuje, słuch, ta muszla nieśmiertelnego tonu, pustoszeje żałośnie. Ręka pisze ostatnie słowa — by mnie ziemia nie zadusiła, otwórzcie ciało, bym nie był pochowany żywcem.
To jedno jeszcze wiesz: nadciąga zemsta przeogromna, wieczna zemsta na tych, co kwitną i płoną w lotnych tonach, czarny żywioł wali się zewsząd i gniecie, dławi, miażdży. W tym lęku wydał z siebie ostatnią boleść ziemską, w tym lęku zniknął cień.
Ludzie, Ojczyzno jego ukochana, kraje, drzewa, żywioły, gwiazdy nad naszymi domami, nad każdą wyspą i nad wszelką wędrówką: ile widzieliście tu cierpień, pomyłek i upadków, rozpaczy i żałości, tyle znajdziecie głębi.... A ile wiosny, wesela i radości, tyle znajdziecie prawdy w jego nieśmiertelnych tonach.







  1. Pseudonimem Florestan nazywał w swych pismach muzycznych Schumann samego siebie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Kaden-Bandrowski.