„Zostań z nami”

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jadwiga Marcinowska
Tytuł „Zostań z nami”
Pochodzenie Z głosów lądu i morza
Wydawca Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Data wyd. 1911
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
„ZOSTAŃ Z NAMI”.




Było to po południu w dniu wielkanocnym, może podobny czas i taka sama godzina, jako gdy przed wiekami „szli dwaj do miasteczka, które o sześćdziesiąt stajów od Jeruzalem, na imię Emaus“.
Droga wybiegła poza miastem w przestrzeń szeroką; wyciągnęła się, mając na obu stronach kamienistą roztocz pagórkowatą, malowaną gdzie niegdzie w srebrno-zielony pas oliwek, albo w ciemniejszą barwę niewielkich pól.
Po niejakiej chwili trzeba skręcić na prawo. Ostawia się ten gościniec wiodący do starożytnej Joppy i do morza; wstępuje się na ścieżkę, jakich wiele w Judei. Po głazach i wpośród głazów, niekiedy po rozsypiskach drobniejszych kamieni; w górę a stromo na dół i znowu dość uciążliwie do góry. Czasem po nikłych śladach odszukiwać należy kierunek tej drożyny.
Zapewne — wspinając się tak i schodząc„ dążyli uczniowie w fałdzistych, przestronnych szatach, z zakrytemi głowami, każdy z podróżną laską w ręku.
Dzień jest dosyć pochmurny; może i wonczas był taki?... Dzień wczesnej wiosny z pamięcią niedawnych wiatrów i dżdżów.
Rzeźwy powiew rozgania skupione dosyć gęsto obłoki. Światło przychodzące na ziemię ściele się złagodzone, szarawe, trochę smutne.
Cicho i pusto. Naokół, jak zatoczyć okiem, nigdzie postaci ludzkiej, nigdzie żadnego ruchu.
I prawdopodobnie była podobna cisza... Tylko oliwki, dziś rozsadzone dość rzadko, wtedy zwierały się w szumne kępy. Można przymknąwszy oczy, a przypomniawszy, usłyszeć sercem nieuchwytny dla ucha szept gajów, które były...
Ścieżka poczyna snuć się pod murami ogrodów. Nizkie to ściany, a poczynione sposobem bardzo prostym ze zwalonych na kupę dużych szarych kamieni. Za niemi sady po zboczach górskich siedzą.
Właśnie obłoki rozstąpiły się i znikają; wyjrzało czyste, blado-błękitne niebo.
W zaostrzonem świetle rysują się powyginane konary i młode, ciemno-zielone, zębiaste liście fig.
Dziwne oku naszemu to zadrzewienie: przejrzyste i jakby nieśmiałe, a wszystko za nizkim wałem stłoczonych na się głazów.
Ze strony prawej otwiera się cudny widok na przerywane głębokością parowów góry. Faluje ten wszystek uroczo-smętny kraj. Na stokach leżą błękitne cienie.
Słońce stoczyło się już powoli na zachodnią część widnokręgu...
Czy słyszymy na rozsypiskach kamyków szeleszczące kroki dwu uczniów, którzy idą w fałdzistych szatach z zakrytemi głowami, każdy z podróżną laską w ręku?...
„A rozmawiali ze sobą o wszystkiem, co się było stało“.
U wierzchołka jednego ze wzgórz mała wioska. Zaledwo, że nieco występuje ze skalnego tła, bowiem barwą zgoła się nie odcina. Z takich samych kamieni sklecone niewielkie, czworokątne, bardzo proste budowle. Okienka, jeżeli są, to osadzone zrzadka i stosunkowo wysoko. Dach zawsze płaski, czasem przysypan ziemią, a wtedy porasta trawą. Spokój ogólnej szarości przerywa gdzieś za murem srebrzysta oliwka, rzadziej ciemniejsza, a zieleńsza figa.
Zaliż nie w tym rodzaju musiały być owoczesne wsie?
Dalej przy drodze, która chwilowo w dół zbiega, niska i krągła w obramieniu kamiennem, przykryta studnia. Dziewczyna w ciemno-szafirowej, a podtrzymanej szerokim pasem sukni, w białej zasłonie, ze smukłym glinianym dzbanem na głowie, oczekuje snać towarzyszek, by społem zacząć mozolne czerpanie wody.
Wyminąwszy wioskę i studnię, ścieżka znowu pnie się do góry.
Zawarły się poza nami poszczerbione krawędzie; rozpostarty jest spokój linii i ciszy.
Przed nami i ku nam powiew, który na wyżynach panuje.
Spojrzmy: tam na lewo, nad ścieżką, roztoczonym cieniem poważna, wyniosła i rozłożysta, szumiąca kępa drzew.
Ukazała się jak zjawisko. Przyciąga oczy coś więcej — niż oczy.
W chodzi się w nagły, ale przyjemny chłód. Zaszeptały obfite drobne liście.
Potężne konary wyginają się we wsze strony, a niektóre najniższe wyciągnięte są niemal prostolinijnie nad ziemią.
Te wielkie drzewa przydrożne nazywają tutaj dębami, i jest podanie, że Chrystus odpoczywał w ich cieniu.
Kiedy?
Właśnie gdy wychodzimy z pod szeleszczącej kopuły, przejawia się w sercu chwila, bowiem „dzień się nachylił i ma się już ku wieczorowi“.
Spotęgowała się jeszcze niewysłowiona cisza; łagodny i marzący, szarawy błękit rozwodzi się w powietrzu, powoli wypełnia cały świat.
Cały świat.
Może teraz — przybliżył się do nich, by spytać: „Cóż to za rozmowy, które, idąc, macie pomiędzy sobą, a jesteście smutni?“
Więc od tego momentu stąpa się ze wstrzymanym nieledwie oddechem; bo wszystko w człowieku nasłuchuje.
Wszakże i myśmy smutni, a rozmowy, które miewamy między sobą od krańca do krańca szerokich, płowych pól...
Tymczasem zapada miękki mrok, w którym wreszcie zarysowały się wpół widzialne ściany miasteczka „o sześćdziesiąt stajów od Jeruzalem, na imię Emaus“.
O takiej chwili, gdy „okazywał, jakoby miał iść dalej“, rzekli Mu w prośbie serdecznej: „Zostań z nami“.
Jest prawie ciemno.
Jeżeli tam, w obrębie zaledwo dostrzegalnej mieściny, stoi maluczki domek z płaskim, porosłym trawą dachem?...
U drzwi rozwartych figa szeleści wiosennym liściem młodym: przez drzwi rozwarte z małego sadku nadchodzą ożywcze, świeże, przednocne wonie.
Wewnątrz rozniecono płomyk lampki oliwnej, ażeby świeciła do wieczerzy. Chleb jest położon na nizkim stole i wino przysposobione. Albowiem „wszedł z nimi“.
W migotliwem jaśnieniu dostrzega się twarze uczniów pełne rozbudzonego zajęcia i uwagi. Ruchome cienie ślizgają się po ścianach; szelesty płyną z sadu.
Potem dwie ręce podniosły się powoli i rozłamały chleb...
Czy widzicie to nagłe, olśniewające, ogromnie białe światło?...

Niewiele jest w dziejach ludzkości wspomnień, przemawiających z taką silą poezyi serdecznej, a głębokiej.
I było raz pragnienie wyrażenia tych rzeczy, uwieńczone zupełnym tryumfem piękna. Nieznacznych rozmiarów obraz, zdaje się, że Rembrandt’a (Louvre w Paryżu). Postacie uczniów zarysowują się z niesłychaną żywością ruchu, zdumienia, olśnienia, wstającej szczęśliwości. A postać Chrystusa rozwiewa się w smudze światła.

Starożytne Emaus znachodziło się prawdopodobnie w miejscu, gdzie dzisiaj mieścina El-Kubeibeh, o 3 godziny pieszej drogi w kierunku zachodnio-północnym od Jerozolimy. Jest to niemal powszechne tu przekonanie. Dopiero w ostatnich czasach Augustyanie francuscy (péres Assomptionistes) poczęli doszukiwać się tej miejscowości gdzieindziej, w znaczniejszem oddaleniu. Przypuszczenie potąd nie potwierdzone.

W Emaus-Kubeibeh Franciszkanie posiadają dosyć obszerny kościół. Część nawy lewej znajduje się poniżej ogólnego poziomu; należy zejść po stopniach.
Ma to być właśnie miejsce i rozmiar domostwa Kleofasa, dokąd wszedł Chrystus, gdy Go „przymusili, mówiąc Mu: zostań z nami“...
Podobno odnaleziono fundamenta, ślady, wskazywane tam przez tradycyą.
Tylko szkoda, że — zwykłe w tych wypadkach barbarzyństwo powierzchownej czci nakazało rzecz „przyozdobić“; więc ową przestrzeń, obręb skromnego domku, wyścielono starannie marmurem.
Nie szeleści figa u nizkich, rozwartych drzwi, nie dochodzi z zagłębień sadu wieczorne, a tęskliwe koników polnych granie.
Ale cóż znaczy, że wygląd tych miejsc dzisiaj taki, a za sto lat może być znowu inny? Cóż to znaczy, gdy jedynie prawdziwym i wieczystym jest moment, który się wonczas objawił a utrwalił i zniweczony nie będzie nigdy.
Oczy oglądać mogą więcej, niżli się zdaje. I naprzód, i wstecz. Zaś ucho natężone słyszy... Bo według słów Ewangelisty:
„Izali nie pałało w nas serce?“...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jadwiga Marcinowska.