Betleem (Marcinowska, 1911)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jadwiga Marcinowska
Tytuł Betleem
Pochodzenie Z głosów lądu i morza
Wydawca Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Data wyd. 1911
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
BETLEEM.




Od bramy Jafskiej ku południowi wybiega szeroka, biaława droga, łącząca Jerozolimę z Betleem. Tuż za miastem przecina zachodni kraniec wązkiej i posępnej doliny Hinnom; na lewo widać górę „Złej Rady“, gdzie według tradycyi chrześcijańskiej kapłani i starsi ludu, w zamiejskim domu Kaifasza zebrani, naradzali się nad sposobem ujęcia Chrystusa.
Następnie idzie gościniec okolicą falistą ciągle w kierunku południowym.
Dzień jest pogodny; skowronki śpiewają pod jasnem niebem. W prawo, w lewo i nawprost przed nami szeroki widok, pagórkowaty, coraz zieleńszy kraj.
Cudna rzecz tak wędrować tędy o wczesnym ranku pieszo i cicho.
Już się za sobą pozostawiło wszystką posępność Jerozolimy. Tutaj oczy chodzą po pólkach, przebiegających coraz szerszemi smugami wśród kamienistych roztoczy. Zieleni się młode zboże. Srebrzyste oliwki pousiadały tu i tam w długich szeregach. Stopniowo im bliżej ku Betleem, tem żyźniej dookoła, tem weselej oczom i jaśniej sercu ludzkiemu.
Od chwili do chwili spotyka się gromadki dążące w przeciwną stronę, do miasta. Są to przeważnie kobiety; niosą na głowach kosze owoców i jarzyn, albo wysmukłe dzbany. Niektóre jadą na objuczonych osiołkach. Mijając napotykanych przechodniów, uśmiechają się z cichym wdziękiem. Bywają przeważnie śliczne. Urodę ich podnosi odrębny strój betleemski, bardzo ładny, gdzieindziej nieużywany. Na ciemno-niebieskiej sukni przepasanej szeroko, rodzaj wierzchniego pół-długiego kabata, który jest z przodu rozwarty; barwa w drobne paseczki czerwone i szafirowe. Na głowie i na ramionach powłóczysta namitka biała.
Spieszą na targ co rana, zaś przed zachodem słońca z wypróżnionemi koszami powracają do domu, do Betleemu. Niektóre wiodą za rączki małe dzieci. Spieszą się ale cicho, gibkiemi ruchy, miłym, rytmicznym krokiem.
Mniej więcej w połowie odległości nade drogą na prawo widzi się mur wysoki, ponad którym szeleszczą górne konary drzew. Brama nawpół otwarta. Podchodzi się, zaziera...
Nagle jest wielkie wrażenie: oto oliwny sad... Drzewa stare, cokolwiek smutne, w drobnolistnych, srebrno-zielonych koronach zadumane. Trawa porasta niedeptana, wysoka, zaś tu i owdzie przedziwne kępy blado liljowych irysów...
Opuszczenie i cisza.
To przydrożne, dostrzeżone zjawisko daje stęsknionej myśli pojęcie „oliwnego ogrodu“ dużo lepiej, dużo prawdziwiej, niźli na autentycznem miejscu w Jerozolimie utrzymywane starannie ścieżki, klomby i stacye z figurami...
Teraz gościniec bieży ciągle pod górę aż do wzniesienia, na którym stoi „Mar Elias“, czyli klasztor Eljasza. Tu się otwiera ku południowi widok na rozsypane po stoku wzgórza Betleem. Na wschód szeroka przestrzeń falistych górskich rozłogów i można dojrzeć daleko, daleko błękitniejące pasmo skał za Jordanem.
Całkowita odległość pomiędzy Jerozolimą a Betleemem wynosi zaledwo 8 kilometrów. Na siódmym kilometrze, już niemal u wstępu do mieściny Judzkiej i Dawidowej, znajduje się niewielka budowla kamienna z dwu zestawionych czworoboków złożona; wyższy z nich nakryty kopułką. Powszechna tradycya, chrześcijańska, żydowska i muzułmańska utrzymuje, że to jest grobowiec Racheli.
Betleem w wyglądzie swoim zachowało dużo miejscowych cech, a można powiedzieć, że to są cechy dawne, zważywszy, iż na wschodzie formy życiowe podlegają przemianom tylko bardzo nieznacznie, bardzo powoli.
Wzniesiono kilka klasztorów z kościołami, kilka gmachów dla instytucyi filantropijnych, oświatowych i urzędowych; ale poza tem wszędzie ostały się uliczki wąziutkie, kręcone, tu i owdzie przebiegające pod sklepieniem, zachował się typ domków kamiennych, płasko krytych, z rzadkiemi okienkami nieledwie tuż pod dachem. W wązkich przejściach z poważnym trudem kroczą wielbłądy, przeciskają się ludzie i osły. Po obu stronach otwarte na oścież sklepiki i rękodzielnie, w których siedząc na ziemi, wśród opiłków lub skrawków pracują rzemieślnicy. Wyrabiają tu dużo drobnych, subtelnych przedmiotów z konchy perłowej: krzyżyki, medaliki i t. d.
Jest także osobna dzielnica cieślów. Większość mieszkańców utrzymuje się jednak z rolnictwa i hodowli bydła.
Labirynt uliczek trudny do rozwikłania, przecież w końcu wychodzi się szczęśliwie na placyk dość przestronny.
Nawprost przed nami wysoka ściana skalna. Jest to front bazyliki, mur z głazów ciemnych, surowy i prosty, wywołuje narazie to przejmujące wrażenie skalistości. Dopiero po chwili dostrzega się krzyżyk na szczycie.
I nagle serce przychodnia oblewa radość, że tak jest, jakby się mieć pragnęło, bo właśnie tutaj powinna w majestacie prostoty wznosić się tylko uwieńczona krzyżykiem, skała...
Wejście główne z obawy napaści tureckich oddawna zamurowane; z boku są jedyne drzwiczki, tak nizkie, że zgiąć się potrzeba.
Wnijdźmy.
Zaraz u progu, rozprostowując się i podnosząc głowę, jesteśmy ogarnięci poczuciem wielkości. Jakaś przestrzeń mroczna, rozległa; szeregi wysokich kolumn pobiegły w głąb...
Wzniesienie bazyliki przypisują Konstantynowi W. Następnie miała uledz niejakim przekształceniom za czasów Justyniana. Krzyżowcy znaleźli ją w dobrym stanie. Baldwin odprawił tu koronacyą na króla jerozolimskiego. W wieku XII ozdobiono ściany mozaiką, która dziś prawie zupełnie zniszczała.
Przyzwyczaiwszy się do półcienia, rozpoznajemy cztery rzędy wspaniałych kolumn monolitowych dzielących wszystką przestrzeń na pięć podłużnych naw. Wielce ucierpiała piękność bazyliki na odgrodzeniu ścianą poprzecznej nawy. Wznieśli tu mur ten grecy, w zatargu z łacinnikami (w 1842 r.), chcąc część odgrodzoną zachować wyłącznie dla siebie.
Idźmy dalej, właśnie tam do poprzecznej nawy.
Gdybyśmy chcieli teraz utrzymać tak zwaną trzeźwość, czy też krytyczny sposób we wrażeń odbieraniu, widzielibyśmy, że w głębi jest ołtarz grecki, zaś w lewo na uboczu ormiański, którym to ormianom dano tutaj na własność dosłownie tyle miejsca, ile pokrywa kobierzec przed ołtarzem. Pamiętalibyśmy, że tuż za ścianą po lewej ręce jest kościół łaciński, przybudowany do bazyliki; że do „stajenki“ Narodzenia Chrystusowego prowadzą ze stron przeciwnych oddzielne schody, jedne dla katolików, drugie dla greków; że o prawo korzystania z obu tych zejść w niektóre szczególniejsze dni staczają się walki; że grecy niejednokrotnie pobili się z ormianami o rozpostarcie kobierca poza dozwoloną granicę; że wreszcie tam na dole w tej uświęconej grocie bezustanku stoi na straży żołnierz turecki, jako stróż bezpieczeństwa i uśmierzyciel sporów...
I to wszystko przejęłoby nas oczywiście smutkiem — niesmaku...
Aliści tak zwana trzeźwość, ta nasza krótkowzroczna, codzienna trzeźwość czasami obumiera. A dzieje się to, gdy naraz, a niekiedy ku zadziwieniu własnemu, poczynamy na coś spoglądać poprzez tęsknotę wieków.
Rozświeciły się zwyczajne oczy, rozrosło się jedno zwyczajne serce na miarę wiekowych bólów i snów.
Upragnienie tysięcy lat patrzy przez nas ku chwili, która będzie; niespokojność tysięcy lat w nas się ogląda za chwilą, która była.
Jednemu i drugiemu na imię jest tęsknota.
Dlatego nie widzimy, ani pamiętamy szeregu drobnych szczegółów. Wzrok nasz przechodzi po tem, jakgdyby mówiąc:
„Nie istniejecie“.
Migocąca smuga światła napływa od dołu przez otwór, którędy stopnie schodzą.

Grota jest niewielka i bardzo wązka. Dzień i noc jarzą się mnogie lampy, drży blask, który się dalej rozprasza, walcząc z cieniem w załomach skalnych ścian.
Słychać od czasu do czasu głębokie, przebolesne westchnienie; to znowu szept słów błagalnych, niewyraźnych, zdyszanych jakby szelest liści, które przywiane tutaj zdaleka burzą świata.
Albo inna chwila: jest wczesne rano, właściwie jeszcze noc, godzina wpół do trzeciej. Na górze odbywa się nabożeństwo greckie, tu w grocie łacińska msza. Od chwili do chwili dyakon Grek schodzi z lekkiem brzęczeniem łańcuszków kadzielnicy. Rozbujał ją i napełnił pieczarę wonnym dymem. Przez moment trwa dziwny urok współczesnego czci oddawania.
Dyakon wrócił na górę. Jest cicho. Ruchy księdza zaznaczają się prawie niedosłyszalnym szelestem, wyrazy padają w prawie niedosłyszalnym szepcie.
Zbiegiem okoliczności mszę odprawia ksiądz Polak.
Potęguje się cisza.
Tu w grocie, a także zstąpiła w głąb człowieka, w otchłań wiecznego bólu.
Słyszy się tylko bicie własnego serca, a potem wpośród tej mszy milczącej znagła półgłosem wymówione słowa:
Salvator mundi...
I wydaje się, że dźwięk ten uderzył o sklepienie, że nabrzmiewa tutaj w obrębie „stajenki“, że ją przekracza. Idzie na rozłogi bytu i bólu, spływa do piasku mórz, sięga do gwiazd; napełnia cały świat..

Ma się ku zachodowi; łagodny wietrzyk szeleści w łanach zielonego jęczmienia.
Tu jest, według tradycyi miejscowość, kędy Ruth Moabitka zbierała kłosy za żeńcami Booza. Trochę opodal znajduje się „pole pasterzy“.
Dobrze jest spocząć tutaj przez chwilę na jakim przydrożnym głazie. Ogarnia słodycz nadchodzącego wieczoru.
Gleba tych pól kamienista, jednakże plon się obiecuje bogaty. Oliwki tu i tam siedzą w zbożu, jak u nas na miedzach „ciche grusze“. Dookoła na horyzoncie pasmo wzgórz.
Przed nami w stronie zachodniej leży wioseczka Beit-Sahur; tradycya mówi: że stamtąd byli rodem pasterze, nad któremi w oną noc „mnóstwo wojska anielskiego“ rozśpiewało się słowami: pokój ludziom dobrej woli...
Powyżej, w kierunku północno-zachodnim widnieje rozsypane na spadzistości Betleem.
Czemże jest „dobra wola“? Zaliż nie gotowością do czynu wstającą zawsze mężnie nawet ze zwalisk podruzgotanych nadziei? I jakiż pokój obiecywany? Czy wyrzeczenie się, ograniczenie, bierność, sen?
Jest w nowym zakonie wielkie, prawie nieznane słowo o „puszczaniu miecza na ziemię“... Pokój w poczuciu twórczości, w bohaterskim ciągłym wysiłku, w spełnieniu obowiązku.
Zciemniło się... Niebawem nad Betleem gwiazda wzejdzie.
Pokój ludziom dobrej woli.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jadwiga Marcinowska.