Marti jechała i gorzko płakała,
Za łzami drogi nie widać jéj było,
I słów Mindowsa nie słychać za łzami.
Pięknéj przyszłości obrazem, nadzieją,
Ona wpółmartwa w uszach ciągle miała
Ojcowskie słowo ostatnie — Przeklęty. —
A przed oczyma siwą jego głowę,
Skrwawioną strasznie, o kamień posadzki
Rozbitą, w prochu starzaną, zgniecioną.
Trzy dni, trzy nocy pędzili do grodu,
Czwartego ledwie, o zmroku, ujrzeli
Zamczyska wieże i mury czérwone,
Wodą, jak wstęgą siną, opasane,
I gród dymami siniejący zdala.
Mindows rozpuścił po gościńcu konie;
W godzinę stali u zanikowéj bramy.
Nazajutrz zamek zahuczał weselem,
Zwołano Kniaziów, Bojarów, Kapłanów;
Kunigas Marti za żonę pojmował.
Marti z łez jeszcze nieotarte lice
Ukazać oczóm ciekawym musiała.
Z rozpuszczonemi na barki włosami
Siedziała w kącie Xięcia narzeczona,
O ojcu jeszcze dumając, o sobie,
I o przyszłości swojéj, krwią oblanéj.
Siedém dni uczta weselna tam trwała;
Mindows chciał zbrodnię zapomniéć; lecz w oku
Gniew wrzał mu jeszcze, i zgryzoty piekły
Serce xiążęce, i w uszach mu brzmiały
Wciąż jedne słowa — Przeklęty! przeklęty! —
Napróżno w rogi, w lietaury dzwonili,
Napróżno śpiewy wesołe nócili;
Wciąż jednym głosem w ucho Kunigasa
Wołał duch zemsty — Przeklęty! przeklęty! —
Złamałeś święte gościnności prawo,
A Bogi ciebie i ród twój ukarzą. —
Uciekał z tłumu, szedł do pięknéj Marti,
Lecz łzy jéj, ojca przypomniały znowu,
I patrząc na nią, jakby na swą zbrodnię
Patrzał, i srożył, gniewał się i zżymał.
Siódmy dzień jeszcze na zamku święcili;
Noc była czarną osłoniona chmurą,
W świetlicach śpiéwy kobiéce dźwięczały,
Gorzał światłami gród Krywiczan cały,
W podwórcach beczki miód strumieniem lały,
U stołów starsi Smerdowie przybyłych
Przyjmując, rogi wychylali pełne.
Mindows uciekał od wszystkich, od żony,
Sam jeden wyszedł ku wrotóm zamkowym,
Z spuszczoną głową, z zaiskrzoném okiem,
Stanął na moście, oparty o wieżę,
I szarpał suknią na piersiach wzburzonych;
Za nim zdaleka gwar został zamkowy;
Zaledwie uszu i śpiéwy i mowy,
Z wiatrem dobiegły, niewyraźnym gwarem.
Tu cicho było; Sargas jeden tylko
Z oszczepem w ręku po wałach przechodził.
Mindows stał, słuchał, i usłyszał — jęki!
Z głębi, z pod ziemi szły ku niemu głosy
Płaczliwe, ciężkie — i na głowie włosy
Wstały mu. Zdał się Sudymunta słyszéć,
Zdał się rozeznać w nich przekleństwa nowe,
Na ród swój cały i na swoją głowę. —
Słuchał, lecz uszy nie zwodziły; znowu
Głos szedł i jęki od wieży zamkowéj,
Jeden i drugi, i trzeci, i więcéj. —
To pojedyńczo boleśnie skomlały,
To razem wszystkie głośniéj się wznosiły. —
Mindows od wieży zawołał strażnika —
— Kto tu, rzekł, jęczéć śmié w dzień mój weselny?
Czyj to głos z ziemi na wierzch się dobywa? —
A strażnik pobladł, i usty drżącemi
Nie śmiał nic wyrzec, stanął martwym głazem.
Mindows go spytał znowu, i przekleństwo
Rzucił na sługę. — Przelękły, nieśmiało —
— Trzéj Montwiłłowi, rzekł, siedzą synowie,
I jak pisklęta nieustannie płaczą.
Wnet głębiéj jeszcze zrzucę ich, byś Panie
Nie słyszał więcéj nienawistnych głosu. —
A Mindows myślał, z zachmurzoném czołem —
— Do mnie ich przywieść, rzekł, i zdjąć z nich pęta. —
Odszedł, a Sargas smutnie potrząsł głową.
— Ostatnią sobie wypłakali chwilę —
Szeptał, i zeszedł w głęboką ciemnicę.
Na zgniłéj słomie siéroty leżały
Z spuszczoną głową, z przygasłemi oczy;
Twarze ich zdala wychudłe bielały,
A zdarte suknie ledwie osłaniały
Skośniałe członki z wilgoci i chłodu.
Starszy na rękach opartą miał głowę,
Średni do muru przyparł się barkami,
Najmłodszy leżał jęczący na ziemi.
Wszedł sługa, wszyscy obrócili oczy —
— Śmierć nam przynosisz? rzekł Wikind do niego;
O! niech ci Bogi nagrodzą, człowiecze!
Lepsza śmierć jedna, niżli tysiąc codzień,
W smrodliwym lochu, w pętach i niewoli;
Gdzież stryczek, gdzie miecz i siekiera kala?
Bracia, pójdziemy do ojca, do swoich. —
Zerwał się Wikind, podnieśli się młodzi;
Sargas w milczeniu pęta rozwiązywał,
I mówił do nich — Mindows was na zamek
Prowadzić kazał; kto wié co gotuje,
Swobodę może, może przebaczenie! —
— O, nie, Wikind mu zawołał z rozpaczą,
On ojca zabił, stryja, nas zabije. —
I sciskał braci, rzucał się na szyję.
— Dziś w ziemi Wschodniéj będziemy z ojcami;
Skończone męki, życie utrapione.
Podnieś się, Erden, wstawaj, Towciwille!
Idziemy na śmierć! jaki dzień szczęśliwy! —
Sargas chciał szaty zdarte im odmienić. —
— Jakże staniecie przed nim w dzień wesela
W łachmanach starych, jak żebrak odarci? —
— Tak, rzekł mu Wikind, niech po sukni widzi
Co dusza nasza, co ciało cierpiało,
Jak się na szmaty zgniło, rozleciało —
Niech pęt czérwone policzy znamiona,
Bo łez i jęków nikt nam nie policzy. —
I wyszli bracia, Montwiłłowe dzieci,
I szli podwórcem zamkowym, wśród gwaru,
A kto ich postrzegł z biesiadników tłumu,
Myślał, że mary z Poklusa otchłani,
Na ziemię cudem z rąk mu się wyrwały.
Tak lica blade, tak oczy zmęczone,
Tak ciała zbite, zsiniałe, zranione. I szli przedsieniem, weszli do świetlicy;
Mindows przy ogniu siedział zamyślony,
Wzniósł oczy, spéjrzał i powstał w milczeniu.
Ale litości nie widać w nim było,
Raczéj szyderski uśmiéch, co po wargach
Latał, jak jastrząb lata po nad niwą.
Wszyscy na braci oczy obrócili,
Nie śmieli żalu pokazać, lecz w duszy
Każdy żałował młodości zgniecionéj,
Kwiatu, któremu dzik rozrył korzenie.
Mindows zdaleka patrzał na trzech braci —
— Wolniście, rzekł im, w świat idźcie, gdzie chcecie.
Na waszym ojcu zdrady się pomściłem;
Jak umiém karać, i wyście poznali.
Dość mi — i nie chcę znęcać się nad wami. —
Zawołał Smerdę. — Każdemu sto koni,
Stu ludzi zbrojnych, trzy szaty, wór srébra,
I w świat! — Wasz ojciec postradał dzielnicę,
Wy nic nie macie. Z łaski méj wam daję
Czém w świat się puścić. — Dokoła nas kraje,
Łatwe zdobycze — Ruś wam stoi cała,
Jak niegdyś ziemia Krywiczan leżała;
Upadłe jabłko pod jabłonią starą,
Po które tylko schylić się i zgarnąć.
Idźcie; — trzy miecze, trzy dzielnice wasze.
Co miecz zdobędzie, niech głowa utrzyma.
Zbierzcie lud w Litwie, idźcie na Ruś razem,
A jeśli Bogi poszczęscąposzczęcą wyprawie,
Pomnijcie, żeście mnie winni i życie,
I kraje wasze, i hołd, i daninę.
Posłuszni stańcie, kiedy na was skinę.
A kiedy stosy wojenne zapalą,
Montwiłła dzieci niech piérwsze z oszczepem
Poskoczą wszystkie do boku Mindowy. —
Rzekł i na braci rzucił wzrok surowy.
Ci stali bledzi, milczący, a w głowie,
Jak sen im dziwny, szły Mindowsa słowa.
Starszy padł twarzą, upadli dwaj drudzy,
Milcząc przed panem uderzyli czołem.
Skinął i wyszli, a wieść zamek cały
Dziwna przebiegła — Mindows po raz piérwszy
Przebaczył! Dzieci Montwiłła uwolnił,
Obdarzył, z ludźmi wysłał na wyprawę! —
I nikt nie wierzył, wszyscy się cisnęli
Widziéć ich, dotknąć, i pytali wszyscy
— Co znaczy łaska? co kryje łagodność?? —