Anafielas (Kraszewski)/Pieśń druga. Mindows/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Anafielas
Podtytuł Pieśni z podań Litwy
Tom Pieśń druga

Mindows

Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1843
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cała pieśń druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VII.

Nad lasu wierzchołki wyniosłe
Dwie sosny głowami sięgają,
Na sosnach dwie pary gołębi
Wzlatują, szczebiocą, gruchają.

A sosny od ziemi spróchniałe,
Podcięte siekierą bartnika,
Zieloną gałęzią wiéwają,
Choć z dołu pożółkłe zsychają.

I dymią — Bo ogień dziuplami
Ku górze się wije milczący,
Rdzeń zjada i życie wypija.
I chwila, a wiater, co teraz

Gałęźmi wesoło kołysze,
Zawieje i sosny obali,
A łoskot po puszczy poleci,
I gdzie się gołębie podzieją?


Nad lasu wierzchołki wyniosłe
Dwie sosny głowami sięgają,
Na sosnach dwie pary gołębi
Wzlatują, szczebiocą, gruchają.

Puszcza myśliwych rogami dzwoniła,
I psy śpiéwały, goniąc za jeleniem.
Co żyło w lesie darło się krzakami,
Łamiąc leszczynę bokami, głowami;
Leciały łosie i żubry z pastwiska
Spłoszone, w ciemne ukrywać się knieje,
A jeleń głowę uwieńczoną zwrócił,
Słuchał, poskoczył, znów stanął, i w biegu
Sadził przez drzewa, zawały, ruczaje.
Tuż za nim łanie tchórzliwe, nogami
Nie tknąwszy ziemi, leciały jak ptaki.
I stada kozłów pierzchały zdziwione,
Nie wiedząc w którą uciec miały stronę.
Z tyłu myśliwy z łukiem się zasadził,
Z przodu ryś, zdrajca, czatował na drzewie,
Z boku ogary łajały, i coraz
Bliżéj ich głosy, coraz słychać było
Wyraźniéj szczeki radośne pogoni.
Aż meszka stary wywlókł się z łożyska,
Przeciągnął, oczy zaspane otworzył,
Najeżył szerścią i znowu położył;
Tylko łeb podniósł i z pogardą słucha,
Kio śmiał najechać bór jego spokojny.

Wilczysko szare, co wraca z obłowu
Obżarte, ciężkie, wgłąb lasu umyka,
Patrząc dokoła. Tam lis żółty śpieszy
Do jamy swojéj na wzgórzu spokojnéj;
Struchlały zając pod krzakiem przypada,
A z drzew gałęzi zrywają się stada
Dzikich gołębi, spłoszonych cietrzewi,
I wron, i kruków, i gałek, mieszkańców
Starego lasu, które czarną chmurą
Wznoszą się, krzycząc, i wzlatują górą.
Sokoł i jastrząb usłyszeli gwary,
I oba ciężko ze drzew się porwali,
Oba żeglują w powietrzu spokojnie,
Płynąc, jak łodzie po cichém jeziorze.

Lecz któż to puszczy przerwał ciszę długą?
Z dwóch stron dwa stada psów się odzywają,
I przeciw sobie idą i stawają,
Jakby wzajemnie spotkać się dziwiły.

Mindows w podróży dzień łowóm przeznaczył.
— Któż śmié w téj kniei zapuszczać ogary? —
Mówił, i gniewny wysłał sług swych pięciu.
— Weźcie mi śmiałka, przywiedźcie przede mnie. —
W milczeniu słudzy posłuszni skoczyli,
Lecz się zaledwie w krzaki zapuścili,
Dwu jeźdźców nagle stanęło przed niemi,
A nim czas mieli wyrzec jedno słowo,

Piérwszy ich ciężkiém przekleństwem powitał.
— Kłoście? zkąd? Jakiém prawem w moim lesie? —
Związać, do zamku odesłać związanych! —
Milczeli, z strachu osłupieli słudzy —
Wtém Mindows przeciw nieznajomym skoczył,
Stanął — i słowa nie wyrzekł zdziwiony.

Piérwszy był łowiec z posiwiałym włosem,
Twarzą zoraną marszczki glębokiemi,
Silny, barczysty, znać nie z meszką tylko
W puszczach się dawniéj sam na sam potykał.
Na twarzy miecza znaczne były ślady,
Jak stare drogi zarosłe darniną;
Jednego oka brakowało w głowie,
Usta, przecięte wpół, sine wisiały.
Straszny był jeszcze, ze brwią namarszczoną,
Z czołem jak chmury piętrzącym się w wały,
Postawą dębu starego, piorunem
Roztrzaskanego, z zdrowemi konary,
Wzniesioném czołem i barki silnemi,
Któremi jeszcze wiatróm się urąga.

Drugi myśliwy tak przy nim wyglądał,
Jak kwiat, co rośnie pod dębu gałęźmi.
Krew z mlékiem lice, wysmukły jak brzoza,
Co po nad krzaki wyskoczy schylone,
I wzniesie czoło liśćmi umajone.
Długie mu włosy na barki spływały,

Złotą przepaską tylko przytrzymane.
Lekki łuk, lżejszy kołczan miał na barkach,
A konik pod nim, jak śnieg piérwszy, biały,
Strojny był w złotém wyszytą purpurę.
Dziecię to słabe, czy młoda dziewica?
Łatwo odgadnąć spójrzawszy na lica.
Było w nich męzkie, odważne spójrzenie,
Uśmiech kobiécy, rumieniec dziecięcy,
Duma i zapał, i cóś jeszcze więcéj,
Czego i Bojan żaden nie wyśpiéwa.

I Mindows spójrzał, a serce mu w piersi
Zabiło silniéj, niż kiedy u łoża
Ojca ogniste polano druzgotał.
Słudzy stanęli, szeptali, patrzyli
Pańskiego wzroku, rozkazu czekali.
Stary myśliwy krzyczał na Mindowsa —
— Ktoś ty? na Bogi! — kto jesteś, zuchwały,
Co mi tu kradniesz w moim lesie zwierza,
I o dniu białym wypłaszasz mi knieje?
Mów! Słyszysz! — albo tą strzałą, na dzika
Gotową, serce harde ci przebiję. —
— A ty ktoś taki? — rzekł Mindows spokojnie.
— Nie pytaj! stary odpowiedział w gniewie.
Ja pytam ciebie, jam tu pan, mam prawo;
Jak śmiałeś w las mój puścić się z ogary? —
— Bom pan i lasu, i twój, i téj kniei! —
Rzekł Mindows, gniew swój hamując na chwilę.

— Cóż to? nie znasz mnie? Znać dawno z tych lasów
Nie wychodziłeś za domowe progi. —
Imię twe? stary! Chcę wiedziéć! słyszałeś? —
A stary oczy błyskał iskrzącemi,
Wargi mu drżały, potem ciekło czoło,
Marszczył brwi, patrzał. — Tyś Mindows! na Bogi!
Zawołał, albo nim się tylko zowiesz,
Abyś bezkarnie z cudzéj wyszedł kniei. —
— Jam Mindows! groźno Kunigas powiedział;
Uderz mi czołem, starcze, jedź do domu,
I daléj moich nie przerywaj łowów. —

Wahał się stary, lecz córka mu dumnie
Krzyknie — To kłamca! Mindows w Nowogródku.
Spójrzyj! — Także to Kunigas wygląda?
Z pięcią sług w obcéj sam jedenby stronie
Polował w kniejach? — Tyś nie Mindows, kłamco!
Hola, dodała, związać, bo uciecze.
To zbieg z kurońskich granic lub Bajoras
Pruski, przed mieczem Niemieckim spłoszony. —

Wtém Mindows dobył róg oprawny w złoto,
Zadął — I ziemia zatętniała wkoło,
Stu sług przebiło gałęzie splątane,
I milcząc swego otoczyli pana. —
Starzec nic nie rzekł, okiem Kniazia zmierzył,
Zsiadł z konia, upadł i czołem uderzył,
A wziąwszy nogę Mindowsa całował.

Córka na koniu przelękła została,
I lice drobną ręką zasłaniała.
Aż las się zatrząsł od Mindowsa śmiéchu —
— Gościnnie moi przyjmują poddani.
Ktoż ta Miedziojna? Sudymuncie stary!
Córka to twoja? —
A Bojar się podniósł
I odrzekł — Córka, Panie! — Nie mam syna,
Jedna mi ona po żonie została.
Córka, lecz serce męzkie w piersi bije;
Z łukiem na plecach jeździ ze mną w knieje;
A gdy raz Niemcy grodzisko napadli,
Na wałach stała, jak dzisiaj na łowach,
I biła Niemców, jak bije jelenie. —

Mindows spoglądał, potrząsł czarną głową,
Jak dzik, gdy paszczę otworzy széroką.
— Na łowy, krzyknął, i do was, mój stary,
Pojadę chwilę odpocząć, do grodu —
Daleko jeszcze? — Tu w lasach, śród błota,
Zamczysko moje, na Wałundę[1] drogi. —
— Na łowy! daléj, — rzekł Mindows, i konia
Puścił ku lasu. — Psy zagrały znowu,
I w ciemnéj puszczy myśliwi zniknęli.








  1. Godzina.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.